Aktualizacja strony została wstrzymana

Media jako instrument władzy

Ludzie mediów to ludzie władzy – sygnalizowałem w dwóch poprzednich esejach[1]. W niniejszym tę myśl rozwinę, gdyż w procesie „demokratyzacji komunizmu” prowadzącym nad Wisłą do powstania i utrwalenia się III RP rola środków masowego przekazu i środowisk z nimi związanych jest niebagatelna. Bez „medialnego wsparcia” żadni „ojcowie transformacji” nie mogliby zabezpieczyć na ćwierćwiecze funkcjonowania oligarchicznego systemu rządzenia. Na tle precyzyjnie skonstruowanego oligopolu kilku partii władzy łatwo też jednak pojąć fenomen oligopolu na rynku medialnym. Ten pierwszy oligopol (formując się w 1989 r.) wykształcił od razu na swe potrzeby przezornie ten drugi oligopol[2]. Rządzący uzyskali więc podwójną kontrolę nad obywatelami: w dziedzinie władzy politycznej i na poziomie socjotechniki, wprowadzając (w systemie politycznym) sub-system reglamentowania wolności prasy i wolności słowa zwany elegancko „koncesjonowaniem”. Ten sub-system ustanowił skuteczną zaporę oligopolu partii władzy w obliczu możliwej „anarchii w eterze”, mówiąc obrazowo. „Nowa demokracja” wymagała, by media „szły w parze” z „reformatorami i reformami”, tj. by – tak jak w okresie powojnia – panowała jednomyślność, co do jednokierunkowego kursu „ku zmianom na lepsze” obranego przez nieomylną Władzę. Oczywiście, nie chcąc powielać nieco zmurszałego wzorca sowieckiego, zgodnie z którym wszystkie media głoszą to samo, rządzący wprowadzili po „obaleniu komunizmu” tzw. pluralizm. Polega on na tym, że środki przekazu, a z nimi środowiska ludzi mediów, różnicują się tak, jak zróżnicowany jest (oligarchiczny) system władzy. Innymi słowy, „pluralizm mediów” i „pluralizm poglądów” odzwierciedlają „pluralizm” ustanowiony w obrębie establishmentu. Dodatkowe, mniej istotne, choć widoczne, zróżnicowania wyłaniają się stosownie do zmiennej dynamiki rządzenia, tzn. media prorządowe zachowują się prorządowo, gdy związana z nimi dana partia władzy rządzi, a opozycyjnie, gdy ona przechodzi do opozycji. Stronniczość w tak stworzonych warunkach na rynku medialnym jest nieunikniona i wpisana w filozofię aksamitnego zamordyzmu. Oligopol medialny jako podporządkowany politycznemu sprawia, że „zaprzyjaźnione” z tą albo inną partią władzy gazety lub czasopisma (lub stacje radiowe i telewizyjne) z konieczności „trzymają stronę naszych” – od lat.

Stronniczość jest nieunikniona też dlatego, iż mechanika związana z oligarchicznym stylem rządzenia wyklucza wyłonienie się autentycznej, nieskrępowanej debaty Polaków. Mechanizm aksamitnego zamordyzmu napędzany płynnym paliwem ciągłego skłócania narodowej wspólnoty, prowokowania do walki jednych Polaków przeciwko drugim – pracuje jako „generator prądu” dla (fikcyjnej) walki o władzę między partiami. Walki dającej się wyrazić brutalnie skrótem TKM. W chwili szczególnej próby[3] zaś – 10 Kwietnia 2010 (i przez kilka lat potem) – oligopol medialny funkcjonuje jak „ogrodzenie pod wysokim napięciem”, pilnując, by w mrokach wojskowej tajemnicy skryły się tragiczne losy prezydenckiej delegacji. Media od tamtego momentu chronią tę „największą tajemnicę III RP” przed jej ujawnieniem polskiej wspólnocie narodowej, co dowodzi, że system środków przekazu został w 1989 r. skonstruowany w bardzo racjonalny sposób, jako dodatkowy (obok „sił porządkowych”) kordon zabezpieczający partie władzy.

 

I. Ludzie mediów jako ludzie władzy (zagadnienia wstępne)

Zacznijmy jednak od pewnych generaliów co do samych mediów, niekoniecznie polityki. Generalia te są ważne by zrozumieć wiele zjawisk także w III RP. Truizmem byłoby powiedzenie, że media dominują we współczesnym świecie, choć ktoś mógłby się obruszyć, gdyby dodać, iż współczesny człowiek stał się ich niewolnikiem. Nikt nie lubi być porównywany do niewolnika, a człowiek XXI wieku szczególnie. Ten ostatni jest przekonany, że im więcej „ultranowoczesnych” środków technologicznych ma pod ręką, tym większą sferą wolności dysponuje (w przeciwieństwie do nieszczęśnika „niemającego dostępu” do cudów elektroniki[4]). Co więcej, swój życiowy czas przeznaczony na korzystanie z mediów traktuje on jako poszerzanie swego poczucia wolności, zaś odcięcie od mediów jest dla tego człowieka rodzajem ubezwłasnowolnienia, udręką, zmorą. XX-wieczny kanadyjski teoretyk mediów M. McLuhan kilkadziesiąt lat temu porównywał (ówczesnego) użytkownika mediów do ryby niedostrzegającej, że żyje w wodnym środowisku. Zdaniem McLuhana, człowiek współczesny nie zauważa, iż funkcjonuje w sztucznym uniwersum wytworzonym przez masowe środki przekazu i inne technologiczne wynalazki, a nie żyje już w naturalnym, przyrodniczym otoczeniu. McLuhan głosił to jeszcze zanim człowiek miał do dyspozycji telefonię komórkową, tablety, „smart-zegarki”, google-okulary, „kamerki na kask”, telewizję cyfrową i Internet. Dziś, w 2014 r., odkrycia McLuhana można by skwitować wzruszeniem ramion, a nawet rzec, iż dla „ultranowoczesnego” człowieka to właśnie środowisko naturalne jawi się jako obcy świat w przeciwieństwie do swojskiego uniwersum mediów. Ktoś spyta: a czyż może być coś w tym złego? Właściwie to nie – pod warunkiem, że media obrazują prawdziwie świat, a nie kreują jakąś fikcyjną rzeczywistość i nie są narzędziem służącym do fikcjonalizacji demokracji – czyli izolowania odbiorców od faktów i od prawdy.

Jeśli środki masowego przekazu są od tego, by obywatele „siedzieli cicho” i cieszyli się codziennością, nie zawracając głowy rządzącym – to sprawa medialnego środowiska, w jakim funkcjonuje człowiek, staje się poważniejsza niż kwestia uzależnienia ludzi od nowoczesnych technologii. Jeżeli też – jak w przypadku nadwiślańskim (realia „transformacji”) – oligopol władzy w ramach „przemian ustrojowych” doprowadza już na ich starcie do uformowania się oligopolu mediów – to ciśnie się na usta pytanie: dlaczego? Dlaczego tak się dzieje? Po pierwsze, dlatego, że partie władzy[5] w III RP potrzebują zasłony dymnej w postaci własnej propagandy sukcesu (i czarnej propagandy wymierzonej w politycznego wroga). Wzorują się na metodach epoki gierkowskiej, a w wielu instytucjach „medialnych” mają do dyspozycji ludzi albo świetnie pamiętających „jak się to robiło wtedy”, albo wiedzących „jak trzeba robić dziś”. Po drugie, rządzący potrzebują ochronnego kordonu do obrony przed „naporem masy obywatelskiej” i w roli straszaka w chwilach „kryzysowych”. Po trzecie, politycy wiedzą, iż trzeba obywatelom zapewnić przynajmniej igrzyska na czas „reform”, a więc wypełnić czas[6] lub też, nieco dokładniej: odwrócić uwagę od „nieważnych” problemów bytowych, płacowych, zdrowotnych etc. Po czwarte, państwowcy muszą mieć jakieś skuteczne instrumentarium do egzekwowania władzy i narzucania obywatelom określonych rozwiązań. Wprawdzie są „narzędzia ustawodawcze”, lecz dobroczynne (innych nie ma) rozwiązania ze strony oligarchii trzeba ciemnym obywatelom najpierw wyjaśnić, nim zostaną wprowadzone w życie – lub też wyjaśnić po wprowadzeniu, gdy podatnicy nie rozumieją nadal, o co z kolejnym haraczem[7] „na rzecz państwa” może chodzić.

Z tego prostego wyliczenia, które zapewne nie jest kompletne, wyłania się obraz mediów zaprojektowanych po wojskowemu, co stanowi – jak można sądzić, zaplanowany[8], a więc nieprzypadkowy – refleks militaryzacji mediów przeprowadzonej nad Wisłą w l. 80., gdy to w grudniu 1981 r. ludowe wojsko musiało przypomnieć rodakom, na czym ostatecznie polega ludowa demokracja; jaki konkretnie przyjmuje kształt. Militaryzacja środków przekazu oznaczała wtedy nie tylko tryumfalne „wejście wojska” do telewizji, radia, prasy – lecz przede wszystkim awans społeczny rozmaitych żurnalistów, publicystów, prezenterów[9] etc., którzy naraz stawali się oficerami. Ludźmi na rozkaz, jak też wydającymi rozkazy (swym podwładnym). Wprawdzie oficerami na froncie propagandowym, zatem nie na linii otwartego ognia, ale dla kompartii front ten był o wiele ważniejszy niż jakiekolwiek uliczne zmagania z obywatelami face to face. Sporo bitew daje się wszak wygrać odstraszając wroga – co wie niejeden wojskowy – wystarczy trochę huku narobić i już ktoś zwiewa.

Ów (niekwestionowany) awans ludzi mediów – podniesienie ich do rangi oficerów czerwonej partii władzy – miał zarazem głęboki sens socjotechniczny; nie tylko polityczno-zawodowy. Perspektywicznie ustanawiał w obrębie warstwy rządzących uprzywilejowaną (stąd też otoczoną szczególną troską finansową) grupę ludzi odpowiedzialnych za bezpośrednią inżynierię dusz[10], „duszpasterzy pierwszego kontaktu”. To, że wojsko sobie zawczasu upatrzyło ludzi mediów na oficerów, nie było wyrazem uwielbienia mundurowych dla dziennikarstwa, lecz skutkiem rozpoznania, że we współczesnym świecie (tak jak opisywał McLuhan[11]) media tworzą najbliższe środowisko człowieka – przylegają do niego i będą przylegać coraz bardziej wraz z postępem technologicznym. Idąc tropem tej myśli (wojskowi zwykle są o krok przed cywilami), generalicja ludowej armii i jej stratedzy uznać musieli, że odpowiednie skonstruowanie mediów pozwala determinować rozwój obywatela i ukierunkowuje myślenie tegoż obywatela. Czym zaś, jak czym, lecz właściwym myśleniem obywateli państwowcy zwykle są poważnie zainteresowani. Jeśli obywatel źle myśli (nie tak, jakby chciał państwowiec, który myśli za obywatela), to zaczynają się problemy dla państwowca; takie np. że obywatel kombinuje albo knuje. Knuje przeciw państwowcom.

