Aktualizacja strony została wstrzymana

Stefan Kisielewski jako publicysta i „zwierzę polityczne” – Jacek Bartyzel

Lidia1 robi mi zarzut, że ten dziennik jest zbyt polityczny, że nie ma w nim nic osobistego, że zatruty jestem polityką. Może i prawda, ale takie są czasy, że wszyscy o niczym innym nie gadają, chociaż gówno wiedzą2.

Jakkolwiek Stefan Kisielewski uważał siebie przede wszystkim za kompozytora i pisarza – i był nim oczywiście również – to jednak w powszechnym odbiorze postrzegano go jako felietonistę i publicystę politycznego, do czego upoważnia nie tylko względna „łatwość” czy też „przystępność” tych gatunków, ale również samo kryterium ilościowe, którym zmierzyć można dorobek autora, nie zapominając rzecz jasna o tym, że to właśnie w wielu z tysięcy felietonów i dziesiątków artykułów sięgnął wyżyn prawdziwego mistrzostwa stylu i myśli. Uszczegóławiając ten sąd, dodać można, że chociaż w piśmiennictwie debiutował jako krytyk muzyczny – w 1932 roku, na łamach mesjanistycznego dwutygodnika „Zet” Jerzego Brauna – to z punktu widzenia jego biografii intelektualno-politycznej decydujące o jego miejscu w szeroko rozumianej literaturze okazało się rychłe nawiązanie współpracy z tygodnikiem młodych konserwatystów – „imperialistów”3 i piłsudczyków (acz zachowujących intelektualną suwerenność w ramach obozu pomajowego) „Bunt Młodych”, redagowanym przez Jerzego Giedroycia4, który w 1937 roku zmienił nazwę na „Polityka”.

Wiążąc się z konserwatystami, a więc z sanacyjną prawicą, Kisielewski dał dowód znamionującego go nonkonformizmu – wówczas w stosunku do przekonań obowiązujących w jego domu rodzinnym. Jego ojciec albowiem – też pisarz, acz mocno dziś zapomniany – Zygmunt Kisielewski (1882-1942), choć też piłsudczyk, był przede wszystkim i niezmiennie socjalistą, działaczem Polskiej Partii Socjalistycznej oraz współredaktorem i felietonistą „Robotnika”. Nie było to zresztą pierwsze starcie z ojcem, gdyż poprzedziło je odkrycie jeszcze gorszej „myślozbrodni” syna, polegającej na czytaniu i wygłaszaniu pochlebnych sądach o pismach politycznych Romana Dmowskiego, z którymi, nawiasem mówiąc, Stefan Kisielewski zaczął się zapoznawać jako działacz sanacyjnego – i mocno komunizującego – Legionu Młodych, któremu zlecono w organizacji ich przeczytanie celem „dania odporu”. Należy tu dodać, że lektura nie uczyniła bynajmniej tego czytelnika ideowym nacjonalistą; zachwyciła go jedynie logika politycznego realizmu i myślenia w kategoriach geopolitycznych. Dla Zygmunta Kisielewskiego natomiast Roman Dmowski był kimś znacznie gorszym niż tylko ideowym i politycznym adwersarzem; był personifikacją zła, wcieleniem ideologicznego diabła, z którym niepodobna nawet spokojnie dyskutować5.

W „Buncie Młodych”/„Polityce” Stefan Kisielewski opublikował niezbyt dużo, bo kilkanaście artykułów, ale niebagatelnych, z których niektóre już nawet w tytułach (Dlaczego Piłsudczycy nie kierują życiem Polski, O rzeczywistą opinię literacką, O kryzysie literatury) ujawniają niepokorną „zadziorność”, a nawet skłonność do „prowokacji” intelektualnej6. Motywami przewodnimi jego ówczesnej publicystyki były: postulat myślenia państwowego w kategoriach realnych zadań politycznych, administracyjnych, militarnych i gospodarczych, wzmacniających wewnętrzną i zewnętrzną siłę państwa, a nie podług schematów ideologicznych; mocna obrona autonomii kultury (w tym zwłaszcza literatury) przed próbami narzucaniem jej, tak z prawa, jak z lewa, serwitutów utylitarno-politycznych; podważanie irracjonalnego kultu młodości, jako rzekomej wartości samej w sobie – także w życiu politycznym; kładzenie nacisku raczej na moralno-perswazyjną niż dogmatyczną i „teologiczno-polityczną” stronę katolicyzmu – afirmowanego przezeń, ale właśnie jedynie w tym silnie zredukowanym wymiarze. Bez wątpienia najdonioślejszym – i najgłośniejszym – przedwojennym artykułem Kisielewskiego był Terroryzm ideowy7, w którym przeprowadził brawurową szarżę jednocześnie na trzy ośrodki „terroru ideowego” w Polsce, tj. komunizm, ONR-yzm (narodowy radykalizm) i „neohumanitaryzm” lewicowo-liberalnej inteligencji8, skupionej wokół „Wiadomości Literackich”. Wspólny mianownik tych tak różnych przecież i wzajemnie zwalczających się zaciekle formacji autor dostrzegł w ich rygoryzmie i nietolerancji ideowej, niechęci do myśli prawdziwie krytycznej i w ogóle do myślenia9 oraz w pogardzie dla stanowisk odmiennych i dyskwalifikowaniu ich jako przestarzałych, niezgodnych z duchem czasu, co w sumie niweczyło publiczną debatę intelektualną, a przynajmniej czyniło ją jałową i do znudzenia przewidywalną.

***

Kiedy „przyszedł Hitler”, Kisielewski zrozumiał – jak sam pisze – że „normalnego życia” to on już mieć nie będzie. Nie mając zbyt wiele okazji do prawdziwego wojowania w wojnie polskiej 1939 roku, jako poborowy piechur w ciągłym marszu i odwrocie (co nader sarkastycznie opisał w swojej pierwszej i najlepszej powieści Sprzysiężenie), już w pierwszych miesiącach niemieckiej okupacji trafił do konspiracji niepodległościowej. Dość zapewne przypadkowo trafił i został zaprzysiężony w katolickim ugrupowaniu „Grunwald”, kierowanym przez Konrada Sieniewicza10, które w 1940 roku weszło w skład UNII pod przywództwem Jerzego Brauna – organizacji zarazem politycznej, ideowej, kulturalnej i wojskowej, w której znaleźli się niemal wszyscy wybitni intelektualiści i artyści katoliccy tamtej epoki, od Feliksa Konecznego, Artura Górskiego, Tadeusza Kudlińskiego, Kazimierza W. Kumanieckiego i Kazimierza Tymienieckiego po Juliusza Osterwę, Stefana Jaracza i zespół Teatru Rapsodycznego Mieczysława Kotlarczyka, z młodziutkim Karolem Wojtyłą włącznie11. Siłą rzeczy, po przystąpieniu UNII do Stronnictwa Pracy Kisielewski stał się formalnie członkiem tej partii, co ma wszelkie znamiona przypadku, jako że chrześcijańskim demokratą nigdy nie był. W AK-owskim podziemiu Kisielewski pracował w komórce radia Delegatury Rządu na Kraj i jako żołnierz wziął udział w Powstaniu Warszawskim – którego wybuch uważał zresztą, co nie powinno dziwić u politycznego realisty, za nieszczęście.

W styczniu 1945 roku, jak wielu innych wygnańców ze zburzonej stolicy, Stefan Kisielewski znalazł się w Krakowie. Tam wkrótce został (z rekomendacji Czesława Miłosza!) recenzentem muzycznym Tygodnika Powszechnego, założonego jako oficjalny organ Krakowskiej Kurii Metropolitalno-Książęcej. Fakt legalizacji katolickiego pisma, oczywiście „koncesjonowanego”, ale względnie niezależnego, był dla Kisielewskiego ogromnym i pozytywnym zaskoczeniem. Poczuł przypływ nadziei, że pomimo nieuchronności nowej, sowiecko-komunistycznej okupacji najgorsze – czyli pełne zniewolenie nie tylko fizyczne, ale i duchowe narodu – jest możliwe do uniknięcia. Zapewne dlatego, nie wierząc w szanse i sens dalszej walki zbrojnej, zdecydował się „wymigać” z antykomunistycznego podziemia. Jak sam bez ogródek wyznawał, musiał zrazu – jako nadal zaprzysiężony żołnierz – pisać sprawozdania dla WiN (Wolność i Niezawisłość), ale rychło jego konspiracyjni zwierzchnicy sami zrezygnowali z jego współpracy, niewybrednym i lakonicznym słowem określając ich przydatność.

