Aktualizacja strony została wstrzymana

Agenci i ich obrońcy ? Andrzej Gwiazda

Spór, czy raczej walka o ujawnienie agentów, donosicieli i prowokatorów kierowanych przez aparat ucisku bloku komunistycznego, trwa już 16 lat.

Mimo że spór ten zdominował całe życie społeczno-polityczne, a jak wynika z kolejnych afer, również ekonomię i gospodarkę, niemożliwe, a przynajmniej bardzo trudne jest określenie stron sporu. Niebezpieczne jest wskazanie konkretnych osób, a nawet środowisk, które zainteresowane są dalszym blokowaniem ujawnienia agentury.

Powód tej paradoksalnej sytuacji jest oczywisty: Jedna ze stron sporu jest utajniona. Wykorzystując tajność przynależności, członkowie czy uczestnicy tej strony sporu występują w roli bezstronnych autorytetów, urzędników, sędziów, a przede wszystkim w roli redaktorów naczelnych i dziennikarzy.

Strona domagająca się ujawnienia agentury jest mało spójna, gdyż składa się z ludzi, których nie jednoczy żaden osobisty interes, a motywem ich działań i postaw jest interes państwa, interes ogółu obywateli. Korzyści ekonomiczne osiągnięte w wyniku wygrania przez nich tej walki zostaną podzielone na wszystkich i nie skompensują poniesionych nakładów pracy i strat. Ta strona jest paraliżowana nie tylko brakiem środków materialnych (dziwnym zbiegiem okoliczności do majątków i stanowisk dochodzili w III RP niemal wyłącznie zwolennicy zatajenia agentury), lecz przede wszystkim dotychczasową polityką państwa. Całą „czwórwładzą” tego państwa. Zwolennicy ujawnienia agentów są bezradni wobec wyroków sądowych.

Po upublicznieniu w 1992 r. przez ministra Antoniego Macierewicza listy 64 agentów w sejmie, rządzie i kancelarii prezydenta, tylko jeden z nich, Wiesław Chrzanowski przyznał się do współpracy publicznie. Przed kamerami TV przeprowadził spowiedź i przeprosił współobywateli. W tej kategorii ludzi, uważam, zasłużył sobie tym na uznanie. Po kilku latach sąd lustracyjny wydał jednak wyrok: „Wiesław Chrzanowski nie współpracował”. Marian Jurczyk odwrotnie – po wyjściu z sali sądowej, gdzie uzyskał wyrok „nie współpracował”, oświadczył dziennikarzom, że współpracował, ale „nieskutecznie”.

Dlaczego agentura walczy o utajnienie akt, jest oczywiste. Współpraca z aparatem ucisku dawała od 62 lat wymierne i znaczne korzyści materialne w postaci bezpośrednich zapłat za donosy. Ale korzyści niewymierne były większe, a ich destrukcyjny wpływ na społeczeństwo odczuwamy do dzisiaj. Współpraca z UB czy SB pozwalała wyminąć zdolniejszych w awansach w pracy, w dostępie do nauki, w uzyskaniu tytułów naukowych, w publikacjach tekstów i wyjazdach zagranicznych. Pozwalała też wyminąć bardziej potrzebujących, oczekujących w kolejce do uzyskania mieszkania, lodówki, pralki czy samochodu. Współpraca dawała też praktyczną bezkarność w przestępstwach gospodarczych i zwykłych kradzieżach.

Wszyscy ci pracownicy i współpracownicy pragną nadal wmawiać otoczeniu, że swe majątki, tytuły, dyplomy i pozycję zawdzięczają nie donosicielstwu, lecz wyłącznie zdolnościom, rozumowi i własnej pracy. Pragną też nadal patrzeć z pogardą na tych, którzy wskutek ich donosów nie mogli ukończyć studiów, awansować w pracy ani uczciwie dorobić się majątków.

Powstała sytuacja, w której zdrada nie tylko nie jest karana, lecz jest tolerowana, a w praktyce nagradzana. Obawiam się, że naród, który zatraci zdolność postrzegania zdrady jako największego zagrożenia, nie ma szans przetrwania. W stosunku do zdrajców stosuje się nieustannie zacieranie różnicy między potępieniem przestępstwa, karaniem przestępców, a współczuciem dla przestępcy, którego być może nieszczęśliwy splot okoliczności sprowadził na złą drogę i który cierpi odbywając karę. Co więcej, żąda się od nas współczucia dla przestępców, których nikt jeszcze nie ujawnił i przebaczenia przestępstw, których jeszcze nie znamy.