Jak perspektywiczna musiała być ta koncepcja (militaryzowania za jaruzelszczyzny środków przekazu i mianowania oficerów do walki o umysły obywateli) niech świadczy to, iż przecież wtedy, w l. 80., mono-partia dysponowała absolutną władzą nad prasą, radiem i telewizją. Rynek medialny był hermetycznie zamknięty, zmonopolizowany i kontrolowany w stu procentach na poziomie instytucjonalno-formalnym (redakcje z odpowiednim doborem personelu) i treściowym (za pomocą cenzury). Mimo to dokonano dodatkowego zabiegu, tj. militaryzacji, która z pozoru mogła się jawić jako bezsensowne przykręcanie śruby w miejscu, w którym wszystko „gra jak należy” (od drugiej połowy l. 40., gdy sowieciarze przejęli Polskę, a z nią granice wolności słowa i wolności mediów). Na tym jednak nie kończą się zmiany w rzeczywistości środków przekazu owej burzliwej dekady. Na zasadzie swoistej równoległości w l. 80. rusza tzw. drugi obieg, czyli z roku na rok coraz „luźniej” (w porównaniu choćby z dekadą Gierka) traktowana przez komunistyczne władze i „siły porządkowe” (niejednokrotnie kontrolowana przez nie już na poziomie poligrafii), „wolna prasa”. Wydawana „poza zasięgiem cenzury”, „bezdebitowa”, stanowiąca wentyl bezpieczeństwa w systemie opresji, ale zarazem (czego dowiedzie nieodległa przyszłość) faktyczną „kuźnię talentów” dla oligopolu medialnego III RP[12]. Jak się bowiem okaże w 1989 r., na zasadzie, o której wspominałem poprzednio, czyli że „opozycjoniści” wychodzili z założenia, iż należy im się władza – sformułowany zostanie postulat, że należą się (im) media. Media będą się należały „opozycyjnym” partiom władzy, a nie polskiej wspólnocie narodowej, to jasne. Na wprowadzenie wolnego, niespolityzowanego rynku mediów, zabraknie państwowcom czasu, siły i śmiałości albo po prostu woli podczas „obalania komunizmu”. Identycznie zatem jak „transformacja” będzie w istocie rozparcelowaniem pewnych przywilejów władzy – tak demonopolizacja rynku środków przekazu będzie de facto procesem dzielenia przywilejów w obszarze: kto może nadawać[13].

Militaryzacja w l. 80. sprawiała, że do mediów mogli trafić, więc i trafiali ludzie właściwi (z punktu widzenia państwowców),tzn. wiedzący jak wychowywać obywateli, a jednocześnie na tyle karni, by nie zawieść zaufania Władzy. Jeśli spora część dzisiejszych XXI-wiecznych super-gwiazd prasy, radia, telewizji zaczynała swe kariery skromnie i cicho właśnie w burzliwym okresie jaruzelszczyzny (a następnie wykazując się odpowiednim „proreformatorskim żarem intelektualnym” w l. 90., w których wykuwała się oligarchia III RP), to jest to „koincydencja”, lecz zarazem dowód na to, że reżyserzy nadwiślańskiego spektaklu wiedzieli, jak rozpisać role i na ile odcinków zaplanowanego przedstawienia[14]. Z kolei to, że czołowi ludzie mediów od lat uważają osiągnięte przez siebie wysokie pozycje w establishmencie za nieusuwalne/niezagrożone, świadczy o tym, iż są to ludzie władzy pełną gębą. Miewają wpływ i na przedstawicieli oligopolu politycznego, i na świadomość społeczną i – co istotne – na dalsze trwanie oligopolu medialnego. Pod tymi względami – wzajemnego uzupełniania się oligopoli – można mówić o konstrukcji niemal jak w szwajcarskim zegarku, choć lepiej byłoby mówić po prostu o porządku wojskowym, gdyż struktura wzajemnych zależności między kręgami (szeroko rozumianych) ludzi władzy przypomina hierarchię wojskową, nie „cywilno-polityczną”. Nic zatem dziwnego, że środki masowego przekazu (a z nimi żurnaliści) potrafią działać „na rozkaz” i że do wydawania dyrektyw obywatelom przyzwyczajeni są i rządzący, i dziennikarze. Postawa żołnierska, dryg do ustawiania „szaraków po kątach”, dziedziczona jest od góry (władzy) do dołu i w robocie frontowej to rutyna. Jeśli zaś porządek jest jak w wojsku, to ludzie mediów znają swe miejsce w szeregu i doskonale wiedzą, kogo/co ruszać, a kogo/czego nie. Jakimi „tematami” zajmować głowy odbiorcom, a od jakich tematów trzymać się z dala – na odległość ostrzegawczego wystrzału[15].

 

II. Władza nad obrazowaniem świata i sposobem myślenia widza

Jak to też na froncie, czasami trzeba „odpalić coś większego”, by „ożywić debatę”[16], zwykle jednak w środowiskach medialnych nad Wisłą realizuje się zgodnie „politykę redakcyjną”. Polega ona na trzymaniu się w dziennikarskiej rutynie agendy, co do selekcjonowania (wybierania tego, co ważne), nagłaśniania, wyolbrzymiania lub pomniejszania wagi, pomijania/ignorowania, przemilczania albo też wykoślawiania jakichś wydarzeń. Agenda ta związana jest ze służbą danemu środowisku politycznemu. Skala spolityzowania jest widoczna gołym okiem i ze świecą należałoby szukać takich środków przekazu, które byłyby wolne od deklarowania sympatii partyjnych[17]. I znamienne: nie przeszkadza to zjawisko ani politykom, ani żurnalistom. Jeśli już pojawiają się głosy protestu, to na symetrycznej zasadzie: media prorządowe atakują opozycyjne środki przekazu za ich opozycyjność lub „kłamstwa”, zaś opozycyjne atakują prorządowe za prorządowość i „kłamstwa”. Dana partia władzy uczulona jest wyłącznie na wysoki stopień spolityzowania/stronniczości tych mediów, które nie są pod jej kontrolą. Polityczna podległość mediów „zaprzyjaźnionych” z daną partią nie przeszkadza tej ostatniej, a nawet jest dla niej „niewidoczna”. Symetria w atakowaniu się środowisk medialnych i politycznych za stronniczość znajduje też interesujące odzwierciedlenie na meta-poziomie. Teoretycy/krytycy mediów zarzucają spolityzowanie tym środkom przekazu i dziennikarzom, które/których traktują jako politycznych przeciwników – nie dostrzegając słonia w menażerii w postaci stronniczości „zaprzyjaźnionych” mediów. I tak to się kręci od lat[18].

Skoro w środkach przekazu wszystkie drogi prowadzą do konglomeratu partii władzy, to zrozumiałe też, że oligopol polityczny pozostaje nietknięty (jako systemowe rozwiązanie) na przestrzeni 25 lat. Nic szczególnego i w tym, że otwarta debata polskiej wspólnoty narodowej nie jest możliwa w takim układzie i musi ją zastąpić (zwielokrotniona, by po marksistowsko-leninowsku „ilość” przeszła w „jakość”) debata fikcyjna, której przejawy są wszechobecne jak wszędobylskie są media. Debata ta, podporządkowana „pluralizmowi poglądów” prowadzona jest od lat stosownie do okoliczności. Osadzona w zmiennej dynamice systemu władzy (kto akurat w danym okresie „transformacji” jest po stronie „rządowej”, kto po „opozycyjnej”) i młócona na łamach i antenach zaprzyjaźnionych redakcji. Jest to formuła dodatkowych igrzysk dla obywateli, którzy prócz ogłupiającej, choć także spolityzowanej (jak za peerelu) rozrywki[19], mają na ekranach jakby bokserski ring i mogą z widowni oglądać okładanie się poszczególnych państwowców. Jakby ring, podkreślam, gdyż i widownia, i polityczni aktorzy zdają sobie sprawę, że walka jest tu (od 1989 r.) symulowana jako polityczny wrestling, show, a nie autentyczne zmagania się o coś.System oligarchiczny nie przewiduje wszak systemowych zmian. Ale (ograniczona/zblokowana) wolna debata to drobiazg, można rzec, przy o wiele głębszym i szerszym problemie wolnej informacji. O ile bowiem Polacy mogą sobie na nowo (po peerelowskiej epoce zakłamania) przypomnieć, jak to jest żywić przekonania odmienne od tych, które z uporem za pomocą tub propagandowych głoszą Panowie Władza – o tyle mogą Polacy nie zdawać sobie w pełni sprawy, iż skala kontroli nad mediami nie ogranicza się w III RP wyłącznie do ich stronniczości ani do narzucania określonych opinii odbiorcom. Oligopol środków przekazu wiąże się też ze sterowaniem strumieniem informacji, co przekłada się potem na fikcyjne obrazowanie świata. Jest to ostatnie zjawisko szczególnie niebezpieczne (dla świadomości obywateli) w dobie „całodobowych kanałów informacyjnych” i „nieprzerwanego dostępu do wiadomości” (za pomocą Internetu i telefonii komórkowej[20]). Nie bez powodu odwoływałem się na początku eseju do intuicji McLuhana przestrzegającego (bezskutecznie) przed zagrożeniami wynikającymi z funkcjonowania człowieka w sztucznym środowisku medialnym. W obecnych czasach, w związku z wszechobecnością cudów elektroniki, należałoby mówić już o sztucznym środowisku informacyjnym. W przypadku nadwiślańskim siermiężny zrazu post-peerelowski rynek medialny (z początku l. 90) z czasem się modernizuje i dysponuje coraz nowocześniejszymi technologiami, za którymi idzie ta sama reguła rządzenia umysłami odbiorców, co na początku „ustrojowych przemian”. Ultra-elektronika zatem przesłania niezmienianą ani na jotę przez ćwierćwiecze formułę aksamitnego zamordyzmu. Odbiorcy w takim przypadku jednak – zachwyceni błyskotkami techniki – mogą nie zwracać uwagi na to, z jak zdeformowanym obrazowaniem świata mają od lat do czynienia.

