Aktualizacja strony została wstrzymana

Lech Kaczyński nie miał racji

„Dziś Gruzja, jutro Ukraina, pojutrze państwa bałtyckie, a potem być może czas na mój kraj” – mówił Lech Kaczyński podczas wiecu w Tbilisi w sierpniu 2008 roku w trakcie wojny rosyjsko-gruzińskiej. Obecny konflikt na Ukrainie miałby być potwierdzeniem tych proroczych ponoć słów. „Śp. Lech Kaczyński miał rację!” – nie raz już obwieszczano na łamach wielu mediów życzliwych prezydenturze tragicznie zmarłej głowy państwa.

Problem w tym, że Gruzja mimo wszystko istnieje, choć nie sprawuje kontroli nad dwiema prowincjami, nad którymi zresztą nie sprawowała  kontroli także przed konfliktem. Abchazja i Osetia Południowa nie są jednak terytoriami rdzennie gruzińskimi, ta pierwsza podlegała procesowi brutalnej gruzinizacji kosztem miejscowej kultury już w czasach Berii (etnicznego Gruzina), w latach ’70 XX wieku dochodziło tam z kolei do antygruzińskich wystąpień. Tbilisi na dobrą sprawę nie opanowało tych terenów po rozpadzie ZSRR, napotykając na opór ze strony samych Abchazów. Z kolei Osetia została przez sowiecką centralę podzielona w sztuczny sposób na część gruzińską (Południowa) i część rosyjską (Północna), co wytworzyło anomalię w postaci odczuwalnego już rozdzielenia kraju po rozpadzie sowieckiego państwa związkowego. 

Oczywiście, w sierpniu 2008 istniało zagrożenie, że Rosja zrobi to, czego dokonały potem Stany Zjednoczone w Libii czy też czego usiłują dokonać w Syrii – zmienić siłowo rząd. Temu rzekomo miała zapobiec wyprawa prezydenta do Tbilisi i zabranie na pokład przywódców Ukrainy, Litwy, Łotwy i Estonii. Saakaszwili podpisał jednak porozumienie z Rosjanami pod wpływem nacisku prezydenta Francji Nicolasa Sarkozy’ego, co oznaczało definitywną utratę Abchazji i Osetii Południowej, ale również zachowanie suwerenności przez Gruzję na pozostałym terytorium. 

Koniec końców, Rosja całej Gruzji nie zajęła. Ograniczyła się do niegruzińskich de facto regionów, reszta kraju zachowuje podmiotowość jako państwo. W przypadku Ukrainy Kreml ograniczył się do Krymu, gdzie większość stanowią Rosjanie. Wprawdzie walczy jeszcze tradycyjnie prorosyjski Donbas, przy czym media w Polsce usiłują przekonać odbiorców, że ma miejsce rosyjska „inwazja”. Lekcja z Gruzji niczego ich jednak nie nauczyła – to tam doszło do faktycznej inwazji na terytorium pańśtwa uznawanego międzynarodowo. Dobrze wyposażona i wyszkolona armia gruzińska broniła się tydzień, choć Rosjanie w tej wojnie pod wieloma względami się skompromitowali. Jak zatem regularne rosyjskie wojsko walczące rzekomo w Donbasie miałoby sobie nie dać rady z będącą w stanie rozkładu armią ukraińską przez tyle miesięcy? Wiele mediów w Polsce bezrefleksyjnie powiela propagandowe tezy ukraińskiej Narodowej Rady Bezpieczeństwa i Obrony, która po prostu nie może przyznać przed swoim społeczeństwem, że ich armia doznaje porażek od separatystów i że w Donbasie panują nastroje prorosyjskie (choć przyznała to już aktywistka Majdanu Tatiana Czornowoł czy tez gubernator obwodu ługańskiego z ramienia Kijowa Giennadij Moskal). Nastroje prorosyjskie rozgorzały tam po siłowym obaleniu władzy wybranej właśnie przez tradycyjnie prorosyjskie regiony (nazywane w polskich mediach „prorosyjskimi” jeszcze podczas pomarańczowej rewolucji – a przecież nie było to tak dawno!), stąd separatyści nie są nazywani inaczej niż „terrorystami” czy „bandytami”. Upatrywanie przyczyny zbrojnego powstania we wcześniejszym zamachu stanu pozbawiłoby wszak obecne władze w Kijowie legitymizacji. Nazywanie separatystów inaczej niż „terrorystami”, byłoby więc z punktu widzenia Kijowa nielogiczne. 