5 sierpnia 1945 roku ukazał się pierwszy z ponad dwóch tysięcy felietonów12 Stefana Kisielewskiego podpisywanych pseudonimem, który wkrótce rozpoznawali wszyscy: Kisiel. To właśnie felietony – w sumie być może najcelniejszy i najbardziej realistyczny opis peerelowskiej rzeczywistości, jaki powstał, a także zapis stanu duch typowego polskiego inteligenta w niej uwięzionego – stał się głównym tytułem do popularności i sławy Kisielewskiego, nad czym zresztą ubolewał, bo wolałby przejść do historii kultury jako kompozytor i powieściopisarz. Mimo to felietonista Kisiel narodził się też trochę przez przypadek. Zimą 1944 roku, podczas przymusowego postoju na dworcu w Skierniewicach podczas 40-godzinnej podróży koleją do Krakowa, wpadła mu w rękę książka Drugie cesarstwo, traktująca nie tylko o Napoleonie III, ale również m.in. o jego nieubłaganym antagoniście – „czerwonym markizie” Henrim de Rocheforcie. Był to dziennikarz – pamflecista, zwalczający reżim cesarski, ale z powodu ostrej cenzury mogący czynić to wyłącznie aluzyjnie: „z pomocą satyry, ironii, aluzji, kpiny jawnej czy zamaskowanej słowem, czesał pod włos i ciągnął za wąsy jak mógł, ale zawsze jakoś wywijał się od ich gniewu i spadał na cztery łapy, aby prowadzić swój złośliwy proceder dalej. – Chciałbym być takim Rochefortem, będę takim Rochefortem – pomyślałem nie wiedzieć czemu”13. Co to jednak znaczy być „polskim Rochefortem” w tych konkretnych warunkach? Otóż zwalczać przywieziony na tankach krasnoarmiejców reżim komunistyczny, dysponujący cenzurą daleko ostrzejszą niż bonapartystyczna, ale też niekoniecznie lotniejszą, tą samą – aluzyjno-prześmiewczą metodą, choćby kpiąc z brakoróbstwa socjalistycznej („uspołecznionej”) wytwórczości, jak w jednym z najsłynniejszych, sięgających wyżyn finezji humoru Swifta, felietonów tego rodzaju: Historia tubki z klejem, napisanym w samym zenicie stalinowskiej nocy, w 1952 roku, w którym efekt wzmacniał jeszcze przewrotnie szyderczy podtytuł: Felieton optymistyczny.

Jako felietonista, Kisiel wypróbował bodaj wszystkie możliwe w tym gatunku strategie perswazyjne i chwyty retoryczne, niektóre nawet wielokrotnie powielone – zgodnie z definicją słowa „kisiel” w Encyklopedii Staropolskiej Brucknera: „Kisiel – potrawa postna i znienawidzona z powodu podłego smaku i ciągłego powtarzania”14. Jedną z takich strategii była poza rzekomego prostaczka, naiwnego Kandyda zadającego z głupia frant niestosowne pytania, udającego niezrozumienie terminów, sloganów i haseł obowiązujących w „socu” – będąca przeto także swoistym wariantem sokratejskiej metody elenktycznej. Może ktoś mnie oświeci, wytłumaczy mi – pytał – dlaczego przedstawienia teatralne czy koncerty mają być tylko dla „świata pracy”, a nie ma specjalnych imprez dla „świata próżniaków”, skoro mnie, Kisiela, nikt do świata pracy zaliczyć nie chce? Jak rozumieć hasło „kultura robotnicza kulturą narodu”, skoro to nie robotnicy tworzą dzieła sztuki, ani nie są nawet większością narodu? Dlaczego obawy budzi możliwość zwycięstwa w wyborach „reakcji”, skoro wcale nie ma listy reakcyjnej? A co najdziwniejsze, to tylko prostaczek Kisiel nie rozumie i dziwi się, podczas gdy wszyscy wokół zapewne rozumieją, skoro nie proszą o wyjaśnienie!15

Mimo wielu sukcesów, jakie Kisielowi przyniosła ta strategia (a przede wszystkim legionu wiernych, wdzięcznych i zaprzysięgłych czytelników), koncepcja „polskiego Rocheforta” jako świadomy wybór swojego miejsca na skażonej komunizmem ziemi była w gruncie rzeczy (auto)mistyfikacją, wręcz rozpaczliwą próbą usensownienia batalii zastępczych z wszechobecną, przygnębiającą tandetą ideologicznego kretynizmu, a już na pewno nie wymarzoną idée directrice planu życia. Czasami „skazany na błazeństwo” Kisiel poważniał i odsłaniał przykrą tajemnicę wymuszonej roli, jak w tym oto wyznaniu – odpowiedzi na pytanie „na czym polega moja plajta?”:

Na tym, że rozminąłem się z powołaniem, chciałem być politykiem, działaczem społecznym, ekonomicznym, przywódcą bodaj, robić coś konkretnego, a zostałem się literaciną i muzykiem. Chciałem też być publicystą politycznym jak Walter Lippman, który co tydzień pisze wszystko co myśli i cały świat polityczny to czyta, a stałem się partykularnym felietonistą, czyli człowiekiem uwięzionym w pewnej zastępczej, symboliczno-aluzyjnej formie. I nie tylko ja tak splajtowałem, stało się to udziałem całej grupy, całej formacji pokoleniowej nawet. I wcale nie z własnej winy: najlepszy gracz w brydża musi przegrać, gdy trafi na złe rozdanie – to już nie jego wina, bez karty się nie zagra, choćby się umiało jak najlepiej, choćby się było mistrzem…16

***

„Bez karty się nie zagra…” – mimo oczywistości tej maksymy Stefan Kisielewski co najmniej kilka razy usiłował jednak „zagrać”, kiedy tylko dostrzegał cień szansy na przyjście do rąk czegoś więcej niż najmarniejsza blotka. W zgodzie ze swoim temperamentem „zwierzęcia politycznego” po raz pierwszy rzucił się w wir polityki tuż po 1945 roku, wykorzystując ten margines pluralizmu politycznego, który jeszcze z konieczności dopuszczano. Początkowo myślał o poparciu Mikołajczyka i postanowił (wraz z Pawłem Jasienicą) zapisać się do PSL. Tu jednak obaj niefortunni „wspomożyciele” ludowców spotkali się ze stanowczą odmową przyjęcia do stronnictwa ze strony krakowskiego lidera PSL, profesora Karola Buczka, który – jako zawzięty antyklerykał – nie chciał mieć nic wspólnego z politykami przyznającymi się do związków z Kościołem. Nieudana była także, choć z innych powodów, próba uprawiania (legalnej) opozycji pod szyldem Stronnictwa Pracy, którego prezes, Karol Popiel, nadal uważał za swoje główne powołanie walkę z „sanacyjną dyktaturą”, co w oczach Kisielewskiego było co najmniej anachronicznym absurdem. Był wreszcie Kisielewski obecny przy próbie zorganizowania partii katolickiej przed wyborami w 1947 roku, której Borejsza obiecywał (w imieniu PPR) nawet 50 mandatów i która zyskała zrazu aprobatę samego prymasa Augusta Hlonda – wycofaną jednak po interwencji Mikołajczyka, toteż sprawa stanęła na niczym.

Wszelako fenomen kisielizmu już w tych latach przejawił się w tym, że będąc zawsze w centrum rozmaitych inicjatyw politycznych, zawsze też znajdował się w jakiś sposób obok nich i przekraczał swobodnie zarysowujące się linie podziałów. Stąd możliwa była ta wyjątkowa sytuacja, że pisząc stale przede wszystkim do „Tygodnika Powszechnego” – przyjmując zatem (sformułowany zwłaszcza przez S. Stommę) program „minimalizmu katolickiego”17, czyli rezygnacji z formułowania katolickich postulatów ustrojowo-społecznych, a ograniczenia się do wąsko pojętych interesów religijno-kościelnych i spraw kultury – był zarazem obecny na łamach chrześcijańsko-narodowego Tygodnika Warszawskiego, który nieugięcie głosił program „maksymalistyczny”, wierny idei polityki katolickiej, co zresztą przypłacił już w 1948 roku zamknięciem pisma i aresztowaniem całego Zespołu. Z drugiej strony, mimo zasadniczo różnych poglądów politycznych, a zwłaszcza społeczno-ekonomicznych, lecz z powodu samej tylko wspólnoty temperamentu politycznego, był Kisielewski także w kontakcie z kierowaną przez Bolesława Piaseckiego – współpracującą od początku z reżimem i głośno akceptującą socjalizm jako doktrynę i model gospodarczy – trzecią grupę katolicką, skupioną wokół tygodnika „Dziś i Jutro”, z czego wkrótce (1947) wyłoniło się Stowarzyszenie PAX. Do Piaseckiego miał zresztą Kisielewski w tych latach18 „słabość”, od czasu, kiedy po suto zakrapianej kolacji w Wilanowie wódz „katolików społecznie postępowych” wyznał, że kolaboracyjne i prosocjalistyczne deklaracje są motywowane chłodną analizą sytuacji i pewnością, że bolszewicy nie wyjdą z Polski przez najbliższe 50 lat, a resztę… trzeba sobie „dośpiewać”19.

Wszystkim tym nieudanym i pozornie chaotycznym działaniom Kisielewskiego po wojnie przyświecało niezmienne credo ideowe, wyłożone – tak jasno jak tylko to pod cenzurą było możliwe – w jego najwybitniejszej książce publicystycznej: Polityka i sztuka, którą zdążył jeszcze opublikować w [sic!] 1949 roku20. Zasadnicze przesłanie autora wyrażało się tezą, iż w polityce bronić należy nie tyle egzystencji narodu i kultury – bo te obronią się same – lecz polskiej racji stanu; w tym zaś celu należy uaktywnić politycznie katolicyzm, będący jedyną kompletną alternatywą duchową i cywilizacyjną dla obu głównych ideologii nowożytnych: marksizmu i liberalizmu.

Katolicyzm – pisał w przedmowie do Polityki i sztuki – jest ideą wytrzymującą próbę nowoczesności a legitymującą się tradycją dwóch tysięcy lat; katolicyzm posiada koncepcję uniwersalistyczną, obejmującą wszelkie dziedziny życia, od problemów gospodarczych do sztuki i obyczajowości włącznie; katolicyzm godzi indywidualizm, poszanowanie jednostki, z dążeniem do rozstrzygnięć ogólnych; Kościół katolicki wreszcie jest instytucją, która oparła się groźnym podmuchom wojen i rewolucji21.