Deformacja (obrazowania świata) nie polega na dezinformowaniu wprost, jak to czyniono za peerelu, gdzie w medialnym systemie kłamstwa dbano, by zniewalani obywatele wiedzieli jak najmniej albo by dysponowali fałszywą wiedzą[21]. Tym razem dezinformacja podawana jest w luksusowym opakowaniu „bloków reklamowych” przez lśniąco wyglądające prezenterki i wypucowanych na błysk dansingbubków, wraz z wieloma informacjami prawdziwymi ze świata lub… bezwartościowymi (drugo-, trzecio-, n-rzędnymi) wieściami, ciekawostkami/plotkami z obszarów takich jak show-biznes, hobby itp. I znów – tak jak elektroniczne cuda mają przesłaniać proces zafałszowania obrazowania świata – tak mieszanina różnych „obrazków” (w kanałach informacyjnych) ma powodować, że odbiorca łyka truciznę z uśmiechem na ustach, nie spostrzegając nawet, kiedy zaczyna ona działać i jakie wywołuje efekty w jego myśleniu. Metoda medialnego miksowania prawdy z fałszem jest – dla rządzących – nieodzowna nie ze względu na rewolucję elektroniczną, która nad Wisłą z pradawnych „dwóch programów TVP” (pod kontrolą mono-partii), nadawanych przez parę godzin w ciągu dnia uczyniła wnet „wielokanałowe telewizje” całodobowe (pod kontrolą „ojców transformacji”)[22]. Jest ona nieodzowna, by – że tak powiem – ukryć fałsz. By go uwiarygodnić. By kłamstwo nie wydawało się nawet „drobnym kłamstewkiem”, tylko by było traktowane przez obywateli jako „zwykła prawda”.

Mechanizm, od strony psychologicznej, polega na przenoszeniu (przez nadawcę przekazu) waloru prawdziwości, jakim charakteryzują się niektóre doniesienia medialne (np. ze świata), na te wiadomości (wraz ze zdjęciami, migawkami), co do których odbiorca nie dysponuje możliwościami ich zweryfikowania, a w związku z tym musi je „przyjąć na wiarę”, uznając za prawdziwe (nawet, jeśli prawdziwe nie są). W peerelu takiego subtelnego mechanizmu perswazji nie dało się stosować, gdyż widzowie, gremialnie wiedząc, że telewizja łże, nabierali „chorobliwego” (z punktu widzenia towarzyszy z KC) dystansu do przekazu[23], wylewając dziecko z kąpielą i osłabiając wpływ dezinformacji. Ratowano się więc w ówczesnej polityce redakcyjnej „uwiarygodnianiem samego medium” np. poprzez „ukochane przez widzów polskie seriale” przyciągające audytorium spragnione fabuły, a patrzące przez palce na indoktrynację w tych serialach zawartą. Na niewiele to się zdało, bo „dzienniki telewizyjne” wciąż były traktowane jako czerwona propaganda. W III RP inżynierowie społeczni projektujący „zdemokratyzowany” rynek medialny musieli zatem zastosować nieco bardziej wyrafinowane niż w l. 70. i 80. metody kamuflowania nieprawdy (choć nie zabrakło sprawdzonego narzędzia w postaci „kultowych seriali” – dawnych[24] i/lub nowych[25]). Nie tylko mundury oficerów-prezenterów czy oficerów-redaktorów musiały zniknąć ze studia, ale i ponure facjaty oraz głosy ludzi z powagą czytających kłamstwa do kamer i mikrofonów należało zastąpić radosnymi obliczami i wesołymi opowieściami ludzi mediów, którzy cieszą się „transformacją” tak jak szczenięta trawnikiem. Tak, by kłamiący nie wyglądali, jakby kłamali.

Chrzest bojowy dla żurnalistów stanowiła wczesna „transformacja”, kiedy to po „przełomie okrągłostołowym”, z którego należało się wyłącznie cieszyć (co dziennikarze czynili w podskokach i na wyścigi), a „konieczne koszty reform” cierpliwie wyjaśniać rządzonym – napięcia społeczne rozładowując kabaretowym śmiechem[26]; wszak śmiech to zdrowie. I wyjaśniano, krok po kroku, „reforma” po „reformie” – tak jak wyjaśniano z czasem, że właściwie to żadne rozliczanie komunizmu nie jest nikomu potrzebne, bo prawdziwym wrogiem nowej, zmieniającej się Polski jest przestarzały Kościół katolicki. To z kolei, oraz liczne inne zasługi ludzi mediów „dla demokracji”, wnet przełożyło się na przepiękne (kominowe, jak u nomenklaturowych „beneficjentów przemian”) gaże i nadanie tymże ludziom statusu reprezentantów partii władzy i celebritiesosób świetnie bawiących się po tej samej stronie co rządzący, pod tym samym „transformacyjnym” kloszem[27]. Osób, które mają być podziwiane zza szyby przez zwykłych zjadaczy chleba, którego okruszyny spadają czasem z pańskiego stołu podczas „balu dziennikarzy”. Charytatywnego, ma się rozumieć. 

   

III. Czarna skrzynka medialna – ciemnia fotograficzna w dn. 10-04-2010

Czy zatem to ludziom mediów, pełniącym rolę swoistego „dodatkowego BOR-u” kilku partii władzy nie można było po latach „chrztów bojowych” związanych z „walką o demokrację”, powierzyć tajemnicy wielkiego kalibru? Można było, jak najbardziej, choć pod jednym warunkiem: czyniąc ich uczestnikami Zdarzenia wielkiego kalibru. Co innego wszak relacjonowanie czegoś z dystansu, bez osobistego zaangażowania, kiedy to reporterowi włos z głowy spaść nie może – a co innego rzucenie medialnego oficera na prawdziwy front, gdzie naprawdę leje się krew (bez żadnych filmowych rekwizytów) i gdzie można zdrowo oberwać. Oberwać albo od kogoś, albo po wejściu na teren zaminowany, na którym się kończy niejedna bajecznie rozwijająca się kariera, a nawet egzystencja. Zgodnie z wojskową tradycją, w której wielomiesięczne ćwiczenia na poligonach i makietach budynków poprzedzają walkę na śmierć i życie – chów flory i fauny medialnej w cieplarnianych warunkach „transformacyjnej” szklarni, był więc de facto szykowaniem zaplecza na „godzinę próby” (czas pokoju nie jest dany na wieczność, wiedzą wojskowi). Jeśli jednak środowiska dziennikarskie ulokowano w III RP po stronie rządzących, a nie, by reprezentowały interesy rządzonych – to „próba” na linii frontu musiała przyjąć odpowiednią formę. Ludzie mediów mieli się sprawdzić jako broniący konglomeratu partii władzy – nie zaś jako walczący w imię dobra polskiej wspólnoty narodowej.

I sprawdzili się – stanęli na wysokości zadania. 4,5 roku od tragedii Delegatów można to powiedzieć z całą stanowczością. Tak, jak bez osłony żurnalistów niemożliwa byłaby „transformacja”, tak bez „tarczy ochronnej” i kordonu tworzonego przez nich niemożliwa byłaby do zabezpieczenia sprawa 10 Kwietnia. Odpowiedni (z punktu widzenia władzy) człowiek w odpowiednim miejscu potrafi odpowiednio wykonać zadanie w odpowiednim momencie. Zadanie może polegać na jakimś aktywnym działaniu – albo, uwaga – na wstrzymaniu się od działania. Jeśli raz jeszcze przywołamy sobie te dwa spostrzeżenia – tj. że 1) media stanowią sztuczne środowisko, w jakim żyjemy i że 2) generują sztuczne środowisko informacyjne – to dostrzeżemy zupełnie nowe zastosowanie środków przekazu w przypadku 10 Kwietnia: użycie ich unplugged. Chodzi o całkowite wyłączenie systemu. Tak jakby elektrownia przestała dostarczać prądu do miasta. Blackout. Mediów – tych wszędobylskich, całodobowych, informujących o wszystkim na bieżąco, na żywo – „w chwili próby” nie ma. To nie znaczy, że stacje radiowe i telewizyjne, telefonie komórkowe i portale informacyjne, wozy transmisyjne i łącza, krany i stoły mikserskie, reżyserki, kamery, mikrofony, komputery etc. uległy 10 Kwietnia jakiejś totalnej destrukcji lub awarii, tudzież „technicznej śmierci” (jak to się czasem określa, gdy urządzenie „padnie”). Media przestają działać wtedy tak, jak powinny działać w normalnym XXI-wiecznym kraju.

10 Kwietnia, mimo rangi uroczystości i samej delegacji, kamer ani fotoaparatów nie ma na lotnisku Okęcie ani na smoleńskim Siewiernym – jakby nagle nastała epoka bez dziennikarstwa informacyjnego. „Nie ma czego filmować”, wyrozumiale tłumaczy ten stan rzeczy legenda głoszona zgodnie przez żurnalistów i przedstawicieli tej bądź innej partii władzy. Fotoreporterzy i kamerzyści są nieobecni na lotniskach, ale i nie towarzyszą Parze Prezydenckiej na pokładzie specjalnego statku powietrznego. Gdzie więc są „wszyscy”? Otóż media „czekają” w Katyniu. Wprawdzie TVP zajmuje od kilku dni niemal cały hotel Nowyj przy smoleńskim wojskowym lotnisku (i zabrała na uroczystości parę wozów transmisyjnych[28]), lecz „wszyscy” mają być owego historycznego dnia akurat kilkanaście kilometrów dalej, by tam pilnie pracować lub się szykować. Nie zostaje zatem udokumentowany odlot Delegatów z Warszawy, brak też filmu z czasu oczekiwania na ich przylot w Smoleńsku. Ludzi mediów wywiało. Co więcej, mimo że dziennikarze i operatorzy mający zrazu lecieć z Prezydentem przybywają na Siewiernyj z czasowym wyprzedzeniem, więc przez jakiś czas na docelowym lotnisku się znajdują, to – tak się przypadkowo składa – nie pozostają na nim, by dokumentować cokolwiek, tylko udają się, by „czekać na delegację w Katyniu”. I czekanie się wydłuży.

