Aktualizacja strony została wstrzymana

Prawdziwa wojna o polskość nie toczy się na rosyjskim Donbasie, lecz na polskiej Wileńszczyźnie

Wileńszczyznę i Donbas dzieli niemal wszystko, ale łączy jedno. Gdyby w momencie wytyczania granic mieszkańcy tych ziem mogli zdecydować o przynależności państwowej swoich ojczyzn, to żadne ze wspomnianych terytoriów nie znalazłoby się w granicach organizmów, do których obecnie należą.

To, czy Donbas będzie należał do Ukrainy, do nowego państwa powstałego w wyniku secesji części obwodów Ukrainy czy też do Federacji Rosyjskiej, nie musi mieć dla Polski większego znaczenia. Nie ma więc żadnego powodu, by Rzeczpospolita jakkolwiek ingerowała w status Donbasu – nie jest to po prostu nasza sprawa.

Mniej istotny jest fakt, że Donbas pod względem kulturowym czy historycznym ma silne związki z Rosją i do czasu utworzenia Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Rad nie miał z Ukrainą nic wspólnego, nigdy „Ukrainą” nie był nazywany i nikt tam na miejscu o tworzeniu jakiejkolwiek Ukrainy nawet nie myślał. Ukraińskim stał się ten teren na stałe dopiero dzięki bolszewikom, którzy utworzyli nota bene pierwsze w historii państwo ukraińskie w dzisiejszym rozumieniu określenia „ukraiński” (czyli nie w znaczeniu geograficznym – ziemi ‘u kraja’). Ukraińska Republika Ludowa nigdy wcześniej nie deklarowała zamiaru ogłaszania niepodległości, a jedynie autonomię w ramach Rosji.  Dopiero proklamowanie Ukraińskiej SRR skłoniło URL do ogłoszenia niepodległości – był to tzw. IV Uniwersał. Ukraina jako byt niepodległy nigdy wcześniej nie istniała, natomiast Donbas jako obszar zamieszkania ludności zdążył wyrosnąć na stepie za czasów carskiej Rosji – bez jakichkolwiek związków z Ukrainą.

Oczywiście, w przypadku Donbasu historyczne prawa Rosji czy Ukrainy nie powinny mieć teoretycznie większego znaczenia dla Polaków. Gdyby bolszewicy zechcieli go przyłączyć do Rosji i po rozpadzie ZSRR Donbas byłby rosyjski także pod względem politycznym, to ten region wzbudzałby pewnie podobne emocje co Woroneż, Kubań czy Rostów nad Donem. Najprawdopodobniej poza pasjonatami Rosji, Ukrainy czy szerzej – Europy Wschodniej, nikt nad Wisłą nie interesowałby się szczególnie, gdzie ów Donbas leży.

Inaczej jest z Wilnem, zwanym niestety z oficjalna Vilniusem, a jak się okazało, zwanym tak niestety także w Rzeczypospolitej na co poniektórych drogowskazach, choć mimo wieloletniej komunistycznej i giedroyciowskiej propagandy Wilno dla większości Polaków nadal jest Wilnem, a nie Vilniusem.

Różnica w przypadku Wileńszczyzny i Donbasu istnieje jedynie z polskiego punktu widzenia. Jednak unikalność i wyłączność tej perspektywy dla Polaków, czyli dla nas samych, jest decydującym argumentem. Pochylmy się zatem nad przypadkiem Wileńszczyzny.

Mimo historycznych podobieństw XX-wiecznych losów Donbasu i Kraju Wileńskiego ten ostatni przypadek interesuje nas nie tylko teoretycznie. Bez Wilna nie sposób wyobrazić sobie historii Polski, nie sposób myśleć o polskiej przestrzeni bez Ostrej Bramy, Rossy, bez tej stolicy polskiego romantyzmu, której zawdzięczamy Uniwersytet Stefana Batorego i szereg innych instytucji. Nie będzie to wykład o historii tego miejsca, więc streszczając opis znaczenia Wilna w dziejach Polski, można powiedzieć, że bez wielokrotnego wymieniania nazwy tego miasta nie sposób naszej historii właściwie jakkolwiek spójnie i klarownie wyłożyć. Bez żadnej przesady pozwolić sobie można na stwierdzenie, że „wszyscy żeśmy z Wilna”. Chyba, że ktoś do związków z polskością się nie poczuwa.

Odwoływanie się do historii to jednak ułatwianie sobie zadania i zrzucanie ciężarów współczesności na barki tych, którzy Rzeczpospolitą już dawno pozostawili nam w spadku.