Najniższy poziom zdrady stanowi opuszczenie grupy, np. sojuszników, a klasycznym przykładem jest dezercja z pola walki. Opuszczenie sojuszników i przejście na stronę przeciwników jest zdradą ewidentną. Lecz jest zdradą jawną, otwartą. Zdrajca dokonując zdrady jest gotów ponieść jej konsekwencje.

Szczególnie nikczemną postacią zdrady jest zdrada tajna. Zdrajca korzystając z zaufania grupy, do której przynależność deklaruje, działa na jej szkodę przez udzielanie przeciwnikowi informacji, przekazywanie „swoim” informacji fałszywych czy sabotowanie działań grupy od wewnątrz.

We wszystkich cywilizacjach, kulturach i religiach, a także w obyczajowości ludowej wszystkich ras i narodów, zdrada jest uważana za szczególnie obrzydliwe, godne pogardy przestępstwo, jest bezwzględnie potępiana i z reguły karana najsurowiej.

Wytworzenie tak silnych wzorców kulturowych potępienia zdrady świadczy, że od wieków, w każdej populacji znajdują się jednostki o skłonnościach zdradzieckich. Jeśli skłonności do zdrady są przypadkowe, z czym musimy się zgodzić, to uwzględniając rozkład prawdopodobieństwa, musiał powstać pewien procent kultur tolerujących, a nawet akceptujących zdradę. Zdumiewające jest jednak, że nie znamy takich kultur.

Wytłumaczenie takiego stanu rzeczy jest tylko jedno. Populacje, które zaakceptowały zdradę jako czyn dozwolony, nie przetrwały do naszych czasów. Nie przetrwały, bo przetrwać nie mogły w warunkach ostrej konkurencji z innymi grupami. Szczególnie jest to wyraziste, gdy działania konkurencyjne przyjmują charakter starć zbrojnych. Ale nie trzeba wielkiej wyobraźni, by zobaczyć, że zdrada jest równie niszcząca w warunkach konkurencji ekonomicznej, choć upadek następuje wolniej. Pamiętamy hasło neoliberałów z lat 90-tych: „słabszy musi upaść”. Otóż słabszym jest zawsze ten, który nie potrafi obronić się przed zdradą.

Przed kradzieżą możemy się bronić przy pomocy zamków, krat i kłódek oraz przez stosowanie odstraszających kar wobec złodziei. Przed zdradą nie mamy żadnej obrony z wyjątkiem strachu zdrajcy przed konsekwencjami jego czynu.

Może ktoś powiedzieć: przecież Polacy zniknąć nie mogą. Owszem, mogą. Mogą zniknąć tak, jak znikły plemiona Słowian Zachodnich, jak zniknęli Prusowie, Jadźwingowie i setki plemion i narodów, po których pozostały tylko bezimienne groby i gliniane skorupki.

Obecnie znajdujemy się na progu badań nad archiwami tajnych służb PRL. Wciąż istnieją zbiory akt, do których nie mają dostępu nawet pracownicy IPN. Akta te chronią tajność najważniejszych agentów i prowokatorów, zajmujących dziś tak poważne stanowiska, że mogą wpływać na losy obywateli i państwa.

Rozstrzyganie o stopniu winy poszczególnych donosicieli i prowokatorów być może stanie się realne po publicznym ujawnieniu całej zawartości archiwów. Być może wtedy poszczególni donosiciele będą mogli udowodnić, że celowo wprowadzali w błąd swych oficerów prowadzących. Takie przypadki muszą być jednak udowodnione materialnie, gdyż nie można się oprzeć na gołosłownych deklaracjach delatorów: „donosiłem, ale tylko nieważne informacje”.

Donosiciel nie jest bowiem nawet w najmniejszym stopniu kompetentny w ocenie ważności dostarczanej informacji. Nie jest też kompetentna osoba „pokrzywdzona”, której donos dotyczył. A już z całą pewnością najmniej kompetentny jest sąd. Nawet sąd absolutnie uczciwy – nie mylić z sądem, który mając w rękach własnoręcznie napisane zobowiązanie do współpracy, wydał „wyrok”, że Marian Jurczyk nie współpracował.