I z wolna nastaje ciemność; ściślej: polscy widzowie trafiają do ciemni. Takiej, w której dopiero wywołuje się fotografie, a więc, w której dopiero – krok po kroku – wyłaniają się obrazy zdarzeń. To trwa całkiem sporo czasu, bo proces „zdobywania zdjęć” jest niezwykle mozolny – jakby nie wiadomo było (mimo tak licznej reprezentacji medialnej oddelegowanej na uroczystości katyńskie), gdzie jakiekolwiek migawki nadające się do emisji można znaleźć. W Czerwonej stronie Księżyca, w rozdziale dotyczącym funkcjonowania środków przekazu 10 Kwietnia, posłużyłem się anglojęzycznym określeniem no visual. Nie tylko „nie ma mediów”, jakby je wszystkie ktoś wajchą wyłączył, tudzież wydał rozkaz wyłączenia, ale też „nic nie widać” owego dnia przez… blisko 100 minut na żadnym polskim kanale[29]. Nic. Oczywiście, w dobie telewizji satelitarnej, wielokanałowej etc., nie można mediów twardo zresetować jak 13 grudnia 1981 r. i sprawić, by zamiast obrazu był „śnieg”, a zamiast dźwięku szum zakłóceń, ewentualnie przemówienie Generała powtarzane między pasażami „muzyki poważnej” (bo i chwila wiekopomna, nastrojowa, poważna). Coś musi być na antenie, po prostu. Zrazu więc na antenach telewizyjnych widać ludzi będących właśnie w studiu, komentujących na gorąco „napływające wieści”. Potem widać, a najczęściej słychać, co poniektórych reporterów „czekających w Katyniu” przekazujących kolejne „wieści”. Później zaś widać Krakowskie Przedmieście, na którym TVP instaluje kamery, by filmować warszawiaków i ich reakcje na „wieści” – planowana wcześniej transmisja z Katynia zamienia się poniekąd w transmisję z Warszawy. Tak to się zaczyna największa medialna historia III RP w dobie nieustającej „transformacji”. Tym razem przy rzewnych dźwiękach muzyki z filmu Różyczka.

„Katastrofa smoleńska” zostaje na antenach ogłoszona, lecz nie pokazana. Skoro wszak „nie było mediów” w różnych istotnych miejscach, to i nie mogła się zarejestrować sama „katastrofa”[30]. Gdyby żurnaliści akurat czekali na Siewiernym, to by się wszystko udokumentowało – ale jeśli już do „katastrofy” doszło, to nie ma co się oglądać wstecz, należy patrzeć w przyszłość, co będzie dalej „z tą Polską”. Taką „perspektywiczną” postawę zajmują wtedy media. Brak zdjęć z Okęcia i Smoleńska[31] nie jest najmniejszym problemem, bo już trzeba się zastanawiać, kto zajmie stanowiska zabitych, jak się zmieni scena polityczna, kiedy przyspieszone prezydenckie wybory itd. Z jednej strony „futurologia” polityczna na antenach, z drugiej – wspomnienia, wspomnienia, wspomnienia. Tym ostatnim nie będzie końca, gdyż nastaje czas żałoby, która wydaje się zupełnie stosowna do tragicznych okoliczności, zarazem pełni jednak rolę szczelnej zasłony, przez którą nie widać tego, co się naprawdę stało. Sama historia „wypadku prezydenckiego tupolewa” powstaje bowiem jako konstrukt słowny przemawiający do wyobraźni widza, niemalże literacka[32] narracja, a nie zaś jako coś, co – pokazane w mediach – miałoby określony, widzialny przebieg. Ten ostatni „znają” ludzie mediów, ponieważ dysponują relacjami „naocznych świadków”, co wszystko widzieli w gęstej jak mleko mgle.

Określenie konstrukt słowny może się komuś wydać zbyt techniczne albo na wyrost. Jak jednak zwracałem uwagę przy innej okazji[33] odnośnie do metod kreowania wyobrażenia społecznego (fikcyjnego) przez media w dn. 10-04 – sposób nazwania czegoś (dobrania słownictwa do określenia czegoś) może przesądzić o kształcie wyobrażenia o tym czymś w świadomości odbiorców przekazu. Dziennikarze, nie pokazując przez 100 minut tego, co się rzekomo stało – nieustannie opowiadają o tym. Jeden przez drugiego. Po nich zaś opowieść powtarzają ludzie w studiu i osoby komentujące przez telefon, a nawet przechodnie przed kamerami na Krakowskim Przedmieściu. To nieprzerwane opowiadanie skłania automatycznie odbiorców do unaoczniania sobie tragedii Delegatów jako lotniczego wypadku. Nie ma odwrotu – słowo się rzekło (na antenie). Fikcja zwielokrotnia się w tempie ekspresowym, gdyż fraza „katastrofa lotnicza” odmieniana jest przez wszystkie przypadki. Odpowiednie skojarzenia narzucają się w takim kontekście same – długo nie trzeba mówić, by ktoś sobie unaocznił, jak wygląda lotniczy wypadek. Przez 100 minut wprawdzie brakuje obrazu tego wypadku na ekranach (i ten obraz nigdy się nie pojawi – pomijając „wizualizacje” i „animacje” komputerowe pokazujące rozbijającego się tupolewa) – ale, zauważmy, obraz wypadku krystalizuje się w umysłach i imaginacji obywateli. I to on, ów wyimaginowany obraz, stanowi punkt wyjścia oficjalnej narracji. Jeśli bowiem odbiorca „widzi oczyma wyobraźni”, co się stało, to jedyną dolą ekspertów mniejszej lub większej rangi (ci zaś z marszu pojawiają się na antenach telewizyjnych i radiowych jako dodatkowi komentatorzy snujący własne wersje tego, jak mogło dojść do rozbicia się samolotu) pozostaje „uszczegółowić” to, co wyobrażone. A ściślej, wykreowane (przez media) w masowej wyobraźni.

 

IV. Bomba komunikacyjna – media w ogniu frontalnej walki z odbiorcami przekazu

Proces kreowania tego społecznego wyobrażenia można uznać za istny popis wirtuozerii socjotechnicznej, gdyż tworzona jest tu iluzja na skalę masową, a potęga środków przekazu wywołuje efekt przypominający zejście po stromym zboczu lawiny błotnej – po prostu „fala” medialna zmiata wszystko na swej drodze do umysłów odbiorców. Niby podmuch po wybuchu jądrowym „czyszczący teren”. I w tej perspektywie widać, jak fachowa wojskowa ręka musi stać za tak destrukcyjnym i zmasowanym uderzeniem. Zrzut takiej bomby medialnej (jeśliby trzymać się metaforyki militarnej) nie mógłby być możliwy bez wydania przez kogoś oficerom medialnym odpowiedniego rozkazu. Sami reporterzy i operatorzy telewizyjni by na takie zagranie nie wpadli[34]. Natomiast ludzie stojący na wyższych piętrach oligarchicznego porządku medialnego (i zarazem w obrębie decyzyjnych kręgów tej czy innej partii władzy) taki rozkaz mogliby wydać, zwłaszcza jeśliby przyszedł on z góry w formie nieznoszącej sprzeciwu (frontowej).

Skoro clue sprawy rozbija się wtedy o wykreowanie właściwego wyobrażenia społecznego, to nie chodzi o przedstawienie faktów. To z kolei znaczy tylko tyle i aż tyle, że fakty mają natychmiast zostać – właśnie z pomocą środków masowego przekazu – utajone. Na zasadzie wyrażonej przez jedną konsul w Lesie Katyńskim w towarzystwie ówczesnego urzędnika ds. protokołu dyplomatycznego i wysokiego rangą wojskowego: ludziom nic nie mówimy i musimy zapanować nad sytuacją. Oczywiście „ludziom” tak zupełnie nic się powiedzieć nie da, gdy „Prezydenta nie ma z nami” (jak ogłasza w Katyniu jeden z organizatorów uroczystości katyńskich, prezydencki minister J. Sasin), zatem jakaś wielobarwna opowieść w mediach musi „ludziom” zostać „zapodana”. I zostaje. To właśnie narracja „wypadkowo-katastroficzna”, która, jeśliby była prawdziwa, wyglądałaby zupełnie inaczej niż ta z 10 Kwietnia. Gdyby wszak polski Tu-154M (jak się oficjalnie głosi od lat) spadł owego dnia o 8:41 pol. czasu za ulicą Kutuzowa, w okolicy muru smoleńskiego lotniska – to nikt nie miałby problemu ze zlokalizowaniem w ciągu pierwszych kilkudziesięciu sekund miejsca takiego upadku[35]. Widziano by je z pobliskich budynków i z oddali, także z płyty lotniska. Zerwałyby się do akcji wozy strażackie i ambulanse, nie czekając na niczyje dyrektywy, gdyż kłęby dymu pojawiłyby się nad drzewami, zasnuwając część miasta. Zanim by pożar opanowano i ugaszono, to mnóstwo osób zdołałoby go sfotografować. Na pewno nikt nie „szukałby miejsca katastrofy” i nie byłoby problemu ze znalezieniem od razu ciał ofiar.

Ktoś może spytać nagle: dlaczego miano by kłamać? Odpowiedź prosta: by kontrolować sposób myślenia obywateli o sprawie tragedii Delegatów (jak też zapanować nad wybuchem zbiorowych emocji – kontrolować zachowania samych Polaków). W odpowiedzi złożonej należałoby zapytać najpierw z pewną nutą cynizmu: a dlaczego nie miano by kłamać[36]? Powodów do ukrycia jakiejś prawdy za zasłoną medialnej fikcji może być niewątpliwie mnóstwo – szczególnie jeśli to prawda o czyichś tragicznych losach związana zarazem z taką a nie inną kondycją polskiego państwa. Przede wszystkim powód może być ten, że partie władzy mają interes (np. uniknięcie odpowiedzialności za jakieś poważne zaniedbania lub np. za zdradę) w zatajeniu prawdy. Powodem może być to, co stanowiło niepisany zwornik „strony społecznej” i „rządowej” podczas „okrągłostołowych negocjacji” – strach przed polską wspólnotą narodową, która jest „nieobliczalna”. Ale może być i prozaiczny, techniczny wzgląd: raz uruchomionej lawiny kłamstwa nie sposób zatrzymać – i się w kłamstwo brnie, bo i tak zabrnęło się na starcie z nim bardzo daleko (potem może „czas zagoi rany”[37]). Nie sposób ni stąd ni zowąd ogłosić: „słuchajcie, ludzie, to nie do końca tak, jak zrazu powiedzieliśmy” – jeśli się na początku (przekazu z 10-04) uznało, iż „ludziom” prawda nie jest potrzebna, a nawet mogłaby im zaszkodzić.