Zważywszy, że Kisielewski nie wyróżniał się bynajmniej osobistą religijnością (przeciwnie: był raczej „katolikiem kulturowym” i „wiecznym katechumenem”22, z pewną wrażliwością na pytania metafizyczne), jego sposób myślenia może być pod tym względem porównany – oczywiście uwzględniając wszelkie różnice pomiędzy wrogą Kościołowi, ale przecież niepodległą i demokratyczną, III Republiką Francuską, a uzależnionym od Moskwy i totalitarnym PRL – do programu potrójnej obrony: religijnej, społecznej i narodowej (défence religieuse – défence social – défence nationale), agnostycznego wielbiciela „Kościoła Porządku” (L’Église de l’Ordre) – Charlesa Maurrasa, przekonanego o tym, że „katolicyzm i patriotyzm, katolicyzm i ład (…), katolicyzm i myśl humanistyczna, katolicyzm i cywilizacja powszechna, przyciągają się wzajemnie”23. Tym, co najbardziej zbliża obie koncepcje, wydaje się być przekonanie, iż w porządku środków (nie celu) pierwszeństwo należy do polityki (politique d’abord), albowiem polityka „obrony narodowej” „prowadzi praktycznie do obrony religii i społeczeństwa”, podczas gdy „praktycznie obrona religijna i obrona społeczna nie doprowadzają wprost do obrony narodowej lub doprowadzają w sposób drugorzędny, odległy i niekompletny”24. Ze względu na to podobieństwo analizy25, jak również trzeźwo-realistyczny sposób rozumowania, Kisielewskiego można określić jako człowieka prawicy, nawiązującego (selektywnie) do dwu jej najbardziej rozwiniętych szkół politycznych: konserwatyzmu w wydaniu krakowskich stańczyków oraz Narodowej Demokracji (lecz bez absorpcji ideologii nacjonalizmu). Za pożądaną uważał jednak jakąś (bliżej nieokreśloną) syntezę dwu ogólniejszych polskich tradycji politycznych ”” „romantyczno-heroicznej” i „racjonalno-organicznej”, personifikowanych przez Romualda Traugutta i Józefa Piłsudskiego z jednej, a margrabiego Aleksandra Wielopolskiego i Romana Dmowskiego z drugiej strony26.

***

Po zdławieniu podziemia niepodległościowego i rozprawieniu się z opozycją legalną nie mogło być już mowy o żadnej polityce. Począwszy od 1949 roku również sytuacja osobista Kisielewskiego dramatycznie się pogorszyła: „komisarz czerezwyczajki kulturalnej” Włodzimierz Sokorski pozbawił go profesury w Wyższej Szkole Muzycznej (w ramach walki z „burżuazyjnym formalizmem w muzyce”), przestał być też redaktorem „Ruchu Muzycznego”, a kiedy w 1953 roku ekipa Jerzego Turowicza utraciła „Tygodnik Powszechny”27, Kisielewski znalazł się – jak inni członkowie redakcji – praktycznie bez środków do życia.

Jego stan ducha w tych latach odsłaniają w dużym stopniu zapiski jego młodszego przyjaciela, Leopolda Tyrmanda (z którym tworzyli dwuosobową „Polską Partię Wariatów Liberałów”), w Dzienniku 1954, gdzie Kisielewski pojawia się w masce „demonicznego” kusiciela, namawiającego autora Dziennika do kolaboracji i logicznie wykładającego totalną niemożliwość i bezcelowość jakiegokolwiek oporu, czyniącego to przy tym całkowicie bezinteresownie, albowiem sam „kusiciel” uważał siebie za psychicznie do kolaboracji niezdolnego, bo… życiowo i artystycznie przegranego. Ta kusicielska gra – gdyż nawet Tyrmand nie pozostawia większych wątpliwości co do jej „ćwiczebnego” intelektualnie charakteru, tak iż wygląda ona raczej na rozważanie w stylu Vainhingerowskiego Als-ob („jak gdyby” kapitulacji) – daje jednak Kisielewskiemu okazję do wypowiedzenia szeregu uwag na temat komunizmu uderzających i trafnością, i pesymizmem, nie tylko historiozoficznym, ale i antropologicznym, a nawet ontologicznym, porównywalnych z refleksjami Mariana Zdziechowskiego28 czy Aleksandra Wata29, gdy idzie o rozpoznanie prawdziwie demonicznej siły komunizmu („otchłani gówienności, ogromu mizerii, która wyrosła komunizmowi na jakichś diabelskich drożdżach”), jak ta oto, w notacji Tyrmanda:

Komuniści rozpętali jakieś siły nie z tego świata, które już dawno im się wymknęły z rąk, i których kosmicznym przeznaczeniem jest przeobrażenie zarówno konkretu jak i pojęć w transcendentalny gnój. Ta nadludzka maź okleja i zasmradza wszystko i wszystkich, ujarzmionych i ujarzmiających, złych i dobrych, mądrych i głupich. (…) [Ta] nędza-gigant komunizmu (…) nie ma nic wspólnego z ekonomią, zaś wszystko z metafizyką (…). Komunizm dokonał operacji na duszy ludzkiej, których sensu jeszcze nie pojmujemy, ale których skutki są wszędzie wokół nas. Jakieś obłąkane zgody na samozniszczenie, jakich ludzkość nigdy nie znała, unoszą się w powietrzu, ludzie wykonują bez cienia odruchu najbezsensowniejsze czynności, nie kojarzą już zjawisk według wypróbowanej od zarania cywilizacji zasady przyczyny i skutku30.

Przymusowa bezczynność polityczna i publicystyczna Kisielewskiego skończyła się wraz z Październikiem 1956 roku, który przyniósł również wznowienie „Tygodnika Powszechnego” (ze stałym felietonem Kisiela) i koncesję na rozpoczęcie działalności przez Kluby Inteligencji Katolickiej. Wierząc w prawdziwy przełom, Kisielewski rzuca się w wir (też koncesjonowanej i z góry limitowanej) polityki. Razem ze Stanisławem Stommą31 wymyśla koncepcję „neopozytywizmu” gwoli uzasadnienia współpracy katolików z nową ekipą Gomułki na gruncie polskiej racji stanu, ale i pogodzenia się z wciąż zasadniczym, acz już nie tak bezwzględnie dławiącym, ograniczeniem suwerenności Polski Ludowej, atoli bez semantycznych choćby koncesji na rzecz ideologii socjalistycznej, a już na pewno bez wiary (czy jej udawania) w to (jak w dotychczasowych enuncjacjach PAX-u i samego Piaseckiego), że budowanie socjalizmu jest kontynuacją działania Ducha Świętego: „Zważywszy na nasze położenie geograficzne – pisał tedy Kisielewski, dokonując prostego rachunku sił – między Rosją a Niemcami, zważywszy jak najbardziej żywotne interesy Rosji w NRD, zważywszy wreszcie ogólną sytuację polityczno-strategiczną Europy i świata stwierdzić trzeba, że każda próba ze strony Polski oderwania się od Rosji, od bloku wschodniego i od idei oraz haseł socjalizmu powoduje groźbę rosyjskiej interwencji u nas, co postawiłoby nas w sytuacji Węgier”32. Znamienne jest tu konsekwentne posługiwanie się terminami „Rosja”, „rosyjski”, nie zaś „Związek Radziecki”, „radziecki”, co nasuwa jednak pytanie, ile było w tym realizmu, nakazującego bagatelizować ideokrację komunistyczną, traktowaną jedynie jako maska imperialnej, odwiecznej rosyjskości, ile zaś jednak optymistycznego „chciejstwa”, by wiek ideologii naprawdę się skończył? W każdym razie, nawet „idee i hasła socjalizmu” są tu brane pod uwagę jedynie jako legitymizacja nie tyle systemu, co właśnie owej imperialnej zależności, nie do uniknięcia w obecnej sytuacji; przynajmniej zatem w tym zakresie przypływ optymizmu Kisielewskiego musiał najwcześniej doznać bolesnej falsyfikacji, bo rychło okazało się, że ideologia socjalizmu wciąż jeszcze była traktowana przez rządzących jako cel do spełnienia, z pewnymi elementami „kroku w tył” na wzór NEP-u wprawdzie, niemniej jedynie taktycznie. Tymczasem Kisielewski chciał wierzyć w możliwość odideologizowania stosunków polsko-rosyjskich/sowieckich, wiążąc nadzieję „z ludźmi nie będącymi ani marksistami, ani socjalistami, ustosunkowującymi się do problemów społecznych nie doktrynalnie, lecz empirycznie”, co pozwoliłoby przenieść owe stosunki na płaszczyznę „pozadoktrynalną”33. Układ, który wydawał mu się wówczas możliwy, polegać miałby na respektowaniu przez społeczeństwo (i reprezentującą jego aspiracje elitę inteligencji katolickiej) uwarunkowanej geopolitycznie zależności państwa od Rosji/Związku Radzieckiego, a także gwarantującego tę zależność władztwa wewnętrznego partii komunistycznej, lecz z drugiej strony na cichej rezygnacji suwerena zewnętrznego i jego wewnętrznego „namiestnikostwa” z realizowania ideologicznego programu „budowy socjalizmu”. Był to zatem, po długim okresie mówienia NIE, etap mówienia TAK: „Oczywiście, nie marksizmowi, nie komunizmowi, w moim wypadku nawet nie socjalizmowi, ale ułożeniu nareszcie sprawy polskiej na płaszczyźnie demokracji, realizmu, pragmatyzmu, patriotyzmu konkretnego, nowej integracji, porozumienia między światopoglądami, odnowy, syntezy, odbudowy, entuzjazmu”34.