Jeśli SB była organem kompetentnym, a sądzę że była, to budowała swą wiedzę i tworzyła strategię na podstawie żmudnej układanki szczegółów zawartych w ważnych i zupełnie wydawałoby się idiotycznych donosach. Opozycja przedsierpniowa, „Solidarność” i opozycja antyjaruzelska, nie mając żadnych informacji archiwalnych ani donosów, potrafiły identyfikować agentów SB. Odbywało się to na podstawie żmudnego kolekcjonowania drobnych, w oderwaniu nic nie znaczących zdarzeń. Zająknięć, przejęzyczeń, a wręcz reakcji emocjonalnych, których nawet szkolony agent przez ułamek sekundy nie potrafi ukryć. Sądzę, że SB stosowała taktykę podobną, a więc najbardziej nawet z pozoru błahy donos mógł zawierać informację pozwalającą zamknąć łańcuch drobnych faktów w spójną, logiczną całość.

Opowiem o dwóch zdarzeniach. Gdzieś w późnych latach 70. spotkany M. wita mnie słowami: „Słuchaj, bezpieka zupełnie oszalała. Maglowali mnie, co robiłem w kawiarni z K., więc opowiedziałem im, co jedliśmy i pili, a o­ni to zapisywali”. Po pół roku spotykam roztrzęsionego K. – „Ta cała nasza opozycja to kompletna bzdura. Bezpieka wie absolutnie wszystko. Absolutnie! Wiesz, co mi na przesłuchaniu powiedzieli? Co pół roku temu jadłem i piłem w »Złotym Ulu« z M.! A my bawimy się w konspirację. To idiotyzm!”. Był tak załamany, jakby podpisał współpracę. Podobne zdarzenie opisał też Jan Żaryn w wywiadzie „Operacja Kościół”.

W 2005 r. czytam kopię akt IPN kolegi. Donosiciel ze Szczecina raportuje, jak nawiązał kontakt z Ruchem Młodej Polski w Gdańsku. Podaje nazwiska oraz adresy i opisy mieszkań konspiracyjnych, drukarni, punktów kontaktowych. Następnie jadą do Warszawy i znów nazwiska, adresy, drukarnie, redakcje, kontakty. Czytam i popadam w coraz większe osłupienie. Wszystkie wymienione nazwiska to już ujawnieni na podstawie innych akt IPN agenci bezpieki! Informacje zebrane przez donosiciela, z pozoru bardzo wartościowe, dla SB były bezużyteczne.

Te przykłady pokazują, jak zawodne może być ferowanie oceny „szkodliwości” donosu na podstawie jego treści. Pokazują, jak intencje informatora mało mają wspólnego z wagą przekazanych informacji. Przecież M. był przekonany, że sobie zakpił z bezpieki, a szczeciński kapuś wierzył, że dokonał wielkiego szpiegowskiego dzieła.

Nieporozumieniem jest też sprowadzanie szkód spowodowanych przez donosiciela do krzywdy wyrządzonej osobie, której bezpośrednio dotyczył donos. Jest to wprost zastosowanie prawa szariatu, ale filoubecy zapominają, że w krajach, w których obowiązuje szariat, zdrada karana jest śmiercią. Traktowanie tajnej współpracy z SB jako prywatnej sprawy między pokrzywdzonym i donosicielem, daje szerokie pole do apeli o zaniechanie zemsty i przebaczenie. Część społeczeństwa ulega temu, z pozoru chrześcijańskiemu podejściu, nie zastanawiając się, jak działał system komunistyczny.

Zgodnie z listą kolejki, mieliśmy otrzymać mieszkanie w 1965 roku. Jednak poza kolejnością na listę oczekujących zostali wpisani pracownicy i współpracownicy SB i protegowani aktywiści PZPR. Wskutek tego czekaliśmy na sublokatorkach do 1968 r. Wynajęcie takiego mieszkania, jakie należało się nam ze spółdzielni, kosztowało wówczas równowartość mojej pensji. Moją stratę można dokładnie określić: wynosiła o­na wartość 3-letnich zarobków. Lecz nie przypominam sobie, by wśród tych, co mnie przy pomocy SB wypchnęli z kolejki, znajdowali się moi znajomi, czyli prawdopodobnie nikt z nich akurat na mnie nie donosił. Zostali wynagrodzeni moim kosztem za donosy na zupełnie innych ludzi, a ci, co donosili na mnie, byli nagradzani kosztem nieznanych mi osób. To „organ” zabrał spółdzielni 200-300 mieszkań i obsadził je „swoimi”.

