Aktualizacja strony została wstrzymana

Franciszek a partia „Rychów”, „Zbychów” i „Mirów”

„Rzeczpospolita” opublikowała artykuł p. Jarosława Makowskiego Franciszek jak Jerzy Turowicz. Na pierwszy rzut oka – i o takie wrażenie zapewne chodziło – jest to entuzjastyczna laudacja papieża Franciszka oraz „stylu” jego posługiwania pasterskiego, interpretowanego jako pewien program. Nie trzeba jednak zbyt mocno wgłębiać się w ten tekst, którego bardzo grubymi nićmi szyta intencja sprawiła, że autor nie zadał sobie nawet trudu pousuwania fastryg, ażeby dostrzec, że bardziej jeszcze widoczne są dwa zamiary. Jeden polemiczny, a właściwie paszkwilancko-insynuacyjny: zadenuncjować jako nieczułych na cierpienia ubogich, złych „integrystów”, nazywanych też „narodową prawicą katolicką”; drugi pozytywny i zarazem niebywale zuchwały: zapisać księdza Franciszka Bergoglio do bardzo jednoznacznie wskazanej „partii” w Kościele, i to akurat w partykularnym Kościele polskim, czyli do reprezentującej „Kościół otwarty i ubogi” ekipy „Tygodnika Powszechnego”.

Z pierwszą warstwą tego tekstu w spór wchodzić nie będziemy, a to z prostego powodu. To, co p. Makowski wypisuje o „integrystach” jest takim stekiem absurdów, niemających nawet najluźniejszej styczności z rzeczywistami przekonaniami i troskami tradycjonalistów, że nie ma tu po prostu żadnej płaszczyzny racjonalnej dyskusji; trzeba by zamiast tego „kopać się z koniem”, a nie jest to zajęcie sensowne. Zajmijmy się zatem jego warstwą apologetyczną.

Naprzód jednak, zanim przejdziemy do porównania z Jerzym Turowiczem et cons., wytknąć trzeba pewną generalną manipulację, jaką jest bezzasadne – nawet na gruncie tego toku rozumowania, który charakteryzuje katolików „lewomyślnych” – złączenie i zidentyfikowanie dwu pojęć: „Kościoła otwartego” oraz „Kościoła ubogiego i dla ubogich”. Cała historia owego osobliwego konstruktu zrodzonego w umysłach herezjarchów, jakim jest „Kościół otwarty”, unaocznia na każdym kroku jego na wskroś elitarystyczny charakter; można by przez analogię rzec, że „Kościół otwarty” to właśnie „katolicyzm kawiorowy”. „Otwartość” polega tu przecież na, z jednej strony, mniej lub dalej idącym, kontestowaniu prawd wiary katolickiej, z drugiej zaś – co sam autor podkreśla – na „dialogowaniu” z wiarami, nurtami ideologicznymi i środowiskami, które nie tylko że są od prawdy katolickiej odległe i jej wrogie, to – tak się składa – stanowią one właśnie establishment polityczny, ideologiczny i gospodarczy współczesnego świata. Od wielu już dekad „katolicy otwarci” dialogują (i to od razu przyjmując ich punkt widzenia) z marksistami, Żydami, masonami, demoliberałami; od niedawna także z „tęczową” homokoalicją, a przecież to właśnie są „możni tego świata”, to ich poglądy i „dogmaty” są ideologią panującą klasy panującej. Każdy teolog czy filozof podważający któryś z dogmatów wiary lub norm dyscypliny kościelnej zyskuje natychmiast aplauz, reklamę i wsparcie; otwierają się przed nim studia radiowe i telewizyjne, drzwi gabinetów redakcyjnych, wydawnictw i fundacji, spływa na nich złoty deszcz stypendiów i grantów. Im więcej herezji a nawet blasfemii wygłosi, tym większą ma szansę zostania „autorytetem moralno-intelektualnym” a nawet medialnym celebrytą, co jest przecież szczytem prestiżu w ponowoczesnej demokracji. Cóż to wszystko ma wspólnego z ubóstwem andyjskich Indian czy głodujących rzesz na Czarnym Kontynencie i w Azji? A jeśli p. Makowski chciałby naprawdę dostrzec ubogich – niekoniecznie w ściśle materialnym sensie – lecz cierpiących, prześladowanych i upokarzanych (często także przez establishment kościelny) przedstawicieli „Kościoła ubogiego”, to powinien zniżyć się ku temu kapłanowi, którego niedawno pobiła policja francuskiego rządu socjalistycznego, i w ogóle ku współczesnym katakumbom – garażom i barakom, w których tradycyjni kapłani muszą odprawiać Mszę Wszechczasów, bo wzbraniają im tego w świątyniach.

