Aktualizacja strony została wstrzymana

Sprzeciwiajmy się procesom, które prowadzą do frustracji – wywiad z prof. Krzysztofem Wieleckim

Panie profesorze, jest coraz więcej samobójstw. Statystyki z 2013 r. pokazują liczbę ponad 6 tys. osób, które zmarły w wyniku samobójstwa. To więcej niż ofiar śmiertelnych na polskich drogach. W 2012 r. samobójstwo popełniło ponad 4 tys. osób. Czy nie czas, aby postawić diagnozę przyczyn tej wzrastającej liczby? Na pewno przyczyn jest wiele, ale nie znaczy to, że nie należy nic z tym robić.

Wskaźnik samobójstw jest niesłychanie ważny, zwłaszcza dla socjologa. Od Emila Durkheima, czyli od początku XX wieku wiemy, że istnieje pewien rodzaj samobójstw popełnianych w przypadku szczególnego kryzysu społecznego. Durkheim pisał, że zdarzają się częściej, gdy następuje dezintegracja trzech rodzajów wspólnot naraz: rodzinnej, religijnej i politycznej (dziś powiedzielibyśmy środowiska lokalnego czyli czegoś w rodzaju  gminy).

I pokazał, że kiedy następuje dezintegracja tych trzech wspólnot, to społeczeństwa atomizują się, a ludzie stają się coraz bardziej wyobcowani i samotni. Przestają mieć powód, żeby znosić cierpienie życia. A życie zawsze wiąże się z cierpieniem. To nie jest tak, że kiedyś ludzie nie cierpieli, a dziś cierpią. To jeden z najbardziej podstawowych wyznaczników życia ludzkiego. Natomiast kiedyś ludzie inaczej radzili sobie z tym cierpieniem. M. in. właśnie mieli powód, żeby je znosić. Jeśli się kocha swoich najbliższych, to nie popełnia się samobójstwa, bo się wie, że sprawi się im straszny kłopot, że będą cierpieli, obwiniali się o naszą śmierć. Krótko mówiąc, zanim targnę się na swoje życie, to pomyślę sobie, że nie chcę tego zrobić najbliższym, bo mam dzieci, którym jestem potrzebny, bo mam żonę, za którą odpowiadam, wnuki, które jeszcze mogę bawić itd. (to jest ta wspólnota rodzinna). Albo że mam Boga, który nie byłby ze mnie rad, ryzykuję duszę, jestem kimś ważnym w swojej parafii, występuję w chórze czy działam w parafii; robię coś ważnego, w związku z tym nie mogę zrobić tego tej mojej wspólnocie. Szymborska pisała, że nie robi się tego nawet kotu.

Dla takiego człowieka – zawieszonego gdzieś w tych trzech wspólnotach to, co jest poza nim jest ważniejsze niż on sam. A Durkheim mówił, że kiedy ktoś sam jest dla siebie najważniejszy, to wtedy przestaje mieć powód do znoszenia cierpienia. Bo jeśli nie ma Boga i do niczego nie jestem zobowiązany ludziom, to dlaczego mam właściwie tak cierpieć? Zwłaszcza, że gdy ktoś naprawdę realnie cierpi. Subiektywne cierpienie jest też wystarczająco dokuczliwe. Durkheim sugerował, że trzeba mieć „coś ważniejszego od siebie” – tak to wyraził. I to coś – według niego człowiek odnajdował w tych wspólnotach. Dla socjologa od jego czasów jest jasne, że wzrastanie wskaźnika samobójstw świadczy o rozpadzie tych trzech wspólnot – czyli krótko mówiąc o kryzysie społecznym.

I oczywiście liczba samobójstw to jest wierzchołek góry lodowej. Ludzi, którzy ostatecznie targną się na swoje życie jest niewielu, ale u podstaw tej góry lodowej są ci, którzy nie dokonają gwałtownego zamachu na siebie, tylko będą popełniali je na raty – np. piją 17 kaw dziennie i nie uważają, żeby to było coś złego. Są ludzie, którzy cierpią na elementarną depresję i nie czują się związani z nikim i z niczym i cierpią z tego powodu. Popadają w nerwice i kompensują sobie napięcie na różne sposoby. Podobnie jak liczba przestępstw popełnianych ze szczególnym okrucieństwem świadczy o agresji skierowanej na zewnątrz, samobójstwa wskazują na agresję skierowaną do siebie. I znowu – nie wszyscy popełniają przestępstwa ze szczególnym okrucieństwem, ale ludzi, którzy nas przeklną grubym słowem, albo nas popchną albo zaśmieją się z satysfakcją, gdy nam coś nie pójdzie, jest oczywiście o wiele więcej.