Dzisiaj to nie Wileńszczyzna odpowiada za siłę rażenia polskości w części Europy, którą przyszło Polakom zamieszkiwać. Jest niestety wręcz przeciwnie. Nie jest to próba wykładu historycznego, więc pokrótce można tylko wymienić kolejne walce, jakie przejechały się po tym regionie i to tylko po tragicznym roku 1939 – pierwszy sowiecki, pierwszy litewski, sowiecki po raz drugi, niemiecko-litewski, sowiecki po raz trzeci, litewski po raz trzeci. W efekcie ze świetności kraju, który jeszcze po odzyskaniu przez Rzeczpospolitą niepodległości po 123 latach zaborów wyraził wolę ponownego przyłączenia do państwa polskiego, nie zostało niemal nic. Zostało zobowiązanie Rzeczypospolitej do podniesienia go z kolan.

„Grzechy” Polaków na Wileńszczyźnie

Dzisiaj na Litwie żyje ponad 200 tysięcy Polaków, większość z nich mieszka na Wileńszczyźnie. Można powiedzieć, że to jedyna narodowość, która na Wileńszczyźnie jest autochtonami, jedyna narodowość, która jest tam – czy też: powinna tam być – gospodarzem.

Polscy autochtoni zgrzeszyli jednak śmiertelnie, bo nigdy nie chcieli zostać Litwinami. Nie chcieli zostać, bo już dawno nimi byli – w tym tradycyjnym znaczeniu, jako mieszkańcy byłego (co ważne – BYŁEGO i już dawno nie istniejącego) Wielkiego Księstwa Litewskiego. A zgrzeszyli tym, że nie chcieli się stać Litwinami w nowym rozumieniu tego terminu, nie chcieli żyć w granicach obcego państwa, tylko wrócić do Rzeczypospolitej, aż w końcu wysłali „separatystów” od Źeligowskiego na bój z nową generacją Litwinów, aby należeć do Rzeczypospolitej. Litwinów – w znaczeniu, jakie znamy dzisiaj – w polskim wówczas Wilnie było wśród wszystkich mieszkańców 2% – słownie: DWA procent.

Zanim wrócimy do Donbasu, dodajmy jeszcze, że żadnego niemal posłuchu nie miały wśród miejscowych idee „krajowości”, tworzenia unii czy federacji z Litwą. Nie jest to dziwne – takie unie, jeśli miałyby dojść w ogóle do skutku, to musiałyby być zawarte kosztem Wilna, a więc kosztem tamtejszych Polaków. Litwini bowiem nie wyobrażali sobie bez tego polskiego miasta swojej państwowości, a bez Wilna jakichkolwiek stosunków z Polską – z Wilnem zresztą również jakiejkolwiek unii z Polakami Litwini sobie nie życzyli.

Pomijając tutaj infantylne z punktu widzenia prawdy historycznej twierdzenia o okupacji Wilna przez Polaków w międzywojniu, możemy z pełną odpowiedzialnością stwierdzić, że Wilno litewskim nie stało się nawet w 1939, a dopiero po 1945. Co się stało w międzyczasie od 1939 do 1945?

Doskonale znamy gehennę Polaków pod okupacją/okupacjami sowieckimi. Nie mniej znana jest okupacyjna polityka Niemców wobec ludności polskiej.

Mało znana jest polityka Litwinów wobec Polaków. Jej ukoronowaniem są dziesiątki tysięcy żywotów zakończone na skraju ponarskich dołów – ludobójstwa dokonywanego przez Litwinów wespół z Niemcami w latach 1941-1944. Nie ma w świadomości współczesnych Polaków wiedzy o pacyfikacjach polskich wsi na Wileńszczyźnie przez litewskie formacje kolaboracyjne, a byłoby o czym mówić i pisać.

Dalej nastąpiły wywózki Polaków na Zachód, na ziemie, które propaganda komunistyczna zwykła nazywać „Odzyskanymi”. Na miejsce wymordowanych i wysiedlonych sprowadzono Litwinów. Bez Sowietów, bez agresywnej polityki ZSRR, nie byłoby więc nigdy żadnego litewskiego Wilna – takiego, jak dzisiaj rozumiemy litewskość i pojęcie Litwinów. Tak oto wyglądała owa „dziejowa sprawiedliwość”, jaką był „powrót” Wilna do Litwy.