Niszczący efekt społeczny takiej medialnej lawiny nie jest łatwy do odwrócenia, co doskonale widać na przykładzie kilku lat, gdy oficjalna narracja, pluralistycznie rozpisana na dwa uzupełniające się głosy („rządowy” i „opozycyjny”), odniosła tryumfy, doprowadzając w polskim społeczeństwie do „zmęczenia tematem” tragedii. Ktoś musiałby rzeczywiście bardzo chcieć odwrócić ten lawinowy efekt i musiałby dysponować silnymi środkami przekazu, by stawić czoła „mediom rządowym” i „opozycyjnym”. Oba środowiska związane z określonymi partiami władzy skutecznie uniemożliwiają niezależne analizowanie dokumentacji związanej z 10-04[38], parcelując nawet dyskurs naukowy wokół sprawy[39]. Z punktu widzenia oligopolu politycznego zaś, jeśli oszustwo okazuje się społecznie użyteczne (działa), to partie władzy nie potrzebują niczego na poziomie debaty publicznej zmieniać, dodajmy. Spory wokół „przebiegu katastrofy” są znakomitym wewnątrzsystemowym sposobem na rozładowanie społecznych napięć, po wcześniejszym wzmocnieniu antagonizmów, dzięki fikcyjnemu podziałowi na „wypadkowców” i „wybuchowców” (zwolenników „komisji Millera” i „zespołu parlamentarnego”). Marsze upamiętniające „katastrofę” pozwalają kanalizować wiele emocji, które gromadząc się w nadmiarze mogłyby prowokować obywateli do zastanowienia się, dlaczego państwowcy z „opozycji” każą „ludziom” jedynie maszerować żałobnie w milczeniu, a nie krytycznie myśleć i dochodzić prawdy (i stawiać jakieś trudne pytania „naszym”). Funkcjonowanie nowoczesnych mediów w III RP dowodzi, jak krótka jest pamięć społeczna i jak szybko wczorajsze kłamstwa są wypierane ze świadomości obywateli przez coraz to nowe. Zamknięcie zaś umysłu odbiorcy w obrębie jednej kategorii myślenia (o tym, co mogło się stać 10 Kwietnia): katastrofa lotnicza, powoduje, że z czasem nawet już bez nachalnej propagandy i teatralnych sporów, ten umysł okłamuje się skutecznie sam. Wtedy nie tylko żurnaliści mogą „umywać ręce” od tego (samooszukiwania się przez obywatela), ale i państwowcy mogą wzruszać ramionami – nie ich problem, „co Kowalski myśli”.

Ktoś może protestować przeciwko militarnemu ujęciu zagadnienia „katastrofy komunikacyjnej”, jak to kiedyś określił jeden z moich znajomych naukowców, wskazując na to, jak bardzo środki masowego przekazu nie spełniły swego informacyjnego zadania w dn. 10-04 – nie sprostały dziennikarskim obowiązkom. Określenie katastrofa komunikacyjna jednakowoż, mimo że pomysłowe, implikowałoby leksykalnie, iż zaszedł jakiś wypadek w pracy samych mediów (i ich pracowników), czyli coś, co się „wymknęło spod kontroli” lub było rezultatem czyjegoś niedbalstwa. Jeśli zaś patrzymy na działania środków przekazu w dn. 10-04 przez pryzmat ataku medialnego dokonanego na obywateli – to sytuacja jawi się nie jako „wypadkowa”, a celowa. Jako strategiczne działanie, nakierowane na osiągnięcie długofalowych, społecznych rezultatów.

Naturalnie, żadne media na świecie nie działają na zasadzie nieomylności i wpadki dziennikarskie się zdarzają (po nich pojawia się mniej/bardziej oficjalne dementi kasujące jakiś przekaz), lecz scenariusz, w którym ludzie z polskich redakcji telewizyjnych, radiowych, prasowych (widząc i wiedząc, że coś z tym „smoleńskim wypadkiem lotniczym” i jego „miejscem” jest ewidentnie nie tak) z całkowitym przekonaniem tłuką odbiorcom do głów „opowieść o katastrofie”, nie może być potraktowany jako nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Jeśli media, zamiast ustalić najpierw dokładnie co, gdzie, z kim się stało (to niby elementarz pracy dziennikarsko-reporterskiej)[40] – otwierają kanonadę dezinformacji wymierzoną w umysły obywateli, to jest to działanie, które należy potraktować jako atak na tychże obywateli. Taki friendly fire, można by rzec, odwołując się do terminologii wojskowej, choć i ta fraza nie oddaje istoty rzeczy, gdyż taki ostrzał zwykle bywa rezultatem błędnego rozpoznania oddziałów wroga, nie zaś działaniem dokonywanym z premedytacją. Zauważmy przy tej okazji, że to Polacy jako pierwsi informują za pomocą mediów o „katastrofie smoleńskiej” – nie Ruscy ani nikt inny. Media podporządkowane Kremlowi informują o „wypadku” dopiero po tym, jak informację poda nie tylko Reuters, ale… polski MSZ. Czy nie powinno być odwrotnie? Najpierw Moskwa, potem Polacy i inni – zwłaszcza że to Ruscy jako pierwsi „znajdują” to „miejsce upadku prezydenckiego tupolewa”?

Termin kanonada dezinformacji jest wysoce stosowny do opisu tego, co się 10 Kwietnia w mediach nad Wisłą dzieje, nie tylko ze względu na: a) ilość rozbieżnych (często wzajemnie sprzecznych) a uporczywie powtarzanych doniesień, b) „ustaloną godzinę katastrofy 8:56”, c) „zweryfikowaną liczbę ofiar” w liczbie 132, czy d) odczytywanie na antenie nazwisk osób żyjących w gronie poległych[41] – by wymienić zaledwie kilka przykładów. Także ze względu na to, że istotne a kłócące się z oficjalną narracją doniesienia zostają zagłuszone w huku i jazgocie mediów emitujących wciąż i wciąż parominutowy film S. Wiśniewskiego, lecz już niekoniecznie to, co sam autor ma do powiedzenia pod bramą boczną lotniska: o braku ciał i foteli na „miejscu katastrofy”[42]. Kanonada jest tak silna, że nikt z jej uczestników „nie ma czasu” ni „głowy”, aby stawiać jakieś znaki zapytania – inne niż te pseudozagadnienia, które narzuca wprowadzana jako obowiązkowa, oficjalna narracja (typu: dlaczego piloci rządowego samolotu lądowali w gęstej mgle?). Jeśli pojawiają się drobne wątpliwości, co do faktyczności przebiegu zdarzenia, to toną one w zgiełku i szczęku medialnego oręża – a co najważniejsze: nie drążą tych poważnych kwestii żadni żurnaliści[43].

I potem, już po przejściu medialnej lawiny, pozostaje miejsce wyłącznie na „prace badawcze” stanowiące czystą formalność, skoro wszystko wiadomo od pierwszych chwil, od momentu „ogłoszenia katastrofy” (mgła, błąd pilotów, zejście za nisko, naciski itd.). To zresztą, że historia „wypadku PLF 101” znana jest (i rozpowszechniana) jeszcze zanim cokolwiek zaczęto badać, także nie zdumiewa dziennikarzy, choć przecież każdemu racjonalnie myślącemu człowiekowi powinno się nasunąć pytanie: czy nie za wcześnie na tego rodzaju ustalenia? Ponadto, co również warto tu odnotować, media nie towarzyszą polskim ekspertom podczas „badań terenowych”. Te ostatnie odbywają się gdzieś zakulisowo i dopiero długo później (np. z lektury opublikowanych w grudniu 2010 r. polskich Uwag do projektu „raportu MAK”) opinia publiczna może się dowiedzieć, iż właściwie żadnych poważnych badań nie prowadzono[44], co zresztą i tak „nie ma znaczenia”, bo „wszyscy są już zmęczeni”. Najbardziej zmęczone zaś okażą się środowiska ludzi mediów, którzy dość szybko z frontu powracają do koszar. I przestają się interesować sprawą.

 

V.  Désintéressement mediów 10-tym Kwietnia. Cisza po burzy

Po największej nawet kanonadzie musi w końcu zapaść cisza. Ktoś powie, jak można ogłaszać w podtytule désintéressement mediów, skoro tyle trąbiono o „katastrofie”, o „badaniach”, o „hipotezach śledczych” itd.? Owszem, trąbiono. Trąbiono przynajmniej do czasu zakończenia prac KBWLLP, a potem jeszcze wokół prac ZP, tudzież „konferencji smoleńskich”. Trąbienie zachodziło, aczkolwiek specyficznie. Owe medialne trąby przekazywały opinii publicznej wyłącznie to, co do przekazania mieli państwowcy, czyli jakaś partia władzy („rządowa”, „opozycyjna” etc.). Nic więcej nie było trąbione, niestety. Dziennikarze przecież nie podjęli żadnego śledztwa obejmującego całe spektrum instytucji (także wojskowych) i osób związanych z 10-04 – i co najważniejsze: (śledztwa) niezinstrumentalizowanego politycznie[45]. Nie dało się.

Jedyne dziennikarskie „śledztwa”, z jakimi w okresie po 10-04 mieliśmy do czynienia, to były te całkowicie podporządkowane tej albo innej partii władzy, tzn. niestawiające kłopotliwych pytań „naszym”. I grzęznące w nonsensach jednej lub drugiej (z „obowiązujących” w pluralistycznych mediach III RP) hipotezy. Nonsensy te były nieuniknione, jeśli się wyszło z fałszywych przesłanek i na siłę forsowało w przestrzeni publicznej jakąś (popieraną politycznie) koncepcję – i jeśli się „nie szukało tam”, gdzie (od godzin wylotów) zapanowały egipskie ciemności, czyli jeśli omijało się strefy objęte „zakazem ruchu” dla dziennikarzy. Nie muszę przypominać, jak wiele powiedziano przez te 4,5 roku o wschodnim rejonie smoleńskiego wojskowego lotniska[46] i jak licznych poznaliśmy „świadków ze Smoleńska” – a jak niewiele dowiedzieliśmy się o WPL Okęcie i godzinach porannych 10 Kwietnia ani jak nielicznych udało się znaleźć świadków z Warszawy. Trudno więc uznać tego typu przeoczenie za „błąd w sztuce” dziennikarsko-śledczej. Raczej wygląda to na zastosowanie się do odpowiednich dyrektyw z góry, które pewne dochodzenia i miejsca a priori wykluczają. Czemu wykluczają? Bo mogłaby się ukazać inna wersja historii z 10-04 – już na poziomie wylotów z Okęcia właśnie[47].

Spróbujmy jednak teraz założyć spolegliwie, że kontrolujące oligopol medialny partie władzy weszły ze sobą w zmowę (co do tego, jak ma być w środkach masowego przekazu relacjonowana historia prezydenckiej delegacji) nie ze złej woli, lecz z dobrej – nie po to, by otoczyć się szczelniej kordonem żurnalistów broniących ich przed wspólnotą narodową, tylko, by chwilowo ochronić tę wspólnotę przed „prawdą nie do przyjęcia” i dodatkowo np. przed wojną z Moskwą. Byłoby to działanie mniej więcej na takiej zasadzie, na jakiej ciężko choremu nie mówi się o jego złym stanie zdrowia, nie zamartwia się go tylko pociesza, by nie tracił sił do walki z chorobą albo by pozostawał w dobrym samopoczuciu. Potraktowano by więc obywateli nad Wisłą nie jako wrogów, przeciwko którym trzeba wytoczyć działa medialne i dokonać dezinformacyjnego ataku na masową skalę, tylko jako osoby, które „tymczasowo” – by nie przeżyły jakiegoś szoku społecznego – muszą dostać „złagodzoną wersję” wydarzeń, tak jak cierpiący pacjent morfinę lub inne środki uśmierzające ból. W takim scenariuszu, który, rzecz jasna, jest prawdopodobny (państwowcy wszak wszystko robią dla dobra rządzonych), nasuwają się jednak dwie wątpliwości. Po pierwsze, czy to rządzący są od diagnozowania stanu zdrowia psychicznego rządzonych (i czy przypadkiem to nie ci ostatni winni kontrolować swych „demokratycznie wybranych” reprezentantów, czy z nimi wszystko w porządku?), a po drugie, czy rządzący mogliby sądzić, iż w razie wybuchu wojny dałoby się zmobilizować do zbrojnego oporu obywateli, których by się zrazu tak oszukało? Czy może chciano by iść na wojnę bez zmobilizowania na nią rządzonych?