Jeszcze gorzej przedstawia się sprawa awansów. Trudno byłoby udowodnić, że brygadzistą lub kierownikiem został donosiciel tyko i wyłącznie dlatego, że donosił. A jeszcze trudniej ustalić, kto zostałby awansowany, gdyby kolaboranta nie było. Nawet ok. 30 uczestników Wolnych Związków Zawodowych zwolnionych z pracy w latach 1978-80 w większości nie mogłoby udowodnić, że zostali wyrzuceni na podstawie donosu konkretnego kapusia.

Delatorzy składali donosy i pobierali zapłatę. Nie mieli najmniejszego wpływu, w jaki sposób ich donosy zostaną wykorzystane. Decyzję o zwolnieniu podejmował „organ” i przekazywał swe życzenie dyrekcji, która to życzenie realizowała. Jak zatem określić winę kapusia?

Jeśli filoubecy żądają, abyśmy dowiedli, że ich działalność przyniosła konkretne straty, to proszę bardzo, można to zrobić. Można obliczyć sumę strat, jakie poniosła Polska i jej obywatele wskutek panowania systemu komunistycznego oraz „transformacji ustrojowej” i podzielić przez ilość kolaborantów. I niech już o­ni między sobą uzgodnią, kto ma zapłacić większe, a kto mniejsze odszkodowanie.

Bowiem 90%, a być może 95% informacji koniecznych systemowi do obezwładnienia społeczeństwa, dostarczała bezpiece agentura. Bez informacji agentury, aparat represji byłby ślepy i głuchy, a monopol propagandy nie mógłby nie tylko istnieć, ale nawet powstać, gdyż od samego początku byłby łamany przez podziemne wydawnictwa.

Trudno rozstrzygnąć, czy bazą, na której opierał się w Polsce sowiecki komunizm była bardziej polska agentura, czy władza Kraju Rad, też zresztą oparta na donosach. Ale można z całą pewnością stwierdzić, że bez agentury UB, SB, NKWD, KGB, Stasi itd. komunizm musiałby się załamać. Można donosicieli obarczyć winą za całe zło komunizmu, co oczywiście nie zwalnia z odpowiedzialności tych, którzy zdrajcom płacili i wykorzystywali ich donosy.

Argument przeciwników lustracji – najpierw rozliczmy ludzi z aparatu partyjnego, tylko z pozoru jest słuszny i sprawiedliwy. W praktyce oznacza odłożenie lustracji ad Calendas Graecas. Podział na „my” i „oni” był przez cały czas istnienia PRL jawny. Wiemy, kto jakie zajmował stanowisko w aparacie władzy i jakie ta władza podejmowała decyzje. Możemy tych ludzi rozliczyć, możemy im przebaczyć, a przede wszystkim, nie czekając na żadne polityczne decyzje o rozliczeniu i szczegółowe ustalenia historyków o roli poszczególnych osób, możemy na ludzi z PRL-owskiego aparatu władzy nie głosować w wyborach. „Oni” podlegają społecznemu osądowi, byli naszymi jawnymi przeciwnikami politycznymi, nie zdrajcami. Natomiast wielu spośród tajnych współpracowników wciąż zaliczamy do tej części społeczeństwa, o której mówiliśmy „my”. Dopóki nie poznamy ich nazwisk, rozliczenie i przebaczenie pozostaną pojęciami pustymi.

W którymś z aresztów śledczych, naczelnik zapytał mnie, czemu pomagam kryminalnym. Przecież „Solidarność” była zdecydowanie przeciwna wszelkim przestępstwom. Odpowiedziałem mu, że każde rozwinięte społeczeństwo wyłania aparat, któremu powierza wykrywanie, ocenę i karanie przestępstw. Zwalnia to pozostałych członków społeczeństwa z obowiązku nienawiści, zemsty czy dyskryminowania tych, którzy się przestępstw dopuścili. Ci, z którymi zostałem zamknięty, zostali już złapani, osądzeni i odbywają karę. Więc ja nie mam już prawa ich dyskryminować i mogę ich traktować jak współtowarzyszy niedoli oraz mogę im pomagać tę niedolę przetrwać. Ja już nie muszę ich potępiać, choć potępiam postępki, za które do więzienia trafili. A tym bardziej nie mam prawa ani możliwości, aby im przebaczać, gdyż takie „przebaczanie” byłoby jednocześnie pochwałą popełnionych przestępstw oraz wyrazem pogardy dla moich kolegów spod celi. Taki pozostał do dzisiaj mój stosunek do złapanych przestępców.