W gruncie rzeczy jednak, wbrew dystansowaniu się do pojęć takich jak ideologia czy doktryna, polityczna wizja Kisielewskiego miała pewien podkład doktrynalny, a nawet sui generis „mesjanistyczny”, który można określić jako jego „prywatną” wykładnię światopoglądowej konwergencji o znamionach wręcz „posłanniczych”, misji Polski jako „obrotowego pomostu” oraz Polaków jako „Greków” w rosyjskim imperium „rzymskim”. Pisał o tym expressis verbis w jednym ze swoich „rocznicowych” felietonów – „główniaków”:

Od roku 1956 (…) postanowiłem uderzyć „w czynów stal”. Urzekła mnie wizja Polski jako pośrednika, „pomostu obrotowego”, w wielkim historycznym konflikcie, wizja narodu o kulturze wyniesionej z chrześcijańskiej cywilizacji Zachodu, a znajdującego się dziś politycznie i materialnie w Bloku Wschodnim, widzę misję Polaków, jako tych, co świadomi są owoców zrodzonych przez Drzewo Wiadomości Złego i Dobrego. Powinniśmy się znaleźć i znaleźliśmy się znowu w centrum uniwersalnego problemu światowego – a rola katolicyzmu polskiego może mieć tutaj wręcz nieobliczalną ważność. Pomost Zachód – Wschód: oto idea, która opanowała mnie od Października. (…) Rozmaite były Grecje przy rozmaitych Rzymach, a i Ormianie współcześni to rzecz nie do pogardzenia35.

Taki tok rozumowania stał u podstaw przyjęcia propozycji wejścia w 1957 roku do Sejmu PRL jako jeden z posłów katolickiego koła poselskiego „Znak”, zaakceptowanych przez PZPR-owskich decydentów. Stefan Kisielewski posłem był przez dwie kadencje (do 1965 roku), tym samym trzecim w kolejności, którego dalsza obecność była dla komunistów nie do przyjęcia (po inż. Antonim Gładyszu, który – jako zwolennik bardziej stanowczej opozycji – sam wystąpił z Koła już po kilku miesiącach, oraz po wykładowcy KUL, Zbigniewie Makarczyku, wyeliminowanym z Sejmu w 1961 roku). Można powiedzieć, że dobrze to o nim świadczy, na co z kolei zapracował sobie wykraczaniem poza przyjętą konwencję publicznego występowania posłów „Znaku” jedynie w kwestiach ściśle kościelnych. Interpelował również w kwestiach budżetowych czy w ogóle gospodarczych, powodując tym wybuchy wściekłości ówczesnego „dyktatora” (formalnie wicemarszałka) Sejmu i „nr 2” w nieformalnym układzie władzy PRL-owskiej, Zenona Kliszki, ale również niezadowolenie Jerzego Zawieyskiego i Stommy, którzy mieli taką samą koncepcję obecności posłów katolickich36. Mimo wszystko nawet te przejawy samodzielności trudno zaliczyć do obszaru realizacji ambitnego, lecz w sumie mało realistycznego właśnie, programu „dezideologizacji” zarówno ustroju wewnętrznego, jak i (tym bardziej) relacji polsko-rosyjskich. Trudno też ukryć, że w okresie popaździernikowej euforii Kisielewski pozwalał sobie na wypowiedzi zbyt daleko wychodzące naprzeciw „polskiej” racji stanu i nieprzynoszące mu chluby, jak zwłaszcza atak (sugerujący zamknięcie ust) na niezłomnego antykomunistę, emigracyjnego pisarza Józefa Mackiewicza, i to na łamach paryskiej „Kultury”, do której pisał: „Mam do was zarzut personalny, że drukujecie Józefa Mackiewicza, który zarówno ze względu na swą okupacyjną przeszłość jak i na swe sprzeczne z polską racją stanu poglądy, moim zdaniem, drukowany u was być nie powinien”37.

Z całej czołówki „Znaku” Kisielewski i tak okazał się najbardziej powściągliwy w uprawianiu realizmu kolaboracyjnego (nie mówiąc już o dystansie do realizmu kapitulanckiego38 PAX-u), toteż najwcześniej zorientował się, że eksperyment z „perswadującą i doradzającą opozycją Jego Królewskiej Mości”39 w Sejmie nie ma racji bytu, toteż trzeba przejść do „akcji zdecydowanej, nie dialogu, a sprzeciwu”. Początek tej fazy w jego politycznym życiu wyznacza złożenie podpisu pod słynnym Listem 34 intelektualistów do premiera Cyrankiewicza w obronie wolności kultury oraz wygłoszone – w przytomności obecnego tam Gomułki – w tym samym (1964) roku przemówienie na zjeździe ZLP w Lublinie, oskarżające komunistów o niszczenie pamięci narodowej ich „polityką kulturalną”.

***

Jeżeli powiadamy – zgadzając się w tym z opinio communis – że porażka programu „neopozytywistycznego” otwiera długi, i bodaj najważniejszy, okres w życiu Stefana Kisielewskiego jako par excellence opozycjonisty wobec systemu (przez pewien czas wręcz „jedynego”, a przynajmniej „pierwszego”, do końca zaś „szczególnego”), to musimy zarazem dokonać pewnej wstępnej eksplikacji tego określenia w jego kontekście sytuacyjnym, co jedynie pozornie może się zdawać tłumaczeniem oczywistości. Im dalej bowiem od czasów, o których mowa, tym bardziej zdolność rozumienia tego kontekstu się zmniejsza, w to miejsce pojawia się zaś skłonność – też skądinąd naturalna, zwłaszcza u osób już urodzonych bądź wychowanych w Trzeciej Rzeczypospolitej – do kojarzenia słowa opozycja, więc i wszystkich wynikających z tego konsekwencji, z instytucjami i realiami systemu pluralistycznej partyjnie demokracji parlamentarnej czy, szerzej, z ustrojami konstytucyjnymi i „nomokratycznymi”, co jest rzeczą w żadnym wypadku nieprzystawalną do interesującej nas sytuacji. Co więcej, w syngularnym przypadku Kisielewskiego rzecz jeszcze bardziej może się zaciemniać z tego powodu, że „Jednostka Kisiel” niezupełnie (a prawdę powiedziawszy – w ogóle lub prawie w ogóle nie) mieści się nawet w desygnacie tego, również odstającego od realiów demokratycznych czy konstytucyjnych, znaczenia słowa opozycja, jakie ukształtowało się – i zapadło w świadomość zbiorową – od czasu, gdy zaistniał jawny i w jakiś sposób zinstytucjonalizowany oraz też pluralistyczny ruch sprzeciwu, z tych lub innych pobudek, wobec systemu, zwany zbiorczo opozycją demokratyczną. Trzeba też koniecznie podkreślić, że jest to opozycyjność wobec systemu (komunistycznego), a nie w stosunku do państwa jako takiego, nawet w tej ułomnej i niesuwerennej postaci, która jednak dla naszego bohatera jest jedyną hic et nunc możliwą: PRL jest dla niego mimo wszystko państwem „naszym”40, więc i „polskim”.

„Jednostka Kisiel” ma natomiast, i próbuje realizować, indywidualnie zakreślony „plan minimum” wszystkich działań opozycyjnych, opierający się na następujących założeniach:

Ustroju się nie zmieni, trzeba jednak działać, aby wychowywać zarazem rządzących i rządzonych. Rządzący zagrożeni są sklerozą, nieustanne powtarzanie sowieckich bzdur musi ich zdegenerować. A znów rządzeni przestają rozumieć, gdzie żyją, zapominają w ogóle, że mogłoby być inaczej, biorą nieustający bełkot propagandy za język normalny. Trzeba wychowywać jednych i drugich, pierwszym przypominając, że są tu tylko z łaski Rosji, że nie są właścicielami, tylko dzierżawcami, drugim, że nadmierny strach i potulność nic im nie dadzą. A więc działalność pedagogiczno-propagandowa oczywiście tylko do pewnych granic, aby nie doszło do sowieckich czołgów i drugiej Czechosłowacji. (…) Dlatego ja się trzymam trochę na boku41, chcę przecież pisać, no i mam „Tygodnik”, który swą pępowiną łączy mnie z życiem „normalnym”. Ale i to się skończy – nie wątpię. W końcu wszyscy oberwiemy42.