Mimo tego wszystkiego, co przeszła polska Wileńszczyzna, w roku 2014 naszych rodaków mieszka tam ponad 200 tysięcy. PRL z oczywistych względów nie interesował się ich losem. Z racji swego powołania odrodzona Rzeczpospolita powinna potraktować ich jako priorytet.

Temu, że Republika Litewska dzisiaj dyskryminuje ludność polską, nikt, kto chce być traktowany poważnie, nie zaprzecza. A jednak nie stało się to okazją do jakiejkolwiek szerszej refleksji w Rzeczypospolitej.

Polscy „adwokaci”

Sytuacja to obudziła w Polsce pokłady kreatywności w usprawiedliwianiu litewskiej polityki dyskryminacyjnej. Zważywszy na jej skalę i bezpardonowość, wcielanie się w rolę adwokata Litwinów wymaga ekwilibrystyki słownej i całkowitego odwrócenia pojęć – byle tylko usprawiedliwić dyskryminujący Polaków naród w oczach innych Polaków, byle by nad Wisłą nie identyfikowano się nadmiernie z rodakami żyjącymi nad Wilią i Niemnem.

Swoim życiem żyje do dziś stereotyp o „sowieckich Polakach”. Choć wziął się on z postawy niejakiego Czesława Wysockiego, odgrywającego rolę POP-a w Litewskiej SRS (Pełniącego Obowiązki Polaka), który większą lojalność wykazywał wobec moskiewskiej centrali niż wobec dążeń niepodległościowych Litwinów, to nie ma on nic wspólnego z prawdą. Autonomia Wileńszczyzny mająca poparcie polskiej ludności nieuwikłanej w żaden sposób w system komunistyczny, była propozycją wyodrębnienia Kraju Wileńskiego w ramach niepodległej Litwy. Wysocki był zaś jednym z wielu komunistycznych aparatczyków, jakich wydał każdy naród zamieszkujący Litewską SRS.

Samo określenie „sowieccy Polacy” jest nie tylko nieprawdziwe, ale też po prostu obraźliwe i niesprawiedliwe. Polscy adwokaci Litwinów wypominają Polakom na Litwie już samo podejmowanie gry o autonomię w czasach schyłkowej ery Gorbaczowa, nazywając to „zdradą” (wobec Litwy). Sami zapominają jednak o tym, że narodem z największym odsetkiem członków Komunistycznej Partii Litwy w Litewskiej SRS byli Litwini. Z najmniejszym – Polacy. Podkreślmy – chodzi tu nie o liczby bezwzględne, bo takie zestawienie byłoby z kolei krzywdzące dla Litwinów (których było oczywiście najwięcej w Litewskiej SRR), ale o procentowy udział członków partii u każdej z nacji.

Nota bene, jakiekolwiek wypominanie Polakom konszachtów z władzą sowiecką używane na obronę Litwinów jest niczym rzucony z całej siły bumerang, bo to Sowietom Litwini zawdzięczają swoją obecną stolice, jej depolonizację i zlituzanizowanie. Rodowici mieszkańcy Wilna nigdy bowiem by na odłączenie od Rzeczypospolitej nie przystali. Trzeba było wiec ich wypędzić w ramach eufemistycznie nazwanej „repatriacji”, które to określenie jest kolejnym językowym potworkiem komunistycznej propagandy. I takie są korzenie Vilniusa, do którego kierują nas już nawet niektóre polskie drogowskazy na Suwalszczyźnie.  

Czyj Donbas?

Gdyby stosować kryterium utożsamiania się z każdą krzywdą i niesprawiedliwością na równi z krzywdami własnego narodu, to podobne współczucie powinni wzbudzać w nas mieszkańcy Donbasu. Również i to terytorium zostało wyłączone z granic państwa, w którym dotychczas się znajdowało, bez pytania jego mieszkańców o zdanie.