Przeciwnicy ujawnienia agentury przedstawiają tajnych współpracowników jako biedne ofiary systemu, którym winniśmy współczucie, a nie potępienie. W pewnych przypadkach może dotyczyć to tych, którzy podjęli współpracę przed 1956 r. w warunkach przymusu bezpośredniego, pod wpływem tortur lub zagrożenia śmiercią. Sam siedziałem zaledwie 3 lata, ale to wystarczy, by poznać uciążliwość więzienia, a także móc ocenić, że obietnica „wyjścia” nie jest dostatecznym usprawiedliwieniem dla zdrady.

Po 1956 r., jeśli bezpieka stosowała tortury, to w szczególnych, odosobnionych przypadkach. Nabór agentów odbywał się w drodze przekupstwa. Właśnie przekupstwa, a nie szantażu. Bo trudno nazwać szantażem ofertę składaną złodziejowi: „Jeśli zgodzisz się donosić, to nie oddamy sprawy do prokuratora”. Przypadki takie były częste i jednoznacznie interpretowane przez otoczenie. W Elmorze pamiętam dwa: jeden pracownik wywoził kilka blaszanych garaży wykonanych w fabryce, drugi beczkę drogiej farby. Zostali złapani „na gorącym” i wrócili do pracy, jakby nic się nie stało. Nikt nie miał wątpliwości – kapują. Każde przestępstwo kryminalne czy drogowe było dobrym powodem do werbunku. Ale ten powód musiał być. Musiał być dostarczony przez „biedną ofiarę systemu”.

Nie wiem jak werbowano innych, którzy takiego „powodu” nie dostarczyli. Wiem jak werbowano mnie. Nie przypominam sobie, by kiedykolwiek użyto prób szantażu czy choćby nacisku. Pamiętam tylko jedną otwartą propozycję. Poczynając od szkoły średniej, otrzymywałem wiele szczerych, przyjacielskich rad i zawoalowanych sugestii, jak można sobie pomóc, by dostać paszport, zostać przyjętym na studia, dostać lepszą pracę, awans. Wysłuchałem też wielu rzewnych opowieści o ubekach – szczerych patriotach, którzy ratowali antykomunistów. Przy różnych okazjach otrzymywałem też karteczki z numerem telefonu: w razie jakichś kłopotów niech pan do mnie zadzwoni, pomogę. Ostatni taki „pomocny” telefon zaoferował nam Bogdan Borusewicz, kiedy działaliśmy w WZZ-tach.

To nie znaczy, że bezpieka nie stosowała szantażu. Informacje o powikłaniach uczuciowych, zdradach małżeńskich czy skłonnościach homoseksualnych były dla niej zawsze łakomym kąskiem. W 1976 r. szybko zdaliśmy sobie sprawę, że przy podsłuchu można swobodnie wyrażać swą opinię o panującym ustroju i jego prominentach, ale absolutnie nie wolno nawet wspominać o prywatnych sprawach kolegów z opozycji.

Osobliwy szantaż pojawiał się przy uchylaniu się od współpracy. W 1979 r. koleżanka uległa namowom ubeka, by spotkać się z nim w kawiarni. Gdy na trzecim spotkaniu odmówiła dalszych kontaktów, usłyszała: Proszę pani, spotykamy się już trzeci raz. Wszystkie spotkania były nagrywane i filmowane. Jak pani będzie wyglądać, jeśli te materiały pokażemy pani znajomym i kolegom w pracy? Wtedy przyszła do nas, opowiedziała tę historię i spytała, co robić. Już nic, opowiedziałaś to wszystko przy podsłuchu i nie będziesz mieć więcej propozycji spotkań. Rzeczywiście, następnych propozycji nie miała.

Kolega z opozycji został aresztowany akurat wtedy, gdy miał w mieszkaniu materiały, które mogły zdekonspirować całą grupę. Aby nie dopuścić do rewizji, podpisał współpracę i został zwolniony. Wyczyścił mieszkanie, a rano złożył w prokuraturze pisemne doniesienie o popełnieniu przestępstwa przez SB, polegającego na wymuszeniu szantażem zgody na współpracę, oraz oświadczenie o odmowie współpracy. Następnie objechał wszystkich znajomych i powiadomił ich o tym. Kolega, który był literatem i podziemnym dziennikarzem, przez dwa lata nie mógł pisać, czuł, że coś jednak nie było w porządku.

