Aktualizacja strony została wstrzymana

Święta w nowogródzkiej stronie

Dodano: 2012-12-23 10:17 pm

Czombrów, być może Mickiewiczowskie Soplicowo, majątek leżący zaledwie 16 kilometrów od Nowogródka, w głębokim grudniowym śniegu dostępny był tylko saniami. Na szczęście nawet w śnieżnej zamieci trudno byłoby zabłądzić: z biegnącego z Nowogródka gościńca walowskiego wystarczyło skręcić przed Walówką w prawo, by pozostała jeszcze tylko wiorsta z niewielkim okładem, drogą wznoszącą się lekko „na pagórek niewielki”. A tam już czekała brama, co to „na oścież otwarta przechodniom ogłasza, że gościnna i innych w gościnę zaprasza”.

W roku 1856, na szczęście dla mnie, polującej w starych listach na codzienne życie, nie wszyscy członkowie rodziny zjechali do Czombrowa na święta i tych nieobecnych trzeba było potem poinformować, jak przeszły. Najmłodszy syn moich praprapradziadków Benedykty i Kazimierza Karpowiczów, Julian, w tym czasie studiował prawo w Petersburgu i z niewiadomych przyczyn do domu nie dotarł, więc jego siostra Alojza skwapliwie zrelacjonowała mu w liście najważniejsze – jej zdaniem – nowinki. Jak dla dzieci główną atrakcją świąt są zawsze słodkości, prezenty, no i choinka (zwana w tamtych czasach i w tamtych stronach „drzewkiem”), tak dla dwudziestotrzyletniej panny jeszcze na wydaniu największe przeżycie stanowiły towarzyskie spotkania. O domowych pieleszach nie pisze Alojza ani słowa. Nawet wzmianka o Wigilii, zwanej tutaj Kucją, pada tylko przy omawianiu wielkiego balu u marszałkostwa Niezabytowskich w Sworotwie, któremu poświęcone jest pół listu. Siostra troszkę zazdrości bratu wielkiego świata, bo wyraźnie daje do zrozumienia, że i na prowincji można się hucznie zabawić, lecz jednak nie wszystko jej się na wielkopańskim przyjęciu podoba. Jest zbyt… cudzoziemskie. W dalszej części listu okazuje się, że nie ma to jak swojska zabawa w gronie najbliższych. Na Trzy Króle panna wraz z drugim bratem Kaziem udała się do niedalekich Haciszcz, gdzie „kilka młodych było panienek, kilku mężczyzn, a że na ochocie do tańca nie zbywało, o tym pewno nie wątpisz, gdzież milej i swobodniej zabawić się można jak w kółku familijnym? Ja bym podobnego wieczorku na żaden najświetniejszy nie zamieniła”.

Bezgrzeszne lata

Czas płynął, Julian przyjechał z Petersburga, objął Czombrów i ożenił się z Karoliną Bułhakówną, ciotką, a zarazem matką chrzestną Jana Bułhaka. Odtąd nawiązały się bardzo serdeczne stosunki z dworem w Ostaszynie należącym do nowego szwagra, Walerego Bułhaka, ojca słynnego fotografika. Odwiedzano się wzajemnie, kwitła korespondencja, a dwaj cioteczni bracia, Karol Karpowicz i Jan Bułhak, całe życie byli sobie bliscy jak rodzeni.

Karol, mój pradziadek, został następnym panem na Czombrowie. I znów na moje szczęście pojawia się kolejna pisząca czombrowska panienka, jego dwunastoletnia córka Zula. Tym razem nie są to listy, lecz pamiętnik. Cenny, bo na życie codzienne w kresowym dworze w roku 1911 można spojrzeć oczami dziecka.

Boże Narodzenie tego roku było smutne, gdyż na wiosnę umarł dziadunio Julian. Z powodu żałoby nie stanęło w salonie przystrojone „drzewko Bożego Narodzenia”, a prezenty, zwykle po cichu pod nie podkładane, wręczyły dzieciom mama z babunią. Na tej samej zasadzie jak Alojza przeżywała spotkania towarzyskie, Zula dokładnie zapisuje, co dostała ona sama i jej trzej bracia. „Józio otrzymał od Mamy scyzoryk, a od Babuni 2 ruble, ja otrzymałam nożyczki i książkę ’Hela’. Janusz szelki i małe tafelki do układania. Lituś szabelkę, książeczkę z rysunkami do rysowania i ołówki kolorowe”. Rzeczy raczej skromne, choć nie jest to dom ubogi. Takie było wówczas wychowanie, a prezent miał być nie drogi, lecz dany z serca i sprawić radość. Jeszcze jedno okazało się dla dziewczynki równie godne odnotowania jak dla dorosłej panny bale. A mianowicie pogoda, od której zależy, czy można się bawić na dworze. Przed samymi świętami „śniegu było bardzo mało, ale od wczoraj była taka straszna zawieja, że teraz śniegu jest po kolana”. I to kolejna frajda dla czombrowskiej czwórki. Bo można poszaleć na ślizgawce i sankach albo ulepić śniegową „babę”, która raz się w nocy wywróciła i trzeba ją było nazajutrz naprawiać – co też zostało skrupulatnie zarejestrowane. Gdy pogoda więziła Zulę i jej braci w domu, pozostawała ślepa babka, latarnia czarnoksięska, tak zwane panoczki, czyli własnoręcznie przez dzieci zrobione gałgankowe ludziki, oraz figle z ukochaną foksterierką Beką. Starsi grali w szachy, we dworze był też umilający zimowe wieczory gramofon. Taki z trąbą.