Co zatem stanowi o specyfice kisielizmu jako opozycyjności, w aspekcie sytuacyjnym? Na pierwszym miejscu należy tu wskazać właśnie ową syngularność: „Kisiel” to „Kisiel”, i tylko on, sam; nie przypadkiem tytuł jednego z cyklu felietonów brzmi: Sam sobie sterem. „Sam” – ale nie „samotny”, nie idios ani tym bardziej gardzący tłumem krettein, bo nie jest to samoizolacja w „wyniosłej wieży” (jeśli są momenty takiej izolacji, to tylko wskutek działań zewnętrznych, dotykających go szykan, które znosił – jak wiemy to dziś dobrze, zwłaszcza z Dzienników – bardzo źle). Przeciwnie, w owej „samości” jest pewien rys sokratejski, w tym sensie, że uporczywie podejmowanym trybem egzystencji jest bycie na agorze, chęć dyskutowania z każdym – od ministra czy profesora po sprzedawcę placków ziemniaczanych czy obsługującego saturator z wodą sodową – i w każdych okolicznościach, w której wszelako zawsze istnieje nigdy niezaznaczana, lecz wyczuwalna różnica pomiędzy tym, który naucza, a tymi, którzy słuchają i co rusz mówią: „nie inaczej” albo „jak mądrze prawisz, Kisielu”. Pod tym względem z Kisielewskim nie można porównać nawet takich (z pewnością przewyższających go erudycją, smakiem i mądrością stricte filozoficzną) „czcigodnych starców”43, którymi na przykład po prawej stronie opozycji byli Paweł Hertz i Henryk Krzeczkowski – którzy pierwsi określali się jako prawica i konserwatyści44, albo Wiesław Chrzanowski, uosabiający najlepszą stronę tradycji narodowo-demokratycznej, ponieważ oni byli wyrocznią tylko dla „wyżej wtajemniczonych” koneserów lub tych, którzy już wybrali swoje miejsce w spectrum ideowym, „Kisiel” zaś był dla wszystkich – nie w sensie wzajemnej akceptacji wszystkich poglądów, bo to przecież niemożliwe, ale nieustającej gotowości wychodzenia na spotkanie; jednocześnie zaś „niczyj”, ponieważ nikt nie mógł rościć sobie pretensji do uważania go za „swojego” akolitę „partyjnego”. Był najchętniej widzianą gwiazdą na wszystkich „salonach” opozycyjnych: „lewicowo-laickich”, „niepodległościowych”, „katolicko-narodowych”, „konserwatywno-liberalnych” czy jakie tam jeszcze były, dawał swoje (rozchwytywane) teksty wszystkim, od „Krytyki” czy „Zapisu”, poprzez „Res Publikę” po „Bratniaka”, ale z nikim nie identyfikował się w pełni i każdemu potrafił przypiąć dobrodusznie-złośliwą łatkę. Choć piszący te słowa miałby całkiem interesowny powód, aby nadać szczególną rangę jego współpracy z Ruchem Młodej Polski, to jednak uczciwość nakazuje przyznać, że tę wyjątkowość można co najwyżej traktować – jak to powiedziała Wokulskiemu o pannie Izabeli Łęckiej pani Wąsowska – jako czysto osobisty feblik, rodzaj słabości dla grupy młodzieży, która wzięła się „znikąd” i samodzielnie próbowała dokonać pewnej syntezy ideowej, nie tylko zaś „działać”. Nawet jego, dla wielu mniej go znających i rozumiejących zaskakujący czy uważany za przejaw zdziwaczenia, dokonany w ostatnich latach życia wybór sensu proprio partyjny, tj. przystąpienie (w 1987 roku) do Ruchu Polityki Realnej, a po jego przekształceniu już w partię polityczną Konserwatywno-Liberalna Unia Polityki Realnej, przyjęcia godności Honorowego Przewodniczącego UPR, nie przeczy, jak się zdaje, owej syngularności i samości Kisielewskiego. Nie negując bynajmniej ważności powodów natury zasadniczej (ideowej), można zarazem widzieć w tym rys i przejaw właśnie politycznego nonkonformizmu Kisielewskiego, który akurat w epoce przechodzenia przez historyczną „oś czasu”45, kiedy krystalizują się zupełnie nowe konfiguracje partyjno-polityczne, dokonuje wyboru świadomie „antysystemowego”, sytuującego się poza nową, rodzącą się właśnie „ortodoksją polityczną” jeszcze jednego, ale już pękającego (acz po zupełnie innych „szwach” niż te, które interesować mogłyby Kisielewskiego) „obozu solidarnościowego”, co więcej – przystępując do partii podważającej główne artykuły wiary wszystkich aktorów nowej sceny politycznej, na czele z wiarą w „religię demokratyczną” i w „państwo opiekuńczo-socjalne”.

***

Powiedzieliśmy przed chwilą – w znaczeniu negatywnym – „ortodoksja”. Stosunek do niej unaocznia drugi formalny rys Kisielowej opozycyjności, czyli heterodoksyjność. Ma ona prymarnie sens polityczny, który dał o sobie znać już, jak wspomniano wyżej, przed wojną, nie tylko w byciu herezjarchą wobec tradycji domowej (socjalistycznej, w ortodoksji PPS-owskiej), ale również, acz łagodniej, wobec wybranej opcji konserwatywno-piłsudczykowskiej „Buntu Młodych”/„Polityki”, wobec której też zdarzało mu się dystansować, na przykład biorąc w obronę atakowanego przez zespół ministra Juliusza Poniatowskiego, wywodzącego się z obozu ludowego i mającego radykalne poglądy na kwestię reformy rolnej. Tym mocniejsza – daleko mocniejsza w sensie ideowym od rewizjonistycznych dysydentów partyjnych czy nawet przekonanych zwolenników „socjalizmu demokratycznego” w obozie katolickim (grupa „Więzi”) – heterodoksja, a właściwie pełne niedowiarstwo, przejawiało się w jego stosunku do (traktowanej jako legitymizacja systemu PRL-owskiego46) ideologii socjalizmu marksistowskiego. Lecz heterodoksem – z wyjątkiem względnie krótkiego okresu neopozytywistycznego – był Kisielewski również względem politycznej linii (i zygzaków) swojego macierzystego środowiska politycznego, czyli grupy „Tygodnika Powszechnego” / „Znaku”. Już w pierwszym, powojennym okresie, jak wspomniano, objawiał skłonność do „chodzenia luzem”, przekraczając swobodnie rysujące się linie podziału pomiędzy poszczególnymi grupami i pismami katolickim. Należąc cały czas po wznowieniu „Tygodnika…” w 1956 roku do jego Zespołu, faktycznie zajmował pozycję osobną, nie uczestnicząc też nigdy w nieformalnym ośrodku decyzyjnym, wyznaczającym tę linię, który stanowili: Jerzy Turowicz, Stanisław Stomma, Mieczysław Pszon i (z czasem) Krzysztof Kozłowski, a na ogólnym gruncie klubowo-katolickim i w Sejmie – także szef „Więzi” Tadeusz Mazowiecki. Nie tylko, że dystansował się od neopozytywizmu, uważając go za koncepcję przebrzmiałą, ale jego współautora – Stommę w gruncie rzeczy, acz starając się łagodzić to dobrotliwym humorem, ośmieszał47. Z drugiej strony, byłoby nieprawdą sugerować, że pogłębiający się dystans Kisielewskiego do tej grupy miał za podłoże wyłącznie jego krytycyzm wobec przekraczania kolejnych granic uległości wobec władz na gruncie realizmu kolaboracyjnego. Przeczy temu fakt, że kiedy od schyłku lat 70., a zwłaszcza po powstaniu Solidarności i w okresie stanu wojennego, grupa „Tygodnika Powszechnego” przeszła właściwie na pozycje realizmu oporu, niekiedy popierając nawet „radykałów”, wcale nie doszło do identyfikacji stanowisk. Tym razem, jak się okazało, w grę wchodziły inne czynniki. Kisielewski zarzucał bowiem środowisku „tygodnikowemu” (tak jak większości innych grup opozycyjnych) właśnie bezkrytyczne popieranie wszystkich postulatów i dążeń Solidarności, bez refleksji nad tym, że w warstwie społeczno-ekonomicznej są one przesiąknięte utopijnym socjalizmem i syndykalizmem, nie ułatwiają zatem wyjścia z zapaści, w jakiej znalazła się „gospodarka niedoboru”, a wprost przeciwnie; w warstwie politycznej zaś radykalizm – którego ekstremalną ekspresją było Posłanie I Zjazdu Solidarności do narodów Europy Wschodniej – grożący nieobliczalnymi i tragicznymi konsekwencjami. Do otwartego i ostatecznego zerwania – ostentacyjnego zaniechania publikowania na łamach „Tygodnika Powszechnego” – doszło wreszcie już w Polsce wolnej, kiedy to Zespół pisma zaangażował się bez żadnych zahamowań po jednej stronie (T. Mazowieckiego przeciw L. Wałęsie) w „wojnie na górze”, i w pełnej solidarności z obozem postkorowskiej „lewicy laickiej”, nawet na gruncie postulatów ustrojowych czy moralno-obyczajowych, nieobojętnych z punktu widzenia doktryny katolickiej.

Należy nadmienić, że heterodoksja Kisielewskiego – według własnego samookreślenia, „heretyka na ambonie”, dzierżącego „portfel błazna”, który za nic nie odpowiada48 – dotyczy również sfery ściśle religijno-eklezjalnej49. Ale i tu dzieje się to niejako „na wspak” standardowym sytuacjom. Położenie Kisielewskiego – nie tyle względem Pana Boga i Kościoła, ile względem grupy „Tygodnika Powszechnego”, jako „firmowych” katolików w Polsce – zmienia się diametralnie w dwu fazach, których „momentem osiowym” jest Sobór Watykański II. W pierwszej fazie jest to „klasyczna” niejako pozycja dość krnąbrnego, pozwalającego sobie na nieortodoksyjne, na przykład (quasi)deistyczne50, wyskoki, a przy tym dopuszczającego się pisania „pornografii”51, wiecznego katechumena, karconego z poczuciem wyższości przez katolików uważających się i uważanych za w pełni ortodoksyjnych, nadto zaś reprezentujących najwyższy standard katolickiego intelektu. Diametralne odwrócenie ról (porównując obie fazy, można mówić w sensie technicznym o jukstapozycji) następuje w latach 60., kiedy to grupa „Tygodnika…”/„Znaku” (i „Więzi”), na czele z samym Turowiczem angażuje się na najwyższym poziomie entuzjazmu w najbardziej kontrowersyjne reformy instytucjonalne (ustrój Kościoła, liturgia, normy dyscyplinarne) oraz reinterpretacje doktrynalne, nieposiadające oparcia w Tradycji, jak zwłaszcza nowa nauka o „wolności religijnej”, a wreszcie generalna zmiana nastawienia do świata – w tym komunistycznego – w duchu52 hiperoptymistycznego „otwarcia na świat” i „udzisiejszenia” (aggiornamento) samego Kościoła. Teraz to Kisielewski zadaje – jako zwykły „zakłopotany katolik” – świadczące o coraz większym zdumieniu i degustacji pytania o sens i granice owego „otwarcia”; to on, czytając w „Tygodniku…” nagłówki w rodzaju: „Czy Bóg istnieje?”, pyta – jak Pan Zagłoba zastanawiający się, azali już tylko on jeden w całym universum trzeźwość zachował – „to oni do tego już doszli?”. Sprzeciw budziła w nim zwłaszcza destrukcja liturgii tradycyjnej mszy, zastąpionej przez zmieniony pod wieloma względami Novus Ordo w językach narodowych, oraz to, co można by nazwać immanentyzacją sposobu obecności Kościoła w świecie, polegającą na skupieniu się na sprawach doczesnych i socjalno-humanitarnych.