Mimo tego, kolejną zdobyczą Rosji mają być państwa bałtyckie, a potem Polska. Rzut oka na mapę całkowicie obala tę swoistą teorię domina („dziś Gruzja, jutro Ukraina…” itd.). Już sama sytuacja na Litwie, Łotwie i w Estonii jest różna. Litwa nie ma granicy z podstawowym terytorium Rosji, mniejszość rosyjska żyje głównie na Wileńszczyźnie, którą zasiedliła po II wojnie wraz z Litwinami, głównie w miejsce wysiedlonych Polaków oraz w Kłajpedzie, gdzie z kolei zastąpiła wysiedlonych Niemców. Dla odmiany Łotwa i Estonia posiadają zwarte terytoria zamieszkane przez Rosjan, co więcej – są to obszary graniczne między tymi krajami a Federacją Rosyjską. Jaki związek ma bezpieczeństwo każdego z tych państw z tym, co dzieje się w Donbasie? Doprawdy, trudno udzielić jakiejkolwiek racjonalnej odpowiedzi. 

„Teorię domina” zanegował zresztą wcześniej sam Lech Kaczyński, podpisując Traktat Lizboński, na mocy którego Polska zrzekła się suwerenności na rzecz sterowanej przez Niemcy Unii Europejskiej. W przypadku strategicznego partnerstwa rosyjsko-niemieckiego znalezienie się Polski w strefie wpływów Berlina musiało być okupione uznaniem rosyjskiej strefy wpływów na obszarze na wschód od UE. Putin, atakując Polskę, zrywałby korzystne dla interesów Rosji i Niemiec partnerstwo strategiczne – po co miałby to robić, tego też nikt nie wyjaśnił. Ponadto, suwerenność ma się tylko jedną, a skoro straciło się ją na rzecz Brukseli/Berlina, to nie można jej stracić równocześnie na rzecz Moskwy. 

Po raz kolejny trzeba też przypomnieć, że Polska posiada już granicę ze zmilitaryzowanym obwodem kaliningradzkim, który wystarczyłby jako baza wypadowa do potencjalnej inwazji na nasz kraj. Skoro jednak Gruzja istnieje, Ukraina pozbawiona została tylko Krymu (którego znalezienie się w granicach Ukrainy to wynik widzimisię włodarzy ZSRR, nie mający żadnego uzasadnienia historycznego czy etnograficznego – przypadek podobny jak z Abchazją i Osetią w granicach Gruzińskiej SRR), a państwa bałtyckie, które Rosja mogłaby zająć w kilka godzin, też wciąż jednak istnieją, to czy na pewno pozbawiona jakiejkolwiek rosyjskiej czy choćby prorosyjskiej ludności Polska rzeczywiście powinna się czuć zagrożona? 

Konflikt na Ukrainie – niezależnie od jego prawdziwych przyczyn – mocno nadszarpnął stosunki niemiecko-rosyjskie. Niemcy stanęły po tej samej stronie co główny obecnie antagonista Rosji na arenie międzynarodowej, czyli Stany Zjednoczone. Oznacza to, że Berlin przestał czerpać profity ze strategicznego partnerstwa z Moskwą, a więc z pewnością kazał sobie za to Amerykanom zapłacić (czytaj: sprzedał drogo swoją neutralność Waszyngtonowi). Ceną jest być może zielone światło Waszyngtonu dla odtworzenia Mittleuropy ściśle sterowanej z Berlina. Być może Polakom sprzedaje się właśnie tę zgubną dla nich koncepcję w postaci przypomnianej przez pewien wpływowy amerykański ośrodek analityczny idei tzw. „Międzymorza”, pozwalając im dodatkowo puścić wodze fantazji, iż to oni będą mieli w nim głos decydujący. 