Ową głuchą ciszę po burzy medialnej można wyjaśnić dwojako. Po pierwsze: uczestniczeniem w historii 10 Kwietnia środowisk szeroko pojętej warstwy rządzących. Chodzi o gremia „rządowe”, „opozycyjne”, o media prorządowe, jak i te odgrywające role opozycyjne – o osobiste zaangażowanie i uwikłanie w tę historię różnych osób. W wielu istotnych wydarzeniach rozgrywających się tamtego dnia i w dniach następnych, sporo ludzi brało udział (choćby jako świadków rozmaitych działań lub podejmowania określonych decyzji), stąd z dniem 10-04 wyłania się nowa wspólnota życiorysów rozpościerająca się w poprzek zróżnicowań światopoglądowych, podziałów towarzyskich, a nawet nomenklaturowego uhierarchizowania społecznego[48] III RP. W kamiennym kręgu tej wspólnoty usytuowani są przedstawiciele mediów (redaktorzy wydań, prezenterzy i reporterzy, jak też skromni, niewidoczni na co dzień, operatorzy oraz montażyści), ministrowie, urzędnicy niższej rangi, eksperci, badacze, prokuratorzy wojskowi itd. Wiele tych osób, pomijając jedynie te, co naprawdę święcie „uwierzyły w katastrofę prezydenckiego tupolewa” (bez, by tak rzec, jej dotykania[49]), wiąże – poza zmową milczenia – poczucie bycia w wyjątkowo ekskluzywnym towarzystwie posiadającym na wyłączność największą tajemnicę III RP, czyli nie byle jaki „klejnot”. W takim kontekście to wcześniejsze założenie dotyczące dobrej woli rządzących (chcących obywateli uchronić przed bolesną prawdą) wydaje się bardzo optymistyczne. Za bardzo. Gdyby bowiem ze strony instytucji związanych z „kręgami wtajemniczonych” przekazywana była w jakiś „przeciekowy” sposób wiedza o prawdziwym przebiegu zdarzeń, to jeszcze można by tak próbować uzasadniać fikcję skonstruowaną wokół 10-04. Na razie jednak zmowa milczenia wydaje się ściśle obowiązywać, mimo upływu lat, gdyż partiom władzy jakoś jest z nią dobrze, a obywatele się przyzwyczaili do zaistniałego stanu rzeczy.

Po drugie, ciszę po medialnej burzy tłumaczy inne rzucające się w oczy zjawisko: sędziowanie wielu osób/instytucji we własnej sprawie. Wynika ono z tego, co powiedziałem wyżej, gdyż czyjeś osobiste zaangażowanie w jakąś sprawę skutkuje tym, że dana osoba to nie tylko świadek, lecz i, chcąc nie chcąc, sędzia w tejże sprawie[50]. Nie może ona wobec tej sprawy zająć więc dystansu, by na chłodno, neutralnie ocenić przebieg zdarzeń. I zauważmy, właśnie ta wspomniana wspólnota wtajemniczonych powołuje w dniu 10-04 lub jakiś czas później instytucje badające „katastrofę smoleńską” oraz uruchamia „śledztwa dziennikarskie” (o których zinstrumentalizowaniu politycznym już pisałem). Jest to historia niezwykła i w III RP bezprecedensowa, a która nie dobiegła jeszcze końca[51]. Analogii można by szukać w historii proceduralności i państwowości ZSSR, choćby w postaci „komisji Burdenki” mającej za zadanie „po naukowemu” dowieść (dysponując „relacjami świadków” i „materiałem dowodowym”), iż zbrodni katyńskiej dokonali Niemcy – ponieważ, podobnie jak wtedy, chodzi o podsunięcie „do wierzenia” opinii publicznej takiej wersji wydarzeń, która jest „właściwa” z punktu widzenia Władzy.

Sprawa 10 Kwietnia okazuje się zatem papierkiem lakmusowym zarówno systemu medialnego, jak i politycznego III RP. Tylko bowiem (przezorne od pierwszych lat „transformacji”) skoncentrowanie mediów w rękach państwowców mogło doprowadzić do sytuacji, w której, w godzinie szczególnej próby, środki masowego przekazu potrafiły zadziałać na rozkaz, zaś żurnaliści tak pokierować obrazowaniem wydarzeń, by prawdę utajono – czyli, by zapora medialna zablokowała obywatelom drogi dojścia do faktów. Z demokracją to nie ma nic wspólnego, ale i nie o nią w III RP od 25 lat chodzi rządzącym. Słynna „niedojrzałość do demokracji”, która tak raziła „ojców demokratyzacji”, gdy wystartowały „przemiany ustrojowe”, to w istocie „niedojrzałość do prawdy” obywateli. Prawdę państwowcy muszą skrywać, gdyż częstokroć obnaża ona ich własną indolencję, niekompetencję, chciwość, złodziejstwo, a nieraz i po prostu zdradę. Zresztą (niegdyś mrożące krew w żyłach) słowo zdrada – w wirze „transformowania rzeczywistości” – wypadło z leksykonu „transformersów”. Proces wymazywania tego słowa ze zbioru wyrażeń „nowej Polski” jest jak najbardziej zrozumiały, skoro na drodze „przemian ustrojowych” okazuje się, że peerel żadną zdradą nie był, tym bardziej więc czerwoni zdrady się wobec polskiej wspólnoty narodowej nie dopuścili i w związku z tym nie muszą być jak zdrajcy osądzeni – ani też oskarżyć o zdradę nie można tych, co z czerwonymi współpracowali. Na takich trzech mocnych podstawach transformacji leksykalnej staropolskie słowo zdrada traci z wolna rację bytu w rzeczywistości politycznej nad Wisłą, o ile już jej w ogóle nie straciło. Tak też w przypadku 10 Kwietnia „nie ma winnych, są tylko zadziwieni”. I nie ma zdrajców. Parafrazując dictum Piłata, można by spytać w realiach III RP: cóż to jest zdrada? Albo: cóż to jest oszustwo?

Sam fakt istnienia tak silnej zapory medialnej i instytucjonalnej wokół 10 Kwietnia dowodzi jednak, że coś poważnego wspólnota wtajemniczonych pilnie ukrywa. Zasieków pod wysokim napięciem nie rozciąga się wokół szczerego pola. Wartowników z bronią nie stawia się przed ruderą. Kosztownego sejfu nie instaluje się w ścianie po to, by w jego środku nie trzymać nic wartościowego. Nie tylko bowiem milczenie jest złotem w gronie wtajemniczonych – drogocenna może być także wiedza o sprawie, wiedza, której państwowcy jak na razie nie wpuszczają do „powszechnego obiegu”, pilnując by środowiska zaprzyjaźnionych z nimi żurnalistów zabezpieczały kłamstwa[52] albo by wykazywały się ostentacyjnym brakiem zainteresowania prawdą. W tym względzie media są instrumentem władzy, bez którego rządzący nie byliby w stanie odgrodzić obywateli właśnie od prawdy. To jednak pokazuje, w czym w istocie leży siła oligarchicznego systemu III RP i jego słabość – właśnie w sub-systemie medialnym. Rolę ludowego wojska, którego głównym zadaniem za peerelu było pacyfikowanie obywateli, pełnią współcześnie oficerowie medialni, którzy dniem i nocą, nieprzerwanie uwijają się wokół jednego: skłócania Polaków, nieustannego podsycania wewnątrzwspólnotowych antagonizmów, tj. systematycznego osłabiania naszej wspólnoty. Zadanie na pewno odpowiedzialne, choć nieskomplikowane. O wiele łatwiej jest Polaków skłócać aniżeli jednoczyć wokół wspólnego dobra[53].

Słabość tego rozwiązania systemowego polega na tym, że w olbrzymiej mierze skuteczność medialnego instrumentu władzy zależy od… samych obywateli. Jeśli więc w pierwszym eseju dla Bibuły wskazywałem na konieczność duchowej odnowy polskiej wspólnoty narodowej (której siła jest nie do przecenienia – przeraża od lat wrogów zewnętrznych Polski i samych państwowców), to także z tego powodu, iż zmiana sposobu patrzenia Polaków na siebie samych i na Polskę, może być zarazem sposobem na odzyskanie podmiotowości przez naszą wspólnotę narodową. Podmiotowości i wobec rządzących, i wobec mediów (które bez audytorium odbiorców nie mogą w ogóle istnieć). Odwrócenie pewnego nienaturalnego porządku, tej chorej sytuacji, w której obywatele stanowią petentów dla państwowców (i ludzi mediów), polega na tym, by sami Polacy zaczęli patrzeć na siebie jako członków kilkudziesięciomilionowej Wspólnoty, którzy są gospodarzami tej ziemi i strażnikami pewnego systemu wartości – i że to państwowcy wraz ze swymi przybocznymi żurnalistami powinni czapkować obywatelom, a nie ci ostatni tamtym. Taki jest naturalny stan rzeczy w zdrowym państwie, w którym obywatel – swym wolnym wyborem i zarazem wolnym wsparciem finansowym jako podatnik[54] – ceduje na swego przedstawiciela jakąś władzę. Także władzę nad swoim losem i swej rodziny. Przekazujemy jednak tę władzę (danemu reprezentantowi) na zasadzie takiej, na jakiej dobrowolnie podporządkowujemy się komuś, kto wykazuje się w jakiejś dziedzinie dużo większymi kompetencjami od nas i w związku z tym powierzamy mu wykonanie pewnej usługi – on zaś deklaruje się tę usługę uczciwie dla nas wykonać na obopólnie określonych warunkach.