Wprawdzie nawet carski spis powszechny (w rzeczywistości zupełnie nierzetelny, wykazywał chociażby brak zwartych skupisk Polaków na Wileńszczyźnie) z 1897 wykazywał w Donbasie 62,5% ludności małorosyjskiej pod względem stosowanego języka, ale zważywszy na stan ukraińskiej świadomości narodowej, która już na Ukrainie naddnieprzańskiej nie dążyła do wybicia się na niepodległość od Rosji, o narodowości ukraińskiej na szerszą skalę mówić nie sposób. Gdyby było inaczej, to chociażby wyprawa kijowska z 1920, podczas której Polacy próbowali stworzyć niepodległą Ukrainę wraz z wojskami Ukraińskiej Republiki Ludowej, nie skończyłaby się klęską. Cóż więc mówić o Donbasie i o szansach na rozwój tam jakiegokolwiek ruchu na rzecz niepodległości Ukrainy. Ukraina niesowiecka pojawiła się tam raz i to na bagnetach Niemców i Austriaków (których w tamtych czasach uważano za Niemców i za których sami się uważali), pozostawiając po sobie złe wrażenie w postaci odgórnie powadzonej ukrainizacji. Wszelkie formy władzy rad (nie tylko związanej z bolszewikami, istniała chociażby Doniecko-Krzyworoska Republika Rad) zakładały bliskie związki Ukrainy i Rosji, aż w końcu sowiecka Ukraina i sowiecka Rosja zawarły układ o utworzeniu Związku Socjalistycznych Republik Rad w roku 1922.

Rozpad ZSRR oznaczał, że mieszkańcy Donbasu i Rosji zaczęli żyć w dwóch różnych państwach, jednak nie przekreśliło to związków kulturowych czy językowych. Region ten był słusznie postrzegany jako tradycyjnie prorosyjski, na takich też kandydatów w wyborach różnego typu głosował, był to matecznik Partii Regionów postulującej utrzymywanie bliskich związków z Federacją Rosyjską. Ciesząc się takim poparciem, ugrupowanie to najwyraźniej wychodziło naprzeciw realnym oczekiwaniom miejscowego elektoratu.

Czy nowa Ukraina wykuta na Majdanie mogła się tym ludziom wydać państwem, z którym mogliby się identyfikować?

Obierając orientację antyrosyjską nie wystosowano wobec Donbasu żadnej oferty. Przeciwnie – usiłowano mu zabrać to, co już posiadał, a więc przede wszystkim możliwość posługiwania się rosyjskim jako językiem o statusie regionalnego.  Oczywiście, gdy zorientowano się, że popełniono błąd, było już za późno.

Ludzie odpowiedzialni w Kijowie za odwołanie ustawy językowej najprawdopodobniej za bardzo uwierzyli, że Ukraińcy to przede wszystkim wspólnota etniczna, wspólnota krwi i te więzy liczą się najbardziej. W związku z tym w ukraińskiej historiografii często za Ukraińców uznaje się nawet mieszkańców rosyjskiego Woroneża, Rostowa czy nawet Kubania. W takim ujęciu „ukraińskie terytoria etnograficzne” sięgają na Wschodzie poza granice polityczne Ukrainy, zaś mieszkańcy tych obszarów, nawet jeśli o tym nie wiedzą, to „obiektywnie” są Ukraińcami. W związku z „obiektywnymi” kryteriami, pierwszym, co należało uczynić, to dać impuls do ukrainizacji mieszkańców Donbasu w imię realizacji pewnej idei, którą jest Wielka Ukraina, czyli koncept pokrywania się zasięgu mowy ukraińskiej z granicami politycznymi Ukrainy.  Ten mit, przekonanie, że ukrainizacja może odnieść sukces wśród „obiektywnych” Ukraińców, zderzył się z rzeczywistością na tyle mocno, że obecnie Ukraina stoi na krawędzi utraty tych terytoriów, choć separatyzm zbrojony jest w coraz większym stopniu przez Rosję.

Choć próby przeprowadzenia polityki ukrainizacji przez post-majdanową Ukrainę przypominają to, co od dawna konsekwentnie wprowadzają Litwini na Wileńszczyźnie, to poza zrozumieniem motywów kierujących separatystami w Donbasie, nie widzę powodu, by nasze państwo formułowało stanowisko wobec przynależności państwowej Donbasu. Nawet jeśli uznamy słuszność postulatów separatystów, to Rzeczpospolita nie powinna w najmniejszym stopniu koncentrować wysiłków na rzecz wsparcia którejkolwiek ze stron.

Identyczną postawę należałoby zająć w przypadku, gdyby dążenia separatystów uznać za niesłuszne i pozbawione podstaw. Dobrze by było, gdyby nasze państwo nie zwracało uwagi na czyjąkolwiek słuszność bądź jej brak w obszarach, które nas nie dotyczą i za drogowskaz obrać jedynie własny interes. A w Donbasie interesów nie mamy żadnych.  

Drogowskaz interesu narodowego winien kierować naszą uwagę na Wileńszczyznę.   