Soborowo to „Tygodnik” szalał, tu znów ja byłem sceptykiem, bo mi szkoda było łaciny, starych liturgicznych tekstów (…). Sucha Turowiczowska msza też mnie mocno brzydziła, a także nadmierne wmieszanie się „postępowego” Kościoła w sprawy docześnie aktualne – nie wiem czy to Jego rola wysyłać błagalne depesze i deklaracje, czy raczej nie powinien trwać w sobie jak niezmienna Arka Przymierza, czekająca na dusze, które przyjdą, bo Go potrzebować będą53.

Wypowiedzi publiczne Kisielewskiego na temat „posoborowego entuzjazmu” Turowicza i jemu podobnych należy uznać za i tak oględne w formie, w świetle zapisków w memuarach, gdzie wskazany jest wprost drugi (acz ściśle łączący się z pierwszym) powód już nie tylko wściekłości, ale i przerażenia autora polityczną bezmyślnością jego przyjaciół, którzy swój reformatorskij bried wykorzystywali do systematycznego podkopywania pozycji prymasa Stefana Wyszyńskiego i niszczenia tym samym jego strategii duchowego i społecznego oporu wobec komunizmu, pozwalającej katolicyzmowi nie tylko przetrwać, ale i pozostać trwałym i głównym wyznacznikiem polskiej tożsamości. Warto przytoczyć kilka wymownych próbek zapisu tej nieustannej konfrontacji, do jakiej pomiędzy nimi dochodziło.

Tymczasem w „Tygodniku” ukazał się artykuł Turowicza Kryzys w Kościele, który mnie wściekł potwornie. Facet pisze, jakby nie żył w Polsce i w komunizmie, ale gdzieś we Francji czy we Włoszech. Te subtelne problemy „kolegialności” w Kościele tutaj nie mają najmniejszego sensu albo, co gorsza, mają zupełnie przeciwny – tutaj ważny jest zgoła inny problem: stosunek moralności prywatnej do „publicznej” [5 stycznia 1969].

Bardzo mnie zmierził „Tygodnik”, a raczej niektórzy jego wodzowie: Jerzy [Turowicz], ksiądz Andrzej [Bardecki] i Źychiewicz, czyli ojciec Malachiasz. Mają w głowie tylko… walkę z prymasem o reformę Kościoła, przy czym są tak rozżarci, że mówią o prymasie dosłownie ostatnimi słowami. (…) Ci idioci uważają się niemal za książąt Kościoła i nie mają teraz większych zmartwień, jak tylko owe reformy, które tyczą się może świata zachodniego, ale nie nas, bo tutaj głupkowaty moloch komunizmu przytłacza wszystko, a wszelkie dyskusje soborowo-reformatorskie toczą się wobec marksistowskiej klaki, zainteresowanej w tym, aby katolicyzm był jak najmniej intensywny, jak najbardziej rozwodniony przez „liberalizację”54 [podkr. moje – J.B.]. Nie wiedzą, gdzie żyją, mają tylko swoje „hobby”: za dobrze im się, kretynom, żyje [12 stycznia 1969].

W „Tygodniku” wywiad Turowicza z przewodniczącym „Pax Romana”, jakimś tam Hiszpanem55. Szlag mnie trafia, gdy czytam takie rzeczy. Tutaj całe życie oparte jest na gwałceniu sumień i metodycznym, codziennym przymuszaniu ludzi do kłamania, a ten mi pieprzy o braku wolności w Hiszpanii oraz reformach soborowych i ich odbiorze na Zachodzie. „Tygodnik” w istocie niczym nie różni się w tych sprawach od „Argumentów”56, a do tego jeszcze ów Hiszpan gratuluje nam, że tak dzielnie budujemy społeczeństwo „egalitarne”. Ci moi dawni przyjaciele [podkr. moje – J.B.] nie wytrzymali dwudziestu pięciu lat komunizmu, przerobiono im mózgi, ani się obejrzeli. Już po nich – odpisuję ich na straty [6 lutego 1970].

Z Jerzym T[urowiczem]. pokłóciłem się okropnie – oczywiście o „Tygodnik”. Doszło do krzyków, trzaśnięcia drzwiami, niepożegnania się niemal. (…) Jedyny prywatny tygodnik na 32 miliony ludzi, który, mimo cenzury, miałby szansę zaznaczyć jakoś, że są w tym kraj niemarksiści, którzy coś myślą i robią, stał się, dzięki maniakalnemu skupieniu się na sprawach reformy Kościoła, czymś niemal dywersyjnym wobec prymasa i rozbijającym zainteresowanie katolicyzmem u wielu laickich środowisk. Mania reform jest w dodatku oparta na wzorcu zachodnim, rak zachodniości toczy to nieszczęsne pismo i nie pozwala mu dojrzeć problemów specyficznie polskich dzisiaj, wynikłych ze znalezienia się katolickiego kraju w rękach marksistów. Sumienia ludzi są tu codziennie gwałcone, co dzień, na wszystkich zebraniach, w szkole, w pracy głosić trzeba marksistowskie kłamstwa, a „Tygodnik”, jakby drukowany na bezludnej wyspie, zajmuje się synodem czy soborem oraz drażnieniem prymasa [25 lutego 1970].

A w „Tygodniku” Turowicz wygłupia się dając wywiad z Don [sic!] Helderem Camarą57, brazylijskim biskupem rewolucjonistą. Proponuje socjalizm, a [Leszek] Kołakowski religię. Świat zwariował albo ja nic nie rozumiem! Wszyscy zamieniają się rolami! [29 sierpnia 1971].

Turowicz potwornie mnie podrażnił swoim artykułem w „Tygodniku” o rocznicy soboru. Najważniejsze problemy świata to dla niego żądanie reform, rewolucja hipisów, sprawy „środowiska” etc., słowem problemy zachodnie. Nie ma więc Rosji z jej zamknięciem kraju, zniweczeniem informacji, nieszczęściem uwięzionych narodów, terrorem fizycznym i moralnym. Oczywiście, Jerzy powie, że o tym pisać nie może, bo cenzura nie pozwoli, ale to wykręt: nawet gdyby mógł, toby już o tym nie pisał, bo przez lata przemilczania to już w nim przestało istnieć, przestało być dlań realnością, taką jaką jest dlań śmieszny światek od Rzymu do Monachium. Gdyby Rosja i jej niewiarygodny, straszliwy eksperyment były dlań realnością, to nie pisałby z takim namaszczeniem o wycinku świata zachodniego jako o całej ludzkości. To już człowiek z Orwella, zakłamany wewnętrznie, nie wie może o tym, że propaganda izolująca od nas pewne problemy (niemówienie o czymś jest też propagandą) ustawiła mu mózg w sposób fikcyjny. […] Druga karykatura człowieka powstała na naszych oczach, to ksiądz Andrzej Bardecki, ze swoim ślepym reformizmem soborowym, nie widzący nic innego wokół – a tu przecież piekło kompromisu i zakłamania. Drażnią mnie oni – choć dzięki nim żyję i coś tam piszę [6 października 1972].

Z Turowiczem będę wreszcie musiał porozmawiać – bo „Tygodnik” staje się nie do zniesienia, po prostu organ MSZ, dlaczego ja mam to firmować?! [19 grudnia 1972]58.

Byłoby oczywiście przesadą powiedzieć na tej podstawie, że Kisielewski stał się w epoce posoborowej tradycjonalistą katolickim w integralnym sensie tego słowa; sensu largo jednak to on – katolik „letni”, „słabo wierzący”, skłonny do upadków i gorzej (religijnie) wykształcony, ale bardziej czuły na puls życia religijnego zbiorowości i wielowiekowego obyczaju – okazał się być bliższy ortodoksji rozumianej ściśle, tzn. jako wierność depozytowi Tradycji, a także znamionującemu tradycyjny katolicyzm realizmowi antropologicznemu, niż jego koledzy z „Tygodnika…” i „Więzi”, którym zarzucał popadnięcie „w zgubne przekonanie o wszechmocy rozumu (…) racjonalistyczno-idealistyczny optymizm, wiar[ę] w historię, w automatyzm postępu (na przekór faktowi, że ludzkość moralnie schodzi coraz niżej /…/), w logikę wypadków, w możliwość planowego zorganizowania zbiorowego humanizmu” – summa summarum więc znalezienie się „w szponach nowomodnej herezji”, jaką jest utrata wiary w diabła, bez której nie ma wiary w Boga59. Zgoła zupełnie niepotrzebnie Kisielewski asekurował się przy tym samooskarżaniem się o manicheizm60, bo taka możliwość zachodziłaby wyłącznie w sytuacji uznawania ontologicznej równoważności Boga i szatana, podczas gdy istnienie ducha nieczystego – stworzonego i upadłego – jest oczywistością dla katolickiej ortodoksji, zaś milczenie o nim – istotnym wypaczeniem i zubożeniem wiary i praktyki duszpasterskiej; Kisielewski miał więc w tym wypadku całkowitą rację.