P. Makowski, dla którego Sobór Watykański II jest prawdziwym początkiem („rewolucją kopernikańską”) Kościoła, tak samo jak na przykład dla nadsekwańskich masonów prawdziwym początkiem Francji jest rewolucja 1789 roku, nie cofa się nawet przed łgarstwem – „na bezczela”, jak mawia młodzież – jakoby przed tym wiekopomnym wydarzeniem panowała „kościelna obojętność na ubogich”. Udaje więc, że nie słyszał ani o Rerum novarum czy Quadragesimo anno, ani o Unii Fryburskiej i katolickim Kodeksie Społecznym, ani o tych niezliczonych dziełach katolików duchownych i świeckich, tworzących długą historię katolicyzmu społecznego, będącego odpowiedzią na liberalno-protestancko-kapitalistyczną destrukcję ładu, którego osiągnięcia próbowano już w okresie miedzywojennym wdrożyć do odbudowy chrześcijańskiego i sprawiedliwego ładu społecznego w takich państwach jak Austria, Portugalia, Hiszpania czy Irlandia.

Cała różnica pomiędzy katolicką nauką społeczną przed Vaticanum II a po nim, polega na tym, że papieże „przedsoborowi” wiedzieli, że trucizna socjalizmu jest gorsza niż choroba (kapitalizm wypaczony przez mentalność i moralność liberalno-protestancką), którą rzekomo ma on uleczyć, a swoje propozycje naprawcze opierali na poważnych studiach teologicznych, etycznych, socjologicznych i ekonomicznych, miast na lekturze wstępniaków w postępowych dziennikach i modnych teoryjkach, jak ta lorda Keynesa, która zresztą właśnie w epoce Soboru ukazała już swoje bankructwo.

Przejdźmy jednak do głównej tezy artykułu, głoszącej, że typ katolicyzmu propagowanego przez „Tygodnik Powszechny” był „najwierniejszą formą realizacji społecznej Ewangelii Jezusa”. Autor najwyraźniej liczy na ignorancję swoich młodszych czytelników, w której to kalkulacji niestety ma rację, zważywszy na metodycznie wprowadzaną przez programy edukacyjne destrukcję pamięci historycznej. W rzeczywistości jednak było zupełnie inaczej. Jeśli pominąć szybko zmarginalizowanych katolików społecznych, takich jak pierwszy redaktor „TP” ks. Jan Piwowarczyk czy Józef Marian Święcicki, to specyfika tego środowiska pośród innych koncesjonowanych grup katolickich w PRL polegała właśnie na ostentacyjnym dystansowaniu się od katolickiej nauki społecznej.

Z tego właśnie także powodu było ono w nieustannym sporze z katolikami społecznymi (różnych zresztą odcieni), takimi jak Konstanty Turowski, Stefan Kaczorowski, Jan Hoppe, Kazimierz Studentowicz, Jerzy Braun, Wiesław Chrzanowski czy w ogóle z katolicko-narodowo-społeczną grupą „Tygodnika Warszawskiego”, szybko z tego powodu zamkniętą (wraz z redaktorami), a przede wszystkim z Prymasem Stefanem Wyszyńskim i jego programem podtrzymywania „katolicyzmu ludowego” – jakże pogardliwie traktowanego przez pięknoduchów z „TP” (gdzie zaś jest zawsze najwięcej ubogich, jeśli nie pośród ludu?). Ta ekipa już w 1946 roku ogłosiła, piórem Stanisława Stommy, program katolickiego „minimalizmu”, czyli właśnie całkowitego wycofania się z obszaru społecznego i politycznego, a koncentracji na bardzo wąsko pojętej sferze katolickiej kultury. Po 1956 roku zaś włączyła się wprawdzie do polityki, lecz uprawianej tylko pod szyldem geopolitycznego „neopozytywizmu”, przestrzegając skrupulatnie tych granic koncesji, które ustalił tow. Kliszko, to znaczy prawa do odrębnego stanowiska wyłącznie w zakresie znów wąsko pojętych interesów kościelnych. Owszem, w czasie Soboru i po nim ekipa „TP” z Turowiczem na czele faktycznie bardzo się entuzjazmowała różnymi lewicowymi ruchami na Zachodzie (w tym „teologią” wyzwolenia), a sam Turowicz pod koniec lat 80., w słynnym wywiadzie dla „Powściągliwości i Pracy” dokonał ideologicznego coming out, deklarując się jako socjaldemokrata, lecz to przecież właśnie sytuowało go poza obszarem nauki społecznej Kościoła, albowiem papież Pius XI ogłosił w nauczaniu uroczystym, że jest wykluczone, iżby katolik mógł być socjalistą.