Kiedy socjolog patrzy na tę liczbę samobójców to nie tylko martwi się, że tysiąc osób więcej w tym roku popełniło samobójstwo, ale martwi się, że za tym tysiącem stoją setki tysięcy, a może miliony ludzi na co dzień sfrustrowanych, bez poczucia sensu życia, zawieszonych w jakiejś takiej plazmie społecznej a nie w społeczeństwie. To jest drugi powód (poza niepowetowaną stratą każdego człowieka), z którego te samobójstwa są bardzo ważne.

 I teraz można zapytać, dlaczego wzrasta odsetek samobójstw. Można powiedzieć, że ludzie wtedy popełniają samobójstwa, kiedy są słabi psychicznie albo żyją w szczególnie niesprzyjających okolicznościach życia. Albo i jedno i drugie, bo to też się zdarza. Pytanie wykracza już jednak poza psychologię: dlaczego po pewnym czasie o ileś osób więcej znajduje się właśnie w takiej sytuacji, że ma albo za słabą psychikę, albo za trudne okoliczności lub jedno i drugie?

Zrozumienie fenomenu samobójstwa jest o tyle trudne, że mamy skłonność przede wszystkim do analiz psychologicznych. One oczywiście są potrzebne, ale jeśli są tak znaczące zmiany w „dynamice samobójstw”, to znaczy, że dzieje się coś bardzo złego ze społeczeństwem. A w takim razie już psycholog nie jest w stanie tego wyjaśnić. Powtarzam: rozumiem, że są to ludzie, którzy mają szczególnie słabą psychikę, ale pytanie jest: dlaczego. Jeśliby miał rację Durkheim, który mówił o wyobcowaniu (wyalienowaniu) człowieka, to potwierdzałoby to teorią kultury narcystycznej, jaką staram się rozwijać od lat.

Wielkie zmiany cywilizacyjne wykorzeniają ludzi i powodują deprywację podstawowych potrzeb, w tym przede wszystkim psychicznych i społecznych, wykorzeniają moralnie. Powodują też, że ludzie coraz rzadziej mają poczucie sensu świata i swego życia. Takie poczucie, że to wszystko jest w miarę do rzeczy i że ich życie też.

To są bardzo ważne potrzeby i w moim przekonaniu (co ma także potwierdzenie w literaturze i w badaniach empirycznych), jedne z najsilniejszych potrzeb człowieka. Jeśli następuje ich deprywacja człowiek jest bardzo wykorzeniony i bardzo cierpi.

Niektórzy teoretycy zwłaszcza tacy postmodernistyczny jak Bauman czy Giddens  powiadają, że „spoko luzik”- rzeczywiście ludzie mają zaburzone te potrzeby, ale to w gruncie rzeczy to bardzo dobrze, bo sens do tej pory narzucała nam religia i różne normy kulturowe,  a dzisiaj człowiek może sam stanowić swoją tożsamość i swój system wartości. Źe to boli? Oczywiście, ale człowiek ma szansę wolności i autokreacji i to jest piękne – powiadają.

Może to jest i piękne, zwłaszcza, gdyby coś pięknego człowiek potrafi z siebie wykreować. Wielu ludzi ma zresztą bardzo interesujące osiągnięcia w dziedzinie autokreacji, szczególnie w kulturze narcystycznej, ale nie chcę wchodzić w tego typu dyskusje. Niezależnie od wszystkiego stale wzrasta liczba osób cierpiących psychicznie, cierpiących na nerwice, rozwodów i właśnie współczynnik samobójstw. Co pokazuje, że recepta Baumana czy innych postmodernistów nie jest receptą dla zwykłego człowieka stworzonego z kobiety i mężczyzny.

Mówię o procesach cywilizacyjnych, które mają miejsce na całym świecie. A w Polsce dochodzi do tego jeszcze jeden deprywujący czynnik – ta nasza polska transformacja w bardzo nieludzkiej, a na pewno bardzo zdehumanizowanej postaci, która jeszcze się wcale nie skończyła i nie wiadomo do czego jeszcze doprowadzi i wiąże się z perturbacjami bijącymi w ludzi – a przede wszystkim ludzi najsłabszych. Oczywiście jest grupa „zwycięzców” transformacji, podobnie jak są tryumfatorzy kryzysu cywilizacyjnego z ekonomicznym włącznie, którzy pławią się w swoich sukcesach, ale też się gubią. Konsumpcjonizm, który został rozkręcony nie uszczęśliwia nikogo tak naprawdę.