***

Oprócz syngularyzmu i heterodoksji należy jeszcze pokrótce wskazać na trzeci wyznacznik opozycyjności Kisielewskiego, świadczący o jego specyfice. Czynnik to poniekąd najbardziej jaskrawo przeczący pojęciu opozycji sensu proprio, zawierającemu w sobie przecież implicite pewien przynajmniej, a najlepiej obficie, pierwiastek optymizmu, jeśli nie entuzjazmu, zdolnego nie tylko zakreślić cele stawiane sobie i innym w działaniu politycznym, ale wykrzesać w zwolennikach wiarę w możność ich realizacji, zwłaszcza w warunkach powszechnie uważanych za beznadziejne. Kisielewski – zwłaszcza „późny”, z lat 70. i 80., jakim znali go adepci opozycji, z piszącym te słowa włącznie – był przeciwieństwem takiego podejścia. Cechę, o której mowa, można określić jako ironiczny sceptycyzm kogoś, kto wie już wszystko o mechanizmach polityki (zwłaszcza tych w systemie totalitarnym) i nie ma także złudzeń co do tego, czym „zabawa w opozycję” musi się skończyć. Zarazem, jakimś dziwnym trafem, ten sceptycyzm – który łatwo byłoby osądzić nazbyt pospiesznie jako karygodny defetyzm – nie miał skutków deprymujących. „Rozgorączkowani” działacze, którzy „pielgrzymowali” do domu w Alei Szucha (do mieszkania, w którym w kwietniu 1939 roku zastrzelił się płk Walery Sławek, pozostawiając pamiątkę w postaci dziury po kuli w ścianie), otrzymywali wprawdzie solidny kubeł zimnej wody, ale – o ile mi wiadomo – nikt po takiej wizycie nie postanowił zaniechać działalności, z pewnością natomiast zyskiwał coś cennego: umiejętność dystansu do samego siebie. Ważne w tym wszystkim jest jeszcze dodać, że ów sceptycyzm – w którym nacisk trzeba położyć na użyty wyżej przymiotnik: ironiczny – nie miał też nic wspólnego z popularną wśród „pesymistycznych konserwatystów” doby dezintegracji świata przedrewolucyjnego (na przykład wśród rewolucyjnych konserwatystów typu Ernsta Jüngera, o których Kisielewski zapewne niewiele albo zgoła nic nie słyszał) postawą „straceńczego heroizmu”, lubiącego przywoływać obraz owego zastygłego w lawie żołnierza z Pompejów, który pozostał do końca „na straconym posterunku”, ponieważ w powszechnym chaosie i przerażeniu zapomniano go stamtąd odwołać, a rycerski honor nie pozwolił mu go bez pozwolenia opuścić. Kisielizm to zupełnie inny klimat niż arystokratyczne w stylu „umieranie powoli” czy patetyczny marsz Pana Cogito ku „gron[u] zimnych czaszek”; to plebejskie, na wzór Czechów (Kisielewski lubił stawiać ich za wzór, głosząc nawet pochwałę „szwejkizmu”61), kombinowanie, jak przetrwać nawałnicę, nie zeświniając się wszelako: jego ulubionym powiedzeniem, zazwyczaj kończącym spotkanie, było proste, ale dodające kurażu: „nie dajcie się”. Trafnie więc odczytał sens kisielizmu Wojciech Karpiński, konstatując, iż jego „prawdziwy ideał to być Don Kichotem krytycznym wobec siebie, świadomym niebezpieczeństw donkiszoterii, być Don Kichotem i Sanczo Pansą jednocześnie”62.

***

Wyczerpawszy, jak się zdaje, główne znamiona kisielizmu jako formy bycia opozycjonistą w i wobec PRL, możemy przejść do jego ideowej treści. Nie robiąc sobie ani czytelnikom nadziei dokonania kompletnej rekonstrukcji tej treści, odrzucając również – nie apriorycznie, lecz a posteriori dotychczasowych przybliżeń – hipotezę, iż Stefan Kisielewski posiadał steoretyzowaną doktrynę polityczną, czy tym bardziej metapolityczną, możemy wszelako pokusić się o próbę uchwycenia pewnych zasadniczych i stałych linii przewodnich jego politycznego myślenia63.

Pierwszą taką myślą przewodnią (sygnalizowaną już przy wspomnieniu o jego publicystyce przedwojennej) jest silnie umotywowane przekonanie o bezwzględnej konieczności uszanowania przez politykę autonomii kultury, w szczególności zaś tej jej dziedziny, która najbardziej narażona jest na utylitarne i instrumentalne – aż do zupełnego zniewolenia i zdeprawowania w systemach totalitarnych – traktowanie, tj. literatury pięknej. To przeświadczenie znalazło zresztą wyraz w najbardziej zapadłych w pamięć zbiorową wystąpieniach publicznych Kisielewskiego, jak wspomniane przemówienie na Zjeździe ZLP w Lublinie czy najsławniejsze – na zebraniu Oddziału Warszawskiego ZLP w 1968 roku, poświęconym sprawie zdjęcia Dziadów Mickiewicza/Dejmka ze sceny narodowej, na którym padły słynne słowa o „dyktaturze ciemniaków”. Wszelako doświadczenia osobiste i zbiorowe, jak również ich przenikliwa racjonalizacja, zaowocowały nasyceniem tej dość ogólnej i niespecjalnie oryginalnej w końcu idei pewnym ważnym wątkiem ją uszczegóławiającym. Idzie tutaj o wyciągnięcie wniosku z obserwacji faktu, iż w systemie komunistycznym również cenzura – instytucja w końcu występująca w jakiejś formie zawsze i wszędzie, i niekoniecznie też zawsze godna napiętnowania – ulega krańcowej deprawacji i deformacji swojego pierwotnego sensu i funkcji. O ile w „normalnych” warunkach cenzura – państwowa, kościelna czy ta mniej formalna: cenzura opinii publicznej – pełni funkcje prewencyjne oraz represyjne w stosunku do pewnych myśli czy wynikających z nich działań, uznanych, mniej czy bardziej zasadnie, za godzące w to, co społecznie realne, więc uważane za godne ochrony takimi również, zapobiegawczymi, środkami, o tyle komuniści wymyślili zupełnie nową, a pod wieloma względami zaprzeczną wobec „tradycyjnej” oraz podwójną funkcję anihilacji pewnych połaci rzeczywistości z jednej strony, a kreowania logokratycznej nierzeczywistości z drugiej strony64, na domiar zaś obie te czynności dokonują się również w sposób „niewidzialny”: w komunizmie przecież cenzury – tak jak policji czy służb specjalnych – oficjalnie nie ma65. Ma to dwa brzemienne skutki dla pisarza, i literatury w ogólności, skutki – oba przez Kisielewskiego dobrze opisane. Po pierwsze, pisarz nie jest rzeczywistym i jedynym autorem podpisanych jego nazwiskiem tekstów. Jak to, wykorzystując chwilę „odwilży”, napisał Kisielewski w odpowiedzi Mieczysławowi F. Rakowskiemu, który polemizował z „jego” felietonem, polemika ta miała „jeden mankament”: „on myślał, że polemizuje z moją wypowiedzią. Tymczasem ja owego felietonu nie napisałem. NAPISANY ZOSTAŁ PRZEZ CENZORA”66. Drugi skutek jest nie mniej demoralizujący, a jeszcze bardziej dotkliwy i powszechny: ta „cenzura” – cudzysłów jest tu uzasadniony powyższym wywodem na temat jej nowego znaczenia i zasięgu – skazuje na nieistnienie, fizyczne pisarza, a duchowe jego twórczości, całych połaci kultury narodowej i powszechnej, jedną anonimową decyzją wykreślonych z uniwersum kulturowego i obiegu czytelniczego; skazanych na zapis, w komunistycznej nomenklaturze, co Kisiel przenośnie nazywał „odpływem krwi od mózgu”67. W tej sytuacji trudno byłoby Kisielewskiemu zgodzić się ze sławnym i błyskotliwym aforyzmem Ernsta Jüngera, iż „cenzura uszlachetnia styl”. Odnosi się on bowiem do innej rzeczywistości, do sytuacji, w której cenzura działa „normalnie”, czyli „skreśla” coś konkretnego, co wedle znanych reguł prawnych i zasad ogólnych jest przewidywalnie zakazane; pisarza zmusza to do pewnej dyscypliny intelektualnej i artystycznej, nakazującej sublimować środki wyrazu i myśli, unikać zbyt prostackiego i rozlewnego, niekontrolowanego stawiania „kawy na ławę”. Nie można jednak uszlachetniać swojego stylu w tekście nie przez siebie napisanym, ani też w nie mającym żadnej szansy bycia napisanym i opublikowanym.