28 grudnia, a więc w przepisowym okresie świątecznych wizyt, czombrowska czwórka pojechała do pani Sznigierowej, u której gościła synowa Rosjanka z dwiema córeczkami. „Dziewczynki są bardzo milutkie – pisze Zula – tylko szkoda, że są Rosjanki i nie rozumieją po polsku”. Na przyjazd gości zapalono świeczki na choince, pod którą leżały prezenty. Były to „zabawki, które my poprzedniego dnia (…) daliśmy dla dziewczynek, i siedziały dwie ogromne lalki z gałganków, które Pani Sznigierowa zrobiła dla swoich córeczek. Lalki te były zrobione z gałganków, włosy miały z konopi, a ubrane były w stare sukienki dziewczynek”. Znowu podarki skromne, za to od serca i zrobione własnym przemysłem. Najważniejsze jednak dla Zulki było to, że „bawiliśmy się tam doskonale w chowanego, zjedliśmy dużo cukierków”. Dzieci musiały solidnie się wyszaleć, bo nazajutrz Zula dostała kataru, a Józio – jak napisała – był zupełnie „skisły”.

Smutne Wigilie w wielką wojnę

Czas płynął dalej, czombrowskie dzieci rosły i w czasie pierwszej wojny światowej, już jako starsze nastolatki, znalazły się w szkołach w Moskwie pod opieką stryjostwa Stanisława i Marii Karpowiczów i pod okiem zaprzyjaźnionego z Czombrowem twórcy i dyrektora polskiego gimnazjum, profesora Kazimierza Kulwiecia. Rodzice z najmłodszym Litkiem zostali w domu, którego połowę zajęli na kwaterę oficerowie niemieccy i austriaccy. Niedaleko, na rzece Serweczy, przebiegała linia frontu.

Tamte wojenne święta moi pradziadkowie wyjątkowo obchodzili według kalendarza prawosławnego „ze względu na cały dwór, który obchodzi święta swoje, według dawnego czasu”. I tak Wigilia według kalendarza gregoriańskiego, świętowana przez niemieckie i c.k. wojska, dla domowników była dniem „cichym, spokojnym i nieświątecznym”.

Panowie oficerowie, nie troszcząc się o „biednego żołnierza”, biesiadują w zajmowanej przez siebie połowie czombrowskiego domu, ale im też niewesoło. Poprosili gospodarzy o pożyczenie na wieczór fortepianu. „Odsunęli więc bursze szafę w przedpokoju, którą były zastawione drzwi do zajmowanego przez nas salonu, i fortepian pojechał do Austriaków. Za fortepianem i ja wyszedłem, i tu mnie zaprosili oficerowie do siebie na szklankę wina. Przebyłem u nich może pół godziny. (…) Co chwila jednak rozmowa rwała się, a na twarzach zjawiało się zamyślenie, strapienie wewnętrzne. Najwidoczniej myśl biegła tam gdzieś na południe, na Węgry, do swoich, do rodzin. (…) Zebranie to, ten wieczór wigilijny, smutne nadzwyczaj zostawił po sobie wrażenie. Widać było, że tym ludziom dusze płaczą, choć twarze silą się na uśmiech. Nawet szampan nie mógł wypłoszyć tęsknych uczuć i myśli”.

Drugiego dnia świąt w Czombrowie została odprawiona Msza polowa. Ołtarz stanął w odrynie, czyli w stodole, a celebrował pop wschodniego obrządku po rumuńsku. „Nie byłem na tej mszy – pisze pradziadek – ponieważ czułem się trochę przeziębiony i nie wychodziłem na podwórze z pokoju”.

Solidarnie z prawosławną służbą i włościaństwem pradziadkowie zaczęli świętować 6 stycznia. „Wigilia według starego stylu. Cała nasza służba w tym dniu urządza wigilijną wieczerzę. My nie chcemy się wyróżniać i też dzisiaj urządzamy wieczerzę. Nikogo z gości nie mamy, jeśli nie liczyć p. Malwiny Fiedorowskiej, nauczycielki z Sorgowicz, spędzającej u nas kilka dni świąt”. Austriacy zachowali się grzecznie i przysłali pani Malwinie w podarunku malutką choineczkę, a prababci Marii tort.