Ktoś powie: no, zaraz, w jaki sposób przy oligarchicznym układzie, jaki panuje w III RP, mogą rządzeni domagać się podmiotowości – kto nam ją przyzna i w jaki sposób? Tę podmiotowość, odrzekłbym, przyznać sobie muszą sami Polacy. Każdy z nas, kto dostrzega, iż jest traktowany przedmiotowo (przez polityków i ich ludzi mediów), musi sobie tę podmiotowość przyznać, ponieważ to naród polski jest suwerenem w polskim państwie, nie zaś żadni państwowcy ani tym bardziej ich przyjaciele z mikrofonami i kamerami. To przyznawanie sobie podmiotowości przez Polaków, to nie jest więc proces wymagający jakiegoś, nie daj Boże, kolejnego „okrągłego stołu”, przy którym zasiedliby ponownie przedstawiciele „strony społecznej” (tu: domagającej się upodmiotowienia w imieniu wspólnoty narodowej) i „strony rządowej” (tu: konglomeratu partii władzy). Nie tędy droga. Potiomkinowskiej wioski nie można zdemontować za pomocą wylewania fundamentów pod fasady budynków i legalizowania czegoś, co powinno być zdelegalizowane (a tak uczyniono na starcie „transformacji” – zalegalizowano peerel i jego „władze”, po czym wprowadzono oligarchię). Co więcej, potiomkinowskiej wsi właściwie nie należy od razu demontować. Najpierw trzeba ją na – jakiś czas – pozostawić do dyspozycji samym „zarządcom majątku”, czyli państwowcom i ich żurnalistom, by się pokrzątali w opuszczonych atrapach. Jak? Poprzez odłączenie się od Systemu żerującego na obywatelach. Jak znowu? Poprzez nieuczestniczenie w „wyborach” i niekorzystanie ze środków masowego przekazu. O tym, jak zdemontować potiomkinowską konstrukcję III RP powiem w następnym eseju.  

Free Your Mind
[specjalnie dla Bibuły]

 

Przypisy:

[1] Oszustwem może stać się każdy system polityczny (http://www.bibula.com/?p=76443), Dyskretny urok zamordyzmu (http://www.bibula.com/?p=76553).

[2] Jak zwracałem uwagę (w 2. eseju), podczas „obrad okrągłostołowych” nie stanęła na wokandzie kwestia wolności obywatelskiej. Utknęła w gąszczu „problemów poważnych”. Ale sprawą wolności mediów i wolności słowa „ojcowie demokratyzacji” zajęli się już bardzo skrupulatnie. Oczywiście po swojemu, tak, by w ramach „demokratyzacji” wszystko to pozostało „pod kontrolą” oligarchii.

[3] Próby wolności prasy i wolności słowa, także.

[4] W naukach społecznych ukuto nawet termin cyfrowe wykluczenie (digital divide) mający opisywać zjawisko ograniczonej dostępności lub wprost braku dostępu do mediów elektronicznych. Nietrudno się domyśleć, że ów dostęp traktowany jest (w takim podejściu) jako szczególne dobrodziejstwo i wyraz „pozytywnej jakości życia”. Z drugiej strony w tychże naukach zwraca się uwagę na np. Internetoholizm, czatoholizm, infoholizm itp. jako na choroby ogarniające coraz większą ilość użytkowników mediów – tak jakby coś z tym dobrodziejstwem cywilizacyjnym było nie w porządku.

[5] Od „prawicowych” przez „lewicowe” i „ludowe”, na „centrowych” kończąc.

[6] Tak wolny, jak i roboczy – media są wszędobylskie – natrafiamy na nie w punktach usługowych, taksówkach, zakładach, urzędach, sekretariatach, stacjach benzynowych, poczekalniach itd. A że na ogół „wszędzie” słychać tylko kilka „najpopularniejszych stacji” flagowych dla „transformacji” – to przypadek. Oferty większego wyboru „nie udało się” w 1989 r. w ramach „demokratyzacji rynku medialnego” przygotować. I tak zostało jakoś na 25 lat. W radiu, w telewizji, w prasie. „Obywatele zadecydowali”.

[7] Niezbędnym pro publico bono.

[8] O tym, że mimo swego „chaotycznego przebiegu” cała „transformacja” musiała jednak mieć teatralny scenariusz, wspominałem w poprzednim eseju dla Bibuły. Można podejrzewać, że „chaos” ten był i kontrolowany, i zamierzony – tak by powstało wrażenie, jakby faktycznie „lud wdarł się na salony”. Może niekoniecznie cały lud, a jego reprezentanci sami siebie wybierający, gdyż należała im się władza – lecz to nieistotne szczegóły.

[9] Pewnie i montażystów także.

[10] Pośrednią stosowano w „szeroko rozumianej kulturze” – za pomocą filmu, teatru, książki etc., nad którymi „mecenat” rozciągały instytucje państwowe.

[11] Jego teksty były tłumaczone w peerelu i na pewno były znane komunistycznym teoretykom mediów.

[12] Wzorcowa jest tu historia środowiska Czerskiej Prawdy, lecz takich przykładów można by znaleźć więcej.

[13] Ustalenie (na starcie „przemian”), kto może posiadać przywilej bycia nadawcą, wytycza od razu granice tego, co może być nadawane. Ludzie dysponujący kredytem zaufania rządzących wiedzą jak przygotować strukturę przekazu medialnego, by korespondował z interesami władzy – wiedzą, co odbiorcom pokazać, a czego nie należy pokazywać. Sprawa powołania do życia oligopolu medialnego świadczy więc o tym, że „strona społeczna” w podejściu do kwestii wolności słowa i wolności prasy naśladowała „stronę rządową”.

[14] Nie trzeba dodawać, jak bardzo wymieszały się po 1989 r. środowiska medialne zrazu związane ze „stroną rządową” lub „społeczną”, jak wiele osób z mediów komunistycznych przygarnęły po ojcowsku redakcje mediów „nowych”. Warto zaś wspomnieć, że środowiska komunistyczne mogły nadal „nadawać” w warunkach „nowego ustroju”, ograniczono im jedynie dawne sposoby finansowania, co bynajmniej nie spowodowało zmarginalizowania tychże środowisk (vide casus mediów J. Urbana).

[15] Na tym tle zupełnie zrozumiała jest postawa żurnalistów wobec 10-04, o czym jeszcze tu wspomnę.

[16] Taki świeży przykład to „afera taśmowa”. Zauważmy, że „afera” tego typu (pomijając jeden epizodyczny przypadek; nie wiadomo, czy nie będący ustawką: http://autorzygazetypolskiej.salon24.pl/375125,rozmowa-dwoch-klichow) nie pojawia się w przypadku sprawy 10 Kwietnia. Nawet więc w sferze podsłuchów (i ich zapisów „zdobywanych przez dziennikarzy”) mogą być w III RP tematy bezpieczne – i naprawdę niebezpieczne. Innymi słowy, istnieją zony, do których żurnaliści wstępu nie mają albo go zapobiegliwie „nie szukają”.

[17] Dotyczy to wszystkich mediów bez wyjątku. Spolityzowana jest też sfera katolickich środków przekazu i/lub deklarujących się jako katolickie. Oprócz mediów z mniej/bardziej wyrazistym światopoglądowym przesłaniem, także te „niepolityczne” (zajmujące się celebrytami, komputerami, muzyką etc.) potrafią prezentować sympatie polityczne (z reguły zgodne z orbitowaniem ich właścicieli wokół takiej lub innej partii władzy). System koncesyjny tak się właśnie przekłada na praktykę funkcjonowania na rynku medialnego”.

[18] Co nasuwa analogie z peerelem, w którym „badaczom mediów” nie przeszkadzał ani monopol partyjny na rynku środków przekazu, ani tym bardziej cenzura – ba, uznawali to za zdrowe dla mediów rozwiązania.

[19] Świetnie sprawdzona za ludowej Polski formuła (politycznie kontrolowanego) kabaretu nabiera rozmachu w III RP, w której karierę robi się, wiedząc kogo i za co obśmiewać („tematy bezpieczne”), a komu czapkować („tematy niebezpieczne”). Warto tu przypomnieć Festiwal w Opolu latem w 2010 r., gdy „dyżurnym tematem” do „śmiechu” stał się 10 Kwietnia i „wątek zamachowy”, a szczególnie krzyż na Krakowskim Przedmieściu. Kulminacyjną chwilą „śmiechu” pozostanie na długie lata „ukrzyżowanie Z. Laskowika”, niesionego przez rozweselonych kabareciarzy po festiwalowej scenie ku uciesze publiczności. Takie to klamry spinają kariery z peerelu i III RP. Ciekawe, jakby się sprawdziło wtedy na festiwalu np. sparodiowanie przemówienia marszałka B. Komorowskiego z 10-04 albo pamiętnego „gestu przyjaźni” W. Putina wobec D. Tuska przy „wrakowisku” – ale chyba takie pomysły nie lęgły się w głowach koncesjonowanych kontestatorów.

[20] Zauważmy, jak wyraźnie – i w Internecie, i w komórkach odzwierciedla się oligopol medialny. Które strony/witryny (z jakimi partiami władzy związane) są „najczęściej odwiedzane” oraz „najczęściej eksponowane” (w aplikacjach w smartfonach) jako informacyjne.

[21]System edukacji i kształcenia wyższego również był z takim epatowaniem pseudo-wiedzą powiązany.

[22] Wprawdzie w III RP oddziela się skrupulatnie media publiczne od prywatnych, jeśli jednak i te, i te są instrumentalnie traktowane przez państwowców, to ta dychotomia jest fikcyjnym podziałem. Środki przekazu w dobie „transformacji” są partyjne. Gdy dochodzi do powyborczych „zmian na szczytach”, automatycznie zachodzą „zmiany niżej” i do publicznych mediów trafiają nowi politrucy (lub wracają starzy). Partie władzy bowiem nie wyobrażają sobie sytuacji, w której środki przekazu pozbawione byłyby politycznego nadzoru. Ale znów rzecz znamienna: państwowcy pilnują, by obywatele finansowali upartyjnione media „publiczne” (sprawa abonamentu).  

[23] Dystansu nieraz posuniętego tak daleko, że nie korzystano z mediów, bojkotując propagandowy przekaz najskuteczniej. W takich sytuacjach rządzący także potrafili sobie radzić, tzn. przyciągać odbiorców w inny sposób. Tego dowodem jest „Trójka” jako radiowy program, który w pierwszej, najmroczniejszej, połowie l. 80. zmienił „spontanicznie” formułę na pozornie wolną od polityki, a skoncentrowaną na „świetnej muzyce” i niemalże „kontestacji systemu”. Miało to służyć okryciu propagandy innym „papierem pakunkowym” niż np. w Jedynce. To, że „Trójka” okazała się „kultowa” w latach 80., pozostając „kultowa” do dziś – to przypadek :). W III RP natomiast postawa całkowitego „odpięcia się” od masowych środków przekazu (np. świadomego nieposiadania telewizji, niekorzystania z radia „polskiego” i np. wychowywania dzieci bez telewizji) pojawia się jak na razie u niewielu odbiorców.  