Nie zaniedbywać Wileńszczyzny

Oczywiście, Rzeczpospolita nie zaniedbała Wileńszczyzny. Nie dokonała tego zaniechania w specyficzny i typowy dla byle jakiego państwa i byle jakich elit sposób.

W wyniku zdezaktualizowania tematu Autonomii Wileńszczyzny (polscy adwokaci Litwinów mogą odetchnąć z ulgą) rolę kozła ofiarnego odgrywać Waldemar Tomaszewski, lider Akcji Wyborczej Polaków na Litwie. Choć zamyka on usta krytykom, osiągając sukcesy polityczne, to i tak nad Wisłą utworzył się przeciwko niemu szeroki front.

Tomaszewski robiąc to, z czego polityka należy rozliczać, czyli okazując się  skutecznym, nie mógł przewidzieć, że Polacy z Rzeczypospolitej mogą go zganić, bo nie kieruje się w polityce tym, czym kierują się jego rodacy z Polski.

Lider AWPL zgrzeszył śmiertelnie, bo sprzymierzył się z Rosjanami – inną mniejszością narodową na Litwie, utworzył z nimi wspólny front, dzięki czemu przekroczył próg wyborczy (a Litwini manipulują granicami okręgów jak chcą) w wyborach do parlamentu, przez długi czas współrządził Litwą aż do wyczerpania wszystkich dróg porozumienia z litewską większością w kwestii praw mniejszości narodowych, w tym mniejszości polskiej. Dzięki niemu mamy jasność, że rządy socjaldemokratów nie zmieniają nic w kwestii stosunku do mniejszości narodowej i lituanizacja jest stałą agendą państwa litewskiego.

Tomaszewski, który jako Polak został rzucony wyrokiem losu na jeden z najtrudniejszych współcześnie odcinków – w warunkach teoretycznie demokratycznego, ale realizującego szowinistyczną polityką państwa litewskiego, zrobił dla polskości więcej niż cała III RP przez wszystkie lata swojego istnienia. Może właśnie skuteczność i zasługi tego polityka są powodem wylewania na niego pomyj? A może główną winą Tomaszewskiego jest, że przewodzi społeczności, która jest kłodą na drodze do utworzenia wyśnionej unii z Litwą? Polacy na Litwie uparcie nie chcą się dać lituanizować i przy okazji przypominają o swoim istnieniu, więc dodatkowo zewsząd obciążany jest on o skłócanie Polaków z Litwinami. Choć wszelkie koncepty unii polsko-litewskich w XXI wieku mają tyle sensu, co proponowanie Serbom i Chorwatom reaktywacji Jugosławii, to nadal w Rzeczypospolitej popularny jest pogląd, ze dla takich postulowanych związków z Litwą można – a niekiedy nawet trzeba – przymknąć oko na szowinizm antypolski Litwinów. Tomaszewski skutecznie uniemożliwia takie przymykanie oczu rodakom w Rzeczypospolitej, przez co naraża się polskiemu mainstreamowi.

Jednak najwięcej krytyki Tomaszewski skupił na sobie po pewnym głośnym incydencie.

Tomaszewski w rocznicę tzw. Dnia Zwycięstwa (ZSRR nad III Rzeszą – obchodzonego 9 maja) w uroczystościach na Cmentarzu Antokolskim w Wilnie wpiął w klapę marynarki tzw. wstążkę gieorgijewską, którą w krajach b. ZSRR (Rosja, Białoruś, spora część Ukrainy – głównie rosyjskojęzycznej i poczuwającej się do związków z Rosją) nosi się w to święto dla uczczenia pamięci o poległych żołnierzach radzieckich walczących z nazistowskimi Niemcami.

To, że Tomaszewskiemu przypisuje najgorsze przywary polonosceptyczny Adam Michnik, nie powinno dziwić. Ale to, co pisano ze strony „patriotycznej”, „prawicowej”, „niezależnej” unaocznia przepaść między politykierami i pracownikami mediów w Polsce a politykiem z krwi i kości Waldemarem Tomaszewskim.