Trzeba też zdecydowanie dostrzec związek tych procesów ze zmianą obyczajową, kulturową i z sekularyzacją. Zjawiska te unieważniły tradycyjne sposoby rozładowywania napięć, frustracji i tak dalej, które były kiedyś wypracowane w tej kulturze, np. spowiedź, która dla człowieka wierzącego ma walor transcendentny. Modlitwa z kolei  jest pewnym rodzajem medytacji, którą teraz zastępuje się innymi rodzajami chwilowego odłączania się – najczęściej w sposób, który nie ma żadnego odniesienia do rzeczywistych problemów człowieka i tak zwanego Realu, a odsyła z reguły do jakiejś pustki etycznej, zawiesza na krótko w jakiejś wielowymiarowej próżni. W takiej medytacji nie ma miejsca ani na miłość ani na bliźnich ani tym bardziej na Boga. Źyjemy więc w jakimś wydumanym „nibylandzie”. Wcześniej to spowiednik popychał człowieka ku temu aby np. w imię miłości nie izolował się społecznie i był w tych trzech wspólnotach, które sprawiały, że chce mu się dźwigać swoje cierpienie. Nie mówiąc o tym, że cała symbolika religii katolickiej oparta jest na znaku krzyża, który jest symbolem cierpienia prowadzącym do odnowienia. W związku z tym, nawet choć trochę wierzący katolik, przynajmniej rozumiał sens swego cierpienia. I ludzie wierzący wierzyli w jego transcendentny sens, a z kolei ludzie niewierzący wiedzieli, że przynajmniej ktoś wierzy, że to ma sens. A my jesteśmy tego teraz pozbawieni.

Ale jeżeli pyta mnie pani, kiedyś zajmującego się psychologią a dzisiaj socjologa: dlaczego ludzie popełniają coraz częściej samobójstwa, to odpowiadam, że dlatego, iż czują się coraz gorzej, bo nie mają tych tradycyjnych mechanizmów godzenia się z sobą, bliźnim i światem.

Ale teraz możemy sobie wyobrazić, że na pewno wiele samobójstw jest związanych z trudną sytuacją materialną. I może w Polce należałoby zacząć naprawiać gospodarkę zamiast niszczyć przemysł. Nie możemy mieć coraz więcej sfrustrowany osób, niepracujących i stale rosnącą liczbę samobójców…

Niestety, możemy mieć. Niektórzy wyjeżdżają gdzieś do Wielkiej Brytanii czy gdzie indziej i tam się „odfrustrowują”, chociaż los migranta wcale nie jest łatwy. A inni nie – z rozmaitych względów – np. nieznajomości języka i zostaną tutaj. I oczywiście można sobie wyobrazić, że współczynnik samobójstw będzie jeszcze większy, a my – socjolodzy będziemy wiedzieli, że na te około 6 tys. samobójców przypada pewnie kilka milionów ludzi głęboko sfrustrowanych i niezadowolonych. Zresztą to znajduje odzwierciedlenie w faktach. Są badania międzynarodowe – bada się m. in. tak zwany współczynnik szczęścia (to dosyć głupi pomysł, ale może jednak na coś wskazuje) i okazuje się, że Polacy zajmują w tym rankingu jedno z ostatnich miejsc w Europie. Jesteśmy na przedostatnim miejscu w badaniu: czy wzajemnie sobie ufamy. Widzimy, że mamy do czynienia z kiepską sytuacją psychologiczną, że Polacy nie są szczęśliwym narodem. Choć oczywiście czytamy, że z rozmaitych badań wynika, że w Polsce „wzrasta wskaźnik szczęścia”… Nie wiem skąd miałoby to się brać… Z badań europejskich wynika coś innego. Inna rzecz, że rzeczywiście jest ta warstwa tryumfatorów transformacji, która ma się dobrze – zapewne głównie elita finansowa, do której i część naukowców należy i niemała część ludzi biznesu. Choć na pewno i wielu z tej grupy się frustruje, bo niełatwo się w Polsce zarabia. Wielu z nich czuje się jak ryby w wodzie w tej mętnej zawiesinie, w jakiej w Polsce robi się biznesy, a inni są mniej zachwyceni.  Polacy tak długo byli frustrowani, że teraz cieszą się byle czym i jak rzeczywiście dziś mamy trochę więcej dróg, to jesteśmy bardzo szczęśliwi… Samobójstwa, podobnie jak przestępstwa popełniane ze szczególnym okrucieństwem oraz ten gigantyczny świat wielkiej zbiorowej frustracji, to cena za „transformację przez szok” w pierwszych latach nowej Polski, a potem koncepcji „polityki ciepłej wody” zamiast reform.

To jaka jest recepta dla ludzi, skoro wiadomo, że nie wszystkim możemy zagwarantować pracę, nie mamy odpowiedniej liczby zakładów pracy a nie wszyscy młodzi ludzie są w stanie założyć i utrzymać własną działalność gospodarczą?  Może powinni się przynajmniej jednoczyć albo nie zamykać w sobie i we własnych rodzinach?