Wojenne Boże Narodzenia dla nikogo nie były łatwe. W te dni pragnie się być z najbliższymi, a tymczasem Zulka, Józio i Janusz są daleko, odgrodzeni teatrem wojny. Pradziadek martwi się o nich. „Cały dzień stoją mi w myśli dzieci w Moskwie. Jak oni tam żyją? Jak spędzają święta? U kogo mieszkają i jak dają sobie radę bez mojej pomocy pieniężnej?”.

W dwudziestoleciu

Pod koniec wojny dzieci całe i zdrowe wróciły z Moskwy (miały tam okazję widzieć przemawiającego na wiecu Lenina), lecz zaraz zaczęła się wojna z Sowietami. Święta 1919 roku wypadły w kilkunastomiesięcznej przerwie między dwiema jej fazami. Rodzina znów jest niekompletna, bo starsi synowie w wojsku. O tych świętach wiadomo, że woronczańska szkoła wystawiła wtedy w pomieszczeniach dawnej czombrowskiej gorzelni jasełka. Niestety, wskutek agitacji bolszewickiej nie dopisała wiejska publiczność. Nazajutrz jednak chłopi zreflektowali się i wysłali swego przedstawiciela z prośbą, by powtórzyć przedstawienie. Obiecali, że tym razem przyjdą wszyscy, i tak się też stało. Kto wie, może na tę zmianę decyzji wpłynęło również solidarne z wsią obchodzenie świąt przez dwór w czasie wojny.

W międzywojniu święta bywały różne. Raz ciche, jak w 1920 r., kiedy „nigdzie nie jeździliśmy, a i u nas nikt nie był z wyjątkiem ciotki Marysi Bronowskiej i Józefa Puzinowskiego”, innym znów razem gościnny dwór pękał w szwach. Pamiętano też o wsi. W Czombrowie był taki zwyczaj, że jeszcze przed świętami katolickie chłopskie rodziny dostawały worek owsa i główkę sera z dworskiej serowarni (a ser dobry był, zamawiano go nawet do Warszawy).

Na Pasterkę rzadko jeżdżono – parafia znajdowała się w Starojelni i nie zawsze stan dróg pozwalał na nocną wyprawę. Wigilia odbywała się najczęściej w swoim gronie, potem następował okres rodzinnych i sąsiedzkich odwiedzin trwający aż do Trzech Króli. Na pierwszy dzień świąt prosili zawsze państwo Adam i Ewelina Brzozowscy z sąsiedniego Izabelina. Imieniny ich wypadały w Wigilię, więc przyjaciół zapraszali dnia następnego. W tych towarzyskich konfiguracjach uczestniczyły też pobliskie dwory w Stołowiczach, Mondzinie, Kotłowie, Rusocinie i Worończy.

Wigilijną wieczerzę podawano w stołowym, potem wszyscy przechodzili do salonu na kolędy. Tu stała choinka, a pod nią leżały prezenty, podłożone wcześniej przez św. Mikołaja przez okno. Dzieci w tym pokoleniu dostawały też raczej skromne podarki. Były to przeważnie drobne zabawki nakręcane na kluczyk, gry, książki, ołowiane żołnierzyki, łakocie.

Drzewko przystrajały ozdoby własnej produkcji: łańcuchy ze słomy, oklejane papierem wydmuszki, anielskie włosy, cukierki, lukrowane pierniczki, orzechy malowane na złoto, na szczycie był anioł lub gwiazda. Szklane bombki zdarzały się rzadko. Zamiast nich wisiały jedyne w swoim rodzaju naturalne bombki, którym warto poświęcić dwa słowa. W tamtych stronach nadal często spotyka się odmianę jabłek zwanych pepinkami. Są to małe okrągłe jabłuszka z szeroko rozlanym intensywnie czerwonym rumieńcem. Dojrzewające we wrześniowym słońcu, z daleka wyglądają jak czerwone kule ze złotymi blikami, na których tańczy światło. Łatwo sobie wyobrazić, jak pięknie musiały lśnić w migotliwym blasku choinkowych świeczek. Zresztą świeczki też były atrakcją – dzieci uwielbiały wymieniać w lichtarzykach te wypalone.

Wigilijna uczta zaczynała się od przeróżnych śledzi z dodatkami, a wśród nich znajdował się też siekany, a potem przemyślnie ułożony na półmisku z głową i ogonem. Następnie wjeżdżały ryby w galarecie, smażone i faszerowane. Do tego kieliszek wina, nigdy wódka. Picie wódki przy Wigilii było w złym tonie. Potem barszcz lub grzybowa, z obotwiązkowo pieczonymi uszkami z grzybowym farszem (wszak grzybów – jak słusznie napisał wieszcz Adam – było tu w bród).