Otóż, „patrioci” zaczęli się wyżywać na Tomaszewskim, zarzucając mu prosowieckość, prorosyjskość, zaprzaństwo i t. d. Nie oceniam tego posunięcia Tomaszewskiego, wiem bowiem, że w ten sposób kokietował elektorat rosyjski. Cóż innego miał zrobić, skoro nie wspiera go przeżarta doktryną Giedroycia Rzeczpospolita? Najsmutniejsze jest to, że to taktyczne posunięcie obliczone na zjednanie jego partii elektoratu rosyjskiego (wzrost poparcia w wyborach pokazuje, że to dobry kierunek), zostało poddane miażdżącej krytyce przez „patriotów”, którym nie w smak są jakiekolwiek ukłony wobec Rosjan – i to nawet jeśli są to Rosjanie będący obywatelami Litwy. Dla „patriotów” bowiem – nie wiedzieć czemu – to nie polskość na Wschodzie jest najlepszym „buforem” przed szeregiem zagrożeń, w tym rosyjskim. W tej roli widzą prędzej antyrosyjski i antypolski zarazem litewski szowinizm niż własnych rodaków. Okazuje się, że w tym dziwacznym konstrukcie polskości sprzyjać ma bardziej coś, co jest antypolskie, niż coś, co jest po prostu polskością. Ceną za związki Litwy z Polską musiałoby bowiem być – tak jak kiedyś – danie Litwinom wolnej ręki w kwestii lituanizacji Polaków w państwie litewskim.

„Rosjanie są na Litwie najeźdźcami” – pojawiał się i taki argument krytyków współpracy Polaków na Litwie z litewskimi Rosjanami. Kim więc byli dla wilnian Litwini? Przecież nie wyzwolicielami. Również pojawili się tam po II wojnie światowej. Tomaszewski zbluźnił rzekomo przeciwko polskości, bo sprzymierzył się taktycznie z jednym narodem napływowym na Wileńszczyźnie przeciwko asymilacyjnym dążeniom drugiego. Litewscy Rosjanie bowiem dla Polaków na Wileńszczyźnie nie stanowią zagrożenia, jednak sojusz Polaków, Rosjan i innych mniejszości stanowi, owszem, zagrożenie dla lituanizacyjnych zapędów naszych sąsiadów.

Nie wiem, jak wyobrażają sobie polskość bez Wilna „patrioci” krytykujący Tomaszewskiego, ale można odnieść wrażenie, że w Wilnie poczują on się jak u siebie dopiero wtedy, gdy… nie będzie tam już żadnego autochtonicznego Polaka.

A może wyznają oni bliźniaczo podobną do niektórych Ukraińców teorię o „obiektywnej narodowości”, którą wyznają także Litwini twierdzący, że Polaków na Litwie nie ma – bo są tylko „spolonizowani Litwini”?

Polak ma obowiązki wyłącznie polskie

Dzisiaj na Wileńszczyźnie mamy ponad dwieście tysięcy zobowiązań, jest nim każda Polka i każdy Polak zamieszkujący ten kraj. To nie jest kwestia teoretycznego uzasadniania jak w przypadku tłumaczenia roli Wilna dla Polski czy objaśniania związków Donbasu z Rosją. Tego typu sprawy, jakimi są obowiązki Polaków wobec innych Polaków, są na tyle proste, że albo się je na siebie bierze, albo się je odrzuca. Ostatecznie to na tym polega przecież patriotyzm.

Natomiast jeśli ktoś nakłania z pozycji patriotycznych do tego, by Polaków angażować w walkę o ukraiński Donbas, twierdząc jednocześnie z tych samych pozycji, że za Ojczyznę trzeba być gotowym nawet umrzeć, to co jeszcze robią w Polsce całe szeregi obrońców ukraińskiego stanu posiadania w Donbasie?

Jeśli to, co się tam dzieje, jest też rzekomo śmiertelnym zagrożeniem także dla naszej Ojczyzny, to niech dadzą przykład i pojadą tam na wojnę. Jeśli w Donbasie rzekomo ważą się losy Polski, a patriotyzm polegać ma na gotowości do składania ofiary z życia w razie takiej konieczności, to warto być konsekwentnym.

Ale może jednak warto nie ryzykować bezmyślnie i zamiast alternatywnego patriotyzmu litewsko-ukraińskiego przerzucić się na ten własny – polski?

Wileńszczyźnie właśnie to ostatnie jest dziś najbardziej potrzebne, a nie trwonienie naszych środków na Donbas, który z Rzeczpospolitą nie miał nigdy nic wspólnego. Wilno miało – i to na tyle długo, by nie pozostawać dziś na marginesie naszej uwagi.  

Tomasz Jasiński

Za: Kresy.pl (12 wrzesnia 2014) | http://www.kresy.pl/publicystyka,opinie?zobacz/prawdziwa-wojna-o-polskosc-nie-toczy-sie-na-rosyjskim-donbasie-lecz-na-polskiej-wilenszczyznie-

Skip to content