Jednym słowem, byłoby to sprzedanie przez Amerykanów Polski Berlinowi. O tym, że Stany Zjednoczone są zdolne Polskę sprzedać, przekonaliśmy się boleśnie w XX wieku. Zaślepienie Wujem Samem niestety nie pozwala realnie ocenić pragmatyzmu amerykańskiej polityki – także wobec naszego kraju.

Co leży więc w interesie Niemiec? Mówiąc wprost: maksymalne szczucie Polski na Rosję, tak by Rzeczpospolita była całkowicie sterowna z zewnątrz. Jest to stara zagrywka niemieckiej polityki zagranicznej, stosowana przez samego Bismarcka, a nawet wcześniej. Niemcy nie potrzebują innej Polski niż skrajnie antyrosyjskiej, zapominającej, że traci obecnie swoją suwerenność i wszelkie przymioty niepodległego kraju (własny przemysł, górnictwo, media z rodzimym kapitałem) nie na rzecz Moskwy, a Berlina właśnie. Członkostwo w Unii Europejskiej nie jest przecież niczym innym jak wypompowywaniem z Polski wszystkiego, co wartościowe, łącznie z najzdolniejszymi przedstawicielami młodego pokolenia. Straszenie Rosją – uzasadnione właściwie wyłącznie historycznym doświadczeniem, a nie współczesnymi realiami – jest realizacją polityki Berlina w Polsce. Emocja, a taką jest właśnie strach, nie może być programem politycznym, a tym bardziej pomysłem na politykę zagraniczną. 

Pamiętajmy jednak, jak, gdzie i w jakich okolicznościach zginął Lech Kaczyński. Zwolennicy tezy o zamachu twierdzą, że był on spowodowany zagrożeniem interesów rosyjskich przez polskiego prezydenta, który zbudował koalicję państw regionu Europy Wschodniej i Kaukazu. Rzeczywistość pokazała jednak, że trwałość takiej koalicji była raczej jednorazowa i mało efektywna. Każde z tych państw ma też innego rodzaju stosunki z Rosją, a to właśnie wspólne zagrożenie rosyjskim imperializmem miało być spoiwem takiego sojuszu. Lech Kaczyński bardzo też liczył na Amerykanów, którzy mieliby nad taką regionalną koalicją objąć patronat. Bez ich wsparcia nie miałaby ona sensu, nawet połączony potencjał wszystkich państw regionu wyklucza bowiem jakąkolwiek równorzędną rywalizację z Rosją. 

Przed śmiercią Lecha Kaczyńskiego Amerykanie wycofali się z pomysłu tzw. tarczy antyrakietowej (oficjalnie mającej być ochroną przed rakietami… z Iranu – nieoficjalnie wiadomo, przed kim). Demokratyczne wybory – uznane za ważne m.in. przez UE i OBWE – wygrał na Ukrainie głosami prorosyjskich regionów Janukowycz, na którego zaprzysiężeniu  obecny był również Lech Kaczyński. Wcześniej jego polityczny i chyba też osobisty przyjaciel, poprzednik Janukowycza, Wiktor Juszczenko, ogłosił bohaterem Ukrainy Stepana Banderę (Lech Kaczyński wyraził „zdumienie” tym faktem, tak jakby Juszczenko nie składał kwiatów na jego grobie i nie hołdował tej tradycji wcześniej). Wreszcie – dwa dni przed śmiercią podczas wizyty Lecha Kaczyńskiego w Wilnie spadły wszystkie maski i litewski Sejm odrzucił ustawę zezwalającą na podwójną pisownię nazwisk obywateli narodowości nielitewskiej w dokumentach, o co Lech Kaczyński długo zabiegał.