Jako socjolog mógłbym dać taką poradę, żeby ludzie jednak zwracali uwagę na to, na kogo głosują. Źe trzeba szukać i kreować nowych polityków, takich którzy wyrastają ze zrozumienia tych problemów i nie wierzyć każdemu, kto powie, że „będzie lepiej” czy „jest lepiej”, tylko niech przedstawi jakieś argumenty. Jeżeli ludzie nie chcą tych argumentów słuchać, bo wolą być pijani i dobrze się czują na karuzeli, to mają co cztery lata lunapark, a później przez następne cztery lata trzeba mieć po tym odruch wymiotny. W Polsce brakuje kilku elementarnych polityk. Polityki ekonomicznej, przemysłowej, w ogóle gospodarczej, edukacyjnej, kulturalnej. Polityki w ogóle, bo mamy tylko politykę na poziomie bójek w bramie. Te pseudo polityki,  które są, marginalizują nas. I jeszcze jednym takim czynnikiem frustrującym jest próba usadowienia nas w świecie Europy „B”. To w istocie jest nasza własna koncepcja – jak się wydaje. Przykładem są polskie zbiurokratyzowane szkoły i uczelnie, polska kultura, system administracyjny oparty na fundamentalnym braku zaufania, żenujący poziom nakładów na badania i rozwój. Ale, w istocie, nasi politycy, na których tak narzekamy, nie są przecież gorsi od nas. Pyta pani o receptę. Zacznijmy naprawiać świat od siebie i wybierać polityków godnych nas takich, jakimi moglibyśmy się stać. Źadna partia nie reprezentuje teraz tych najważniejszych  interesów Polaków, ale nikt z nas nie stworzył lepszej partii, a nawet gdyby stworzył, to i tak nikt na nią nie zagłosuje. Dotykamy tu także kiepskiej roli mediów w tym zbiorowym spektaklu. Są bardzo krytyczne wobec polityki, ale nie są lepsze. W demokracji, ich powołaniem  jest być czymś w rodzaju społecznego okularu, który trzeba tak ostro nastawić, żeby ludzie widzieli to, co jest najważniejsze i mogli się zorientować, co jest dobre a co złe i co jest korzystne, a co niekorzystne. Kto kłamie i które dane są nieprawdziwe. Media tę role pełnia marginalnie.

A jako psycholog mógłbym powiedzieć ludziom w tych trudnych czasach, że niech się nie dają, bo to jest takie „koło historii”. W procesach społecznych nie ma takiego ścisłego fatalizmu. Trzeba stawać ością w gardle tym procesom. Jeżeli czuję, że rozluźniają się moje więzi z najbliższymi, jeżeli tracę kontakt z ludźmi, staram się pracować nad tym, aby czuć więź, bo egoizm, który ta epoka w nas rozwija i pielęgnuje jest tak naprawdę przeciwko nam. Bo to my staniemy się wykorzenieni i nie będziemy mieli żadnego powodu za chwilę, żeby znosić nasze cierpienie.

Skoro jesteśmy w szkole, zapytam jeszcze: jaką mamy dziś młodzież?

Bardzo różną. Widzę wyraźnie, że tworzą się takie bieguny. Z jednej strony jest młodzież, która jest ofiarą kultury masowej, która jest ogłupiała, odurzona hormonami, kulturową masówką, a często czymś jeszcze gorszym,  nastawiona na uciechę, która się często źle kończy, bezrefleksyjna, nieumiejąca czytać. Drugi biegun jest dokładnie odwrotny. To młodzież, która widzi, że tak jest i się przeciwko temu buntuje. To ludzie często przedwcześnie dojrzali, często bardzo mądrzy, ponad wiek, często też z jakimś planem życiowym. Ale jest jeszcze trzecia kategoria – ludzi zagubionych, którzy nie chcą tu, a tam też nie potrafią. Są zawieszeni „nigdzie” i nigdzie sie nie czują dobrze, nie mają pomysłu na siebie. Czują, że jest im źle na świecie.

Dziękuję. Akurat mamy dzwonek (dzwoni szkolny dzwonek).

Krzysztof Wielecki – socjolog, profesor Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Kierownik Katedry Myśli Społecznej.  Bada kulturę masową, zjawisko współczesnego kryzysu postindustrialnego i jego przejawy, zajmuje się socjologia podmiotowości i gospodarki. Autor książki „Kryzys i socjologia”.

Za: Nasza Polska (28 styczeń 2015) | http://naszapolska.pl/index.php/categories/polska/18476-sprzeciwiajmy-sie-procesom-ktore-prowadza-do-frustracji-wywiad-z-prof-krzysztofem-wieleckim | Sprzeciwiajmy się procesom, które prowadzÄ… do frustracji. Wywiad z prof. Krzysztofem Wieleckim

Skip to content