Te dwa przykłady pokazują, że nie tylko odmowa współpracy była możliwa, możliwe było też zerwanie współpracy i to w każdej chwili. Dla zerwania współpracy nie było wystarczające złożenie takiego oświadczenia oficerowi prowadzącemu, gdyż SB mając w archiwach dowody współpracy, mogła w każdym momencie pod groźbą ich ujawnienia zmusić delikwenta do świadczenia dalszych usług. A już na pewno niemożliwe jest, by agent, który tajnie zerwał współpracę lub z którym SB zaprzestała współpracy, został niezależnym działaczem opozycji. Przystępując do opozycji ponownie stawał się obiektem zainteresowania SB. Możliwe są tylko dwa warianty: albo SB kompromitowała działacza ujawniając jego przeszłość, albo zostawał narzędziem bezpieki w opozycji aż do momentu ujawnienia.

Ujawnienie współpracy było i jest jedynym pewnym sposobem jej przerwania. Im bardziej publiczne jest takie ujawnienie, tym jest pewniejsze, a przy tym bardziej bezpieczne. Tajne służby dobrze się czują i rozwijają wielką sprawność tylko w warunkach tajności. Wywleczenie ich spraw na światło dzienne tę sprawność im odbiera. Dotyczy to również możliwości szkodzenia agentowi, który jawnie zerwał współpracę, gdyż wtedy to szkodzenie staje się również jawne, czego „służby” nie znoszą.

Być może niewielu ludzi stać na taką odwagę, by zrywać współpracę przez prokuratora, ale w przeciętnych przypadkach nie jest to konieczne. Są prostsze i tańsze sposoby. Ponieważ w każdej knajpie, niezależnie od kategorii, przy barze tkwił dyżurny donosiciel, wystarczyło udając napitego, zwierzać się kolegom od kieliszka ze swych moralnych problemów związanych z donoszeniem, by zostać zakwalifikowanym jako nie nadający się do współpracy z przyczyn naturalnych. Kobietom musiała wystarczyć metoda pani Z., czyli zwierzania się przyjaciółkom, najlepiej żonom oficerów.

Dlaczego nie korzystano z tych prostych sposobów? Bo jak wyznał jakiś ksiądz, wtedy nie dostawałby paszportu. W PRL odmowa paszportu była normą, a pozwolenie na wyjazd – wyjątkiem zarezerwowanym dla wybranych. A więc znów okazuje się, że nie żaden szantaż, żadne jakieś tam „uwikłanie”, tylko zwyczajna, chamska korupcja. Okazuje się, że jedynym powodem, dla którego te „biedne, uwikłane ofiary systemu” doznały „chwilowego załamania” i nadal donosiły na przyjaciół, była egoistyczna chęć korzystania z przywilejów, których „władza” odmawiała ogółowi przyzwoitych obywateli.

Dlatego czuję się zażenowany, gdy z telewizora, a szczególnie z ambony zmuszony jestem wysłuchiwać rzewnych wezwań do wybaczania. Najbardziej ohydną i żenującą sceną, jaką zdarzyło mi się widzieć, to tłum wrzeszczący przed Komendą Stołeczną: „przebaczamy, przebaczamy, przebaczamy” – bezpośrednio po pogrzebie ks. Popiełuszki. Dla mnie takie „przebaczanie” ma ewidentny charakter pochwały przestępstwa, a przestępcy odbierają to jako zachętę lub przynajmniej zielone światło. Wkrótce zamordowano jeszcze kilku księży.

Moim nieszczęściem jest zapamiętywanie tego, czego się kiedyś nauczyłem. Do dziś pamiętam katechizm, którego z zapałem uczyłem się po powrocie z Syberii. Do dziś pamiętam warunki, na jakich sprawiedliwy i miłosierny Bóg przebacza winy grzesznikom. Są to: wyznanie winy, szczery żal za grzechy, pokuta i zadośćuczynienie. Po 60 latach dowiaduję się, że nauki ówczesne są nieważne. Teraz mam przebaczać nie wiadomo co i nie wiadomo komu. Teraz ludziom przyznaje się kompetencje do przebaczania nieporównywalnie szersze niż te, które wyznaczył Bóg sobie i ludziom, jak mnie nauczano w dzieciństwie. A ja to zapamiętałem i dziś nie mogę się opędzić pytaniom: czy to jeszcze ten sam Kościół? Czy to wciąż kościół św. Bernarda, który powiedział: „I nie będziemy bez winy przed Panem Bogiem, jeśli wybaczymy tym, których winniśmy karać”?


Andrzej Gwiazda

Skip to content