W momencie śmierci Lech Kaczyński był na arenie międzynarodowej politykiem przegranym, być może z przyczyn od niego niezależnych, choć fiasko części jego projektów na pewno dało się przewidzieć – wystarczyło chociażby wziąć pod uwagę, że antyrosyjskie spoiwo to za mało, by sklecić trwałą koalicję państw regionu i że każdy z bliskich mu krajów miał z Rosją innego rodzaju relacje, problemy i interesy. Wreszcie – czynnikiem pozwalającym budować politykę zagraniczną na trwalszych fundamentach byłaby wiedza, że Amerykanie nie robią niczego bezinteresownie, tj. w interesie innym niż własny, włączając w to zaangażowanie w Europie Wschodniej.   

10 kwietnia 2010 roku mogło dojść do zamachu i niemało jest przesłanek, iż właśnie to było przyczyną katastrofy samolotu. Rosja jednak w żadnym stopniu na nim nie skorzystała, bo nie miała jak. Nie pokrzyżowała nim Polsce żadnych planów, które mogłyby godzić w jej interesy. Jedyną przesłanką mogącą wskazywać na winę Rosji jest to, że jej kierownictwo byłoby po prostu do tego zdolne. Podejrzenie na Rosję uwiarygodniać mógłby fakt, że wobec Moskwy całkowicie niesuwerennie zachował się ówczesny premier Donald Tusk, jednak zadajmy sobie pytanie – czy człowiek ten zachował się choć raz zgodnie z polską racją stanu? 

Po katastrofie / zamachu w Smoleńsku Polska stała się zakładnikiem sprawy wyjaśnienia śmierci swojego kierownictwa, co uczyniło ją podatną na skierowanie na tory polityki antyrosyjskiej także przez obce państwa. Z pewnością znają przyczynę rozbicia się w Smoleńsku polskiego Tu-154M Amerykanie, którzy muszą posiadać zdjęcia satelitarne z momentu katastrofy. Rzecz jasna, o obserwowaniu smoleńskiego lotniska przez Amerykanów musieli wiedzieć sami Rosjanie, więc o posiadaniu przez USA informacji na temat ich ewentualnej odpowiedzialności na pewno Kreml też by wiedział. Rosjanie mogli więc zademonstrować Amerykanom, że mogą sobie bezkarnie zabić głowę innego państwa – tylko że wówczas trwał już „reset” stosunków amerykańsko-rosyjskich, a Waszyngton wycofał się z pomysłu tarczy antyrakietowej, która była oczywiście wymierzona nie w żaden Iran, a właśnie w Rosję. Taka ryzykowna demonstracja nie była im więc potrzebna. 

Gdyby Waszyngton chciał wykazać Polakom winę Rosjan, to po prostu opublikowałby zdjęcia satelitarne lotniska w Smoleńsku z 10 kwietnia. Z jakichś przyczyn Amerykanie mają interes w trzymaniu Polaków w niepewności. W ten sposób Polska, chcąc nie chcąc, zostaje po 10 kwietnia państwem, które wciąż narażone jest na konflikt z Rosją, mimo że jej odpowiedzialność za katastrofę nie jest przesądzona.

Śmierć Lecha Kaczyńskiego nie była przerwaniem epoki w stosunkach między krajami regionu. Mozolnie budowana koalicja runęła na długo przed końcem niespełna 5-letniej prezydentury. Końcem, którego tragizm może teraz posłużyć interesom amerykańskim i niemieckim.

Marcin Skalski

Za: Kresy.pl (05 lutego 2015) | http://www.kresy.pl/publicystyka,opinie?zobacz/lech-kaczynski-nie-mial-racji

Skip to content