[24] Ciągłe powroty „ukochanych peerelowskich seriali” (w przeciwieństwie np. do „półkowników”, o których to filmach większość widzów nadal niewiele wie lub nic) świadczą o świadomej kontynuacji peerelowskich tradycji medialnych w dobie III RP, a nie o ich odrzuceniu. Podobną kontynuację peerelu widać w kulturze i rozrywce.

[25] Za pomocą seriali „zachęcano” np. w okresie przedakcesyjnym do „głosowania na UE”.

[26] Czy ktoś jeszcze pamięta „polskie ZOO” M. Wolskiego lub „kabaret Olgi Lipińskiej” w czasach wczesnej III RP? Przypadkowo rozśmieszaniem (jak za Gierka – Wolski w „Trójce”, Lipińska w TVP) zajmują się na potrzeby „transformacji” od razu klasycy. Takich klasyków jest więcej, dzięki czemu przysłowie mówiące o odległości jabłka od jabłoni nabiera nowego znaczenia. Jabłoń to peerel, a jabłkiem jest „transformacja”. Nawet w dziedzinie satyry panować musi jednak pluralizm, więc każda partia władzy ma od lat swoje kabarety i swoich rozśmieszaczy. Tak jak ludowa armia miała swoje orkiestry wojskowe i festiwale.

[27] Zabawa zabawą, ale w takiej sytuacji żurnaliści mieli czego bronić, sami stając się częścią establishmentu i dysponując przywilejami, których „szara masa” może pozazdrościć. To uprzywilejowanie – a mówiąc nieco precyzyjniej – skorumpowanie środowisk dziennikarskich pozwala rządzącym spać spokojnie, jeśli chodzi o jakiekolwiek poważne zagrożenia ze strony ludzi mediów. Z łatwych a wielkich pieniędzy mało kto zrezygnuje, jeśli przywykł do standardu życia nowobogackiej socjety.

[28] Szykował się przekaz na żywo (planowanych uroczystości).

[29] Jeśliby przyjąć godzinę 8:41 pol. czasu jako „punkt zero” (choć w takiej sytuacji pojawiają się problemy związane z „jasnowidzeniami” medialnymi „katastrofy”, która dopiero miałaby zajść). O 10:18 pojawiają się na antenie TVP Info pierwsze migawki z okolic lotniska Siewiernyj, zrobione przez biegnącego z kamerą R. Sępa (operatora P. Kraśki). Niedługo później wyemitowany zostaje księżycowe wideo montażysty S. Wiśniewskiego. Tymczasem już do godz. 10-tej będzie „wiadomo”, że „wszyscy zginęli” (z delegacji prezydenckiej), choć akurat nie do końca będzie wiadomo, kto leciał (a kto nie leciał), tak skomplikowana okaże się z początku kwestia „listy pasażerów”.

[30] Nikt też z mieszkańców Smoleńska nie zdążył z zarejestrowaniem „katastrofy” telefonem komórkowym.

[31] Zarówno sprzed przylotu delegacji prezydenckiej, jak i z czasu po ogłoszeniu „katastrofy”. Brak jakiejkolwiek transmisji dotyczącej akcji ratowniczej, brak wywiadów z urzędnikami z ambasady, z prezydenckiej kancelarii, z parlamentarzystami, z wojskowymi, brak „lajfowania” itd.

[32] Niemalże literacka, bo wzmocniona potęgą środków masowego przekazu.

[33] Por. http://freeyourmind.salon24.pl/470694,obrazowanie-katastrofy-smolenskiej-i-jej-okolicznosci i wcześniejszy tekst: http://www.bibula.com/?p=63317 (Problem manipulacji medialnej na przykładzie relacjonowania „katastrofy smoleńskiej”).

[34] Nikt o zdrowych zmysłach zresztą nie podjąłby się relacjonowania fikcyjnej katastrofy – na własną rękę. Co innego służbowe polecenie takiego relacjonowania. Wtedy zawodowe wątpliwości (typu „co robić?”) znikają.

[35] To, że polscy reporterzy i operatorzy, przybywszy z Katynia, zrazu nie mogą „znaleźć” tego miejsca, „ujawniło się” dopiero w 2014 r. w filmie J. Kruczkowskiego Na własne oczy (por. też http://yurigagarinblog.files.wordpress.com/2014/02/fym-zamiast-trailera-lotc3b3w-do-katynia.pdf).

[36] Skoro system medialny III RP na kłamstwie jest ufundowany i działa jak udoskonalona wersja peerelowskiego megafonu? Przypomnijmy sobie rzucające się wtedy (od 10-04) w oczy 1) „przestawienie wajchy” w mediach i opowiadanie w superlatywach o Prezydencie i wielu innych osobach, które wcześniej w prorządowych mediach wyszydzano, tudzież 2) „otworzenie się archiwów” z „ładnymi” zdjęciami.

[37] Taktyka brania obywateli na przeczekanie (co do ujawnienia prawdy) jest skuteczna: wywołuje zobojętnienie Polaków wokół sprawy tragedii z 10-04 i „kult codzienności”. W blogosferze i oligopolu medialnym króluje „bieżączka”, jakby właściwie nic poważnego się przed paroma laty z Polską nie stało i jakby do kwestii losów prezydenckiej delegacji nie warto było wracać.

[38] Uniemożliwiają generalnie poprzez: 1) utajnianie dokumentacji, 2) wybiórcze jej publikowanie, 3) przemilczanie/ignorowanie rozmaitych wątków, 4) narzucanie określonych tez i twierdzeń, albo – tu patent „szkoły Macierewicza” – 5) nazywanie „ruską agenturą” wszystkich ośmielających się myśleć (a propos 10-04) odmiennie od przedstawicieli „opozycyjnej” partii władzy.

[39] Tu mamy do czynienia z pięknym różnieniem się środowisk naukowych: jedne obstają przy wersji „wypadkowo-beczkowo-brzozowej”, drugie przy „wybuchowo-zamachowej”. W obrębie każdego z tych kręgów owocna dyskusja polega na przytakiwaniu głównym tezom i oklaskiwaniu się ekspertów nawzajem. Oba te środowiska jednocześnie zgodnie blokują otwartą debatę naukową na temat 10-04.

[40] Wydawać by się mogło, że najpierw powinno zajść ustalenie faktów, a dopiero potem o nich informowanie. W przypadku 10-04 mieliśmy najpierw informowanie, a później „ustalanie faktów”.

[41] http://freeyourmind.salon24.pl/410648,medytacje-smolenskie-8-132

[42] Z perspektywy czasu można by się zastanawiać, czy makabryczny cyrk z czerwonymi i fioletowymi trumnami, jaki urządza się na Siewiernym w godzinach popołudniowych 10-04, nie jest formą widowiskowego, teatralnego „zaradzenia sprawie” braku zdjęć ciał na pobojowisku po „katastrofie tupolewa” (mimo krążących nad lotniskiem śmigłowców MCzS). Na pewno na Kremlu śledzi się owego dnia polskie doniesienia medialne, a w związku z tym i relacja Wiśniewskiego (nadana niedługo po premierowej emisji wideo ze „strażakami”) może zostać dostrzeżona. Oczywiście zdjęć ciał nie ma wyłącznie dlatego, że dziennikarzy oddziela kordon mundurowych od „wraku”, powiada legenda. Trumny zaś mają stanowić „dowód ewakuacji zwłok poszkodowanych”. Sprawa ciał ofiar rozstrzygnie się dość szybko: nazajutrz po „katastrofie” zaczną się „znajdować” w moskiewskiej kostnicy. Może nie wszystkie się „znajdą”, lecz to już inna historia.

[43] Klasycznym przykładem jest wieczorna rozmowa na antenie TVP Info D. Holeckiej z W. Cegielskim (uczestnikiem lotu jakiem-40), kiedy dziennikarki nie interesują wątpliwości zgłaszane przez reportera, gdyż ona „wie lepiej”, jak było (http://freeyourmind.salon24.pl/296019,ukladanka).

[44] http://freeyourmind.salon24.pl/605527,punkt-wezlowy-4-zawila-historia-kbwllp

[45] Co do instrumentalizacji politycznej w tej materii nikt nie powinien mieć wątpliwości, zwłaszcza że panuje tu obowiązkowo „pluralizm” poglądów. „Komisja Millera” wskazuje na Prezydenta L. Kaczyńskiego oraz na gen. A. Błasika jako na „winowajców katastrofy” (poza pilotami), zaś „komisja Macierewicza” od samego początku (we wszystkich swoich opracowaniach zwanych „raportami”) wskazuje na „rząd Tuska” jako na „winowajców katastrofy”.

[46] O zachodnim rejonie niekoniecznie.

[47] Mimo upływu lat światła dziennego nie ujrzały migawki sprzed wylotów z 10-04 (np. z terminalu WPL).

[48] Zwracam na to uwagę, ponieważ nie jest to wspólnota życiorysów taka, jak ta wyłoniona podczas wczesnych lat „transformacji” oraz procesów uwłaszczania się czerwonej i różowej nomenklatury.

[49] Sama relacja medialna była „wystarczającym dowodem”.

[50] Ale to nie koniec, bo i w tej materii musi być pluralizm – tak więc „komisja Macierewicza” zarzuca „komisji Millera”, że ta jest sędzią we własnej sprawie (por. https://www.youtube.com/watch?v=okxrgYQbxPI) – tak jakby i „komisja Macierewicza” nie sędziowała we własnej sprawie. Mamy więc do czynienia ze strukturą „matrioszkową”, wielowarstwową, piętrową, w której kłamstwo rozdzielane jest, jak włos, na czworo.

[51] Po „komisji Millera” do życia powołano „komisję Laska”, jednocześnie funkcjonuje „komisja Macierewicza” i prowadzi swe dochodzenie wojskowa prokuratura (coraz rzadziej urządzająca konferencje prasowe), a do tradycji (nie tylko medialnej) weszły coroczne „konferencje smoleńskie”.

[52] Oczywiście „zabezpieczanie kłamstw” jest de facto zabezpieczaniem przez ludzi mediów ich własnego losu. Broniąc kłamstwa, bronią samych siebie – przed obywatelami i kompromitacją. Obowiązek zawodowy (stanie na straży kłamstwa) zamienia się w powinność życiową: samoobrona. To zapewnia silną motywację ludziom mediów, którzy – co niewykluczone – do samej śmierci mogą się wzdragać przed ujawnieniem prawdy o 10-04. Jak komfortowa to sytuacja dla państwowców, nie muszę uzasadniać.

[53] Nie trzeba studiować wielowiekowej historii Polski, by to wiedzieć.

[54] A nie osobnik poddany windykacji.

 

Powyższy tekst w formacie PDF

Opracowanie: WWW.BIBULA.COM na podstawie: materiałów autorskich

Skip to content