Jeżeli jednak w okresie PRL-u były to tylko mające luźny związek z rzeczywistością deklaracje, to przecież ostateczną i praktyczną kompromitacją „społecznej Ewangelii” ekipy „TP” był polityczny wybór tego środowiska po 1989 roku, kiedy stało się ono „katolicką” paprotką do laicko-liberalnej formacji ROAD/Unii Demokratycznej/Unii Wolności, przechodząc potulnie pod komendę „kahału” z Czerskiej (i to z tego powodu, a nie rzekomej „troski o ubogich”, przylgnęło do niej miano „katolewicy”). Jak wiadomo, ekonomicznym guru tej formacji, wyposażonym w nieomylność, został – nawrócony z marksizmu na neoliberalizm – Leszek Balcerowicz. Ludzie „TP” zaangażowali się bez zastrzeżeń w propagowanie „planu Balcerowicza” (a faktycznie podyktowanego przez Jeffreya Sachsa) i w przekonywanie o jego bezalternatywności jako drogi transformacji ustroju społeczno-ekonomicznego, co oznaczało także dezawuowanie i ośmieszanie wszystkich propozycji faktycznie alternatywnych. Poparli zatem model transformacji stojący w całkowitej sprzeczności ze społecznym nauczaniem Kościoła; model, który miast proletariuszy przekształcić w proprietariuszy, przez powszechne uwłaszczenie, wszystkich nieomal uczynił albo salariatem (i prekariatem) anonimowego kapitału międzynarodowego, albo rezerwową armią pracy, której litościwie serwuje się „zupki” ministra-socjalisty; model, w którym nie przeprowadzono systemowej reprywatyzacji, zwracającej to, co zagrabili komuniści, natomiast „prywatyzacją” nazywa się doprowadzanie do ruiny rodzimej produkcji i bezmyślne wyprzedawanie za bezcen nawet strategicznych z punktu widzenia bezpieczeństwa narodowego gałęzi, aby tylko załatać jakąś dziurę budżetową i wygrać kolejne wybory. Świat społeczny, w którym żyjemy: niewolnicze warunki pracy w hipermarketach, wymarłe miasta-widma ze straszącymi kikutami fabryk i domów na Śląsku czy w Łodzi, postpegeerowskie rodziny, dla których źródłem utrzymania jest prostytuowanie się córek, setki tysięcy młodych ludzi „na zmywaku” zagranicą, to właśnie jest „społeczna Ewangelia” propagandystów Balcerowicza z „TP”.

Nie koniec na tym wszakże, bo przecież czytamy pod artykułem w „Rzeczpospolitej”, że jego autor – filozof i publicysta – jest szefem Instytutu Obywatelskiego, think tanku (jaki „tank”, taki „think”, chciałoby się rzec) Platformy Obywatelskiej. No to się dobrali w korcu: Helena Mniszkówna publicystyka, której spod klawiatury wyskakują takie łzawe kawałki, jak ten, że „inny świat jest możliwy, jeśli za tragedię uznamy niewinny płacz dziecka, a nie to, że upadł jakiś bank”, oraz kumple i protektorzy Amber Gold. Michał Tusk, syn Donalda, a współpracownik Marcina Plichty, też mógłby się rozczulić społecznie czytając te słowa. Zapewne zgodziłby się też z inną maksymą: „świat, w którym najwyższą wartością staje się nagi zysk, nie jestem światem, w którym można wieść szczęśliwe życie”, ten minister PO o aparycji fryzjerskiego pomocnika, który jest dumnym posiadaczem kolekcji rolexów, więc chwilowo jeszcze nieogołoconym z „elementów triumfalizmu”, ale kto wie – może artykuł p. Makowskiego da mu do myślenia, na czym polega wiedzenie szczęśliwego życia.

Ileż więc trzeba tupetu i bezwstydu, żeby pisać diatryby przeciwko „dzikiemu kapitalizmowi, w którym tresowani jesteśmy do brania udziału w wyścigu szczurów, a nie soldarności”, a jednocześnie być „szefem think tanku” partii, która jest tego wszystkiego kwintesencją; partii „Mirów”, „Zbychów” i „Rychów”; partii, której rządy są jednym pasmem afer, związków aparatu państwowego i partyjnego z najbardziej szemranym biznesem, ustawionych przetargów, rozkradzionych inwestycji i marnotrawstwa grosza publicznego; partii, która swoimi „reformami” do „wyścigu szczurów” zmusza nawet te ciała, które są z natury wspólnotowe i kooperacyjne, jak uniwersytety; partii, która właśnie przeforsowała faktyczne zniesienie ośmiogodzinnego dnia pracy.

Takim praktykantom „społecznej Ewangelii”, a zwłaszcza sykofantom z „think tanków” na ich usługach, godzi się przypomnieć te słowa: „Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze, obłudnicy, bo podobni jesteście do grobów pobielanych, które z zewnątrz wyglądają pięknie, lecz wewnątrz pełne są kości trupich i wszelkiego plugastwa” (Mt 23, 27).

Jacek Bartyzel

Za: Polonia Christiana - pch24.pl (2013-07-03) | http://www.pch24.pl/franciszek-a-partia-rychow--zbychow-i-mirow,16039,i.html

Skip to content