Dwie potrawy podawano wyłącznie dla tradycji, choć u nikogo nie budziły entuzjazmu, a już zwłaszcza u dzieci. Była to kutia i kisiel owsiany. Za to ciasta i słodycze lubili wszyscy. Mak od łamańców z makiem miał nawet swoją własną kryształową salaterkę, używaną raz w roku tylko z tej okazji. Ułożone na półmisku cieniutkie paski ciasta, czyli łamańce, były, jak na to wskazuje nazwa, bardzo kruche. Postne, zagniecione z mąki i z wody ciasto musiało być jak najcieniej rozwałkowane. Nie tak łatwo było je upiec, bo szybko się przypalało. Towarzyszył im obowiązkowy kompot z suszu, kisiel żurawinowy (żurawiny powinny być przemrożone, toteż zbierano je na bagnie tuż przed Wigilią) i mleczko makowe. A z ciast wzięciem cieszyły się strucla i piernik oraz dwie specjalności domu, czyli pierniczki „Goście jadą!” (nazwa brała się stąd, że trzymane w szklanym słoju na szafie codziennie czekały na gości) oraz ulubiony przez pradziadka Karola słynny tort makowy czombrowski, który u nas do tej pory rządzi na stole w każde święta. Jest to wilgotna masa makowa zamknięta szczelnie w cienkiej otoczce półfrancuskiego ciasta. Pejzażu świątecznego łasowania dopełniały orzechy, pomarańcze i czekoladki oraz domowe nalewki.

I jeszcze w bratnim Ostaszynie

Wieczerzę wigilijną z czasów swego dzieciństwa wręcz malarsko opisał Jan Bułhak we wspomnieniach zatytułowanych „Kraj lat dziecinnych”. Miał wówczas sześć lat, był rok 1882. Mały chłopiec oczywiście czekał przede wszystkim na choinkę i na słodkości. Nie interesowały go ani „śledzie z garniturem”, ani „nieodzowny kwasek z uszkami nadziewanymi grzybami, ani szczupaki, liny, karasie – czasem sandacze – podawane w galarecie, smażone lub faszerowane”. Kisiel owsiany był przez niego traktowany z pogardą jako niesmaczny, mdły i kwaskowaty, ale niestety koniecznie „trzeba było choćby skosztować, żeby zadość uczynić tradycji i mieć prawo dorwać się do ryżu z rodzynkami, kompotu z jabłek, gruszek i śliwek, do łamańców z makiem i innych podobnych specjałów”. Najważniejsze w tym wszystkim zaś było to, że „do każdej potrawy wchodziło jako ingrediencja – serce, do każdego kęsa spożywanego jadła – poczciwa intencja”. Bo przecież „uczucie tkwiło w każdej kruszynie domowego chleba”. To już mówi dorosły Jan Bułhak, spisujący wspomnienia w 1940 r., kiedy ów przywołany przez niego poczciwy świat przestawał istnieć. Ale wtedy, podczas tamtej Wigilii, największą frajdą dla małego chłopca było „drzewko”, na które czekał cały grudzień. Oto jak widział pierwszą w życiu choinkę przejęty sześciolatek: „Rojowisko kolorowych świeczek tańczyło w migotliwej aureoli, tęcza barwnych iskier i połysków prószyła świetlistym deszczem. Choinka płonęła jak ogromna pochodnia i różową łuną malowała pokój, a jej blaski odbijały się w woskowej posadzce salonu i długimi smugami podchodziły aż do moich nóg, nęcąc i ciągnąc ku sobie. Rzuciłem się naprzód gwałtownie i stanąłem przed choinką, przygwożdżony wzruszeniem, oniemiały z zachwytu, z oczami wpatrzonymi w zapalone lichtarzyki, świecące ozdoby, barwne cacka i przysmaki, którymi była obwieszona”.

Boże Narodzenie. I najmilsze świąteczne wspomnienie z dzieciństwa. Nieziemski blask płonącej światełkami choinki, najwspanialszy na świecie samochodzik, cudnej urody gałgankowa lalka… Dobrze jest umieć – jak Jan Bułhak – sięgnąć do tej swojej dziecięcej części i choć przez moment poczuć tamten zachwyt. Bo czy kiedykolwiek potem świat był taki piękny?

Joanna Puchalska

historyk sztuki, tłumacz

Autorka jest prawnuczką ostatniego dziedzica Czombrowa.

(FOT. ARCH. J. PUCHALSKIEJ)

Za: Nasz Dziennik, Boże Narodzenie, 24-26 grudnia 2012, Nr 300 (4535) | http://www.naszdziennik.pl/wp/18999,swieta-w-nowogrodzkiej-stronie.html

Skip to content