***

„Marką” kisielizmu – bodaj tą właśnie, która z jednej strony odróżniała go zawsze od mniej lub bardziej, ale zawsze lewicujących społecznie działaczy koncesjonowanych ugrupowań katolickich, z drugiej zaś zyskiwała mu sympatię tej części opozycyjnej młodzieży, której nie wystarczało sprowadzanie „walki z komuną” do „kryteriów ulicznych” z ZOMO – był antysocjalizm. Nie, czy też nie tylko, antykomunizm, lecz antysocjalizm właśnie, bo przecież antykomunistą z jakichkolwiek powodów (ideologicznych, moralnych, filozoficznych, patriotycznych etc.) może być nawet człowiek lewicy, lecz przeciwnikiem socjalizmu tout court, także demokratycznego i umiarkowanego, jako, najogólniej mówiąc, antykapitalistycznej ideologii społecznej, dążącej do tzw. uspołecznienia własności środków produkcji oraz idealizującej ten rodzaj własności, a stawiającej w podejrzeniu moralnym własność prywatną oraz wolną przedsiębiorczość. Przekonanie odwrotne, iż socjalizm, nawet odżegnujący się od wszelkiej opresji i totalitarnych praktyk politycznych – „socjalizm minus bezpieka i orwellowska cenzura”, czyli coś, o czym marzył typowy dysydent nie tylko w PRL, ale w całym „obozie socjalistycznym”, jak również wspierający go antystalinowski, ale w żadnym wypadku antysocjalistyczny aktywista lewicy na Zachodzie – jest daremną i szkodliwą utopią, sprzeczną z „życiem”, to znaczy z naturą człowieka, dla której instynkt posiadania jest czymś konstytutywnym, stanowi właśnie ów drugi „czynnik stały” kisielizmu jako formy i materii politycznej68. „Byłem, jestem i chyba do śmierci będę przeciwnikiem socjalizmu, zarówno w dziedzinie światopoglądowej, jak gospodarczej czy kulturowej”69 – deklarował Kisielewski w 1958 roku na łamach paryskiej „Kultury”, a więc pisma, które będąc poniekąd sztandarem pewnej odmiany emigracyjnego antykomunizmu, zarazem bez zastrzeżeń aprobowało dokonane po wojnie w Polsce socjalistyczne przemiany społeczno-gospodarcze, na czele z wszelkimi wywłaszczeniami. Takich wypowiedzi autora jest bez liku, i nie przypadkiem chyba też za swoje główne dzieło „teoretyczne” w dziedzinie polityki, z którego był szczególnie dumny, Kisielewski uważał tekst Na czym polega socjalizm, opublikowany po raz pierwszy (w londyńskiej „Odnowie”) w 1979 roku i mający również chyba największą ilość przedruków w wydawnictwach „bezdebitowych”.

Słowo „teoretyczne” ujęliśmy przed chwilą w nawias, albowiem Kisielewskiemu nie była potrzebna jakaś wyrafinowana naukowo (na gruncie ekonomii czy prakseologii, jak choćby u Ludwiga von Misesa, udowadniającego absolutną niemożność socjalizmu) definicja ideologii socjalistycznej. Można tedy postawić w tym miejscu zasadnie – tylko pozornie dziwne w świetle jego nieustannych deklaracji – pytanie, czy Stefan Kisielewski był (gospodarczym) liberałem? Gdyby bowiem przykładać tu ścisłą miarę ideologicznej ortodoksji leseferyzmu czy tym bardziej współczesnego libertarianizmu (anarchokapitalizmu), to examen critique mógłby wypaść dla zainteresowanego pod wieloma względami niezbyt pomyślnie. Prócz wspomnianych zachwytów nad socjalistyczną modernizacją zdarzało mu się na przykład, i to jeszcze w latach 70., wyrażać uznanie dla polityki gospodarczej socjaldemokratycznego kanclerza RFN Helmuta Schmidta, i to wyraźnie w kontekście ogólnej aprobaty dla modelu silnie socjalnego „państwa opiekuńczego”, a zatem systemu przez leseferystów znienawidzonego. Jeśli pominąć niektórych polskich autorów przedwojennych (jak Adam Krzyżanowski czy Adam Heydel), znajomość klasyki ekonomicznej literatury liberalnej przez Kisielewskiego była raczej pobieżna: na pewno znał i często powoływał się na Kryzys społeczny naszych czasów Wilhelma Roepkego, a zatem autora spoza „głównego nurtu”, gdyż chrześcijańsko-konserwatywnego ordoliberała; współczesnych zaś neoliberałów anglosaskich70 poznawał raczej ze słyszenia od swoich młodszych przyjaciół i adeptów, jak Janusz Korwin-Mikke czy Mirosław Dzielski. Był to zatem, ostatecznie, liberalizm „nieortodoksyjny” i praktyczny raczej niż teoretyczny, a na pewno nie zideologizowany.

Dość podobnie rzeczy się miały ze stosunkiem Kisielewskiego do nauki społecznej Kościoła. Zawsze wyrażał się o niej ze sporą dozą lekceważenia („Z katolicką doktryną społeczną to jak z wężem morskim: każdy o nim słyszał, nikt go nie widział”71), i chociaż na pewnym poziomie ogólności miał rację, twierdząc, że: „Encykliki społeczne papieży (…) nie dają obrazu jednolitego, pisane w różnych okresach i na różne tematy malują ogólny obraz chrześcijańskiej MORALNOŚCI SPOŁECZNEJ, jej postulatów i propozycji, w żadnym natomiast wypadku nie konkretyzują jakiejś wizji modelu gospodarczego czy politycznego, nie proponują własnego ustroju”72, jak również krytykując „socjaldemokratyczną” postawę „wielu katolików, którzy w imię moralności religijnej apelują do idei postępu – społecznego, cywilizacyjnego, technicznego – najrozmaitszego”73, to jednak nie doceniał tej właśnie roli doktryny katolickiej jako etyki społecznej, regulującej życie gospodarcze, a jego własne propozycje, formułowane zwłaszcza pod koniec życia, jak postulat wypracowania przez katolicką naukę społeczną teologii zysku74, w najlepszym razie określić można jako teologiczne dyletanctwo.

Ażeby wiedzieć, iż socjalizm jest bezsensem, wystarczy zatem zdrowy rozsądek i… spostrzegawczość – sprawność wrodzona lub nabyta, lecz na pewno pogłębiana niedobrowolną obserwacją uczestniczącą: „Dla mnie socjalizm to niemożność zorganizowania skupu butelek czy wywózki śmieci, to brak sznurka do wiązania snopów (…), to brak papieru klozetowego i możliwej wody do picia”75. To, nieomal jedyne, kryterium falsyfikacji nie tylko socjalizmu realnego w PRL, ale również rojeń niereżimowych poczciwców o innym, lepszym socjalizmie, jak choćby „narwaniec i gaduła”, ekonomista Kazimierz Studentowicz76, który „marzy o nowym ustroju, «katolickim socjalizmie», ale o innej nazwie. Dlaczego wszyscy chcą mieć wciąż inny ustrój, kiedy kapitalizm wcale niezły plus Malthus77. Aby tylko mieć kapitały!”78.

Odpowiednio do empirycznego antysocjalizmu, nieteoretyczny jest więc również prokapitalizm Kisielewskiego, przez całe lata – poniekąd z konieczności – skoncentrowany na obronie tej najbardziej pogardzanej grupy społecznej w PRL – i to nie tylko w oficjalnej propagandzie, ale i przez ulegające jej do pewnego stopnia społeczeństwo (czego dowodzi choćby asymilacja językowa) – a jednocześnie budzącej zawiść swoją relatywną zamożnością w sztucznie zegalitaryzowanym – czyli tzw. prywaciarzy. Drobni przedsiębiorcy, formalnie tolerowani w ramach modelu tzw. gospodarki trójsektorowej, faktycznie jednak szykanowani i łupieni per fas et nefas, zwłaszcza osławionymi domiarami, jawili się Kisielewskiemu jako najbardziej heroiczna grupa społeczna, walcząca nie tylko o własne przetrwanie, ale zapewniająca reszcie społeczeństwa minimum normalności w zakresie dóbr konsumpcyjnych. Jedna z największych obelg w wokabularzu komunistycznym (a właściwie również całej tzw. postępowej inteligencji): ideolog drobnomieszczaństwa – napawała Kisielewskiego dumą. Nieco przewrotnie można by rzec, iż stawanie w obronie badylarzy czy właścicieli smażalni ryb lub kiełbasek było jego osobistą opcją preferencyjną na rzecz ubogich – rzecz jasna „ubogich” nie dosłownie, zwłaszcza w realiach PRL-owskich, ale „ubogich” jako wydziedziczonych przede wszystkim z dobrego imienia, pogardzanych i szykanowanych, więc też „łaknących sprawiedliwości”. Paradoksalnie zatem, lecz prawdziwie, Kisielewski określany jako ich obrońca reakcjonistą, reprezentował najbardziej proplebejską postawę i aksjologię w konfrontacji z sui generis pięknoduchostwem lewicy urzędowej – i zbuntowanej też.

Mimo wszystko jednak, z konieczności ów prokapitalizm Kisielewskiego przez lata nie mógł przejawiać się inaczej niż jako – by tak rzec przez analogię do małego realizmu w literaturze tych lat – jako mały kapitalizm, w ramach owego wąskiego marginesu trójsektorowości. Tylko wyjątkowo, w momentach przesileń i towarzyszącego im chwilowego zelżenia cenzury, mógł sobie pozwolić na bardziej zasadnicze deklaracje, jak ta oto:

W Polsce musi się dokonać przemiana stosunków własnościowo-produkcyjnych79 (…). Dlatego nie interesują mnie tymczasowe zmiany we władzach – nie o to bowiem chodzi. Władze państwowe słusznie pilnują naszych sojuszy i równowagi geopolitycznej, opartej o zagraniczną politykę ZSRR – innej polityki zbiorowej w tej części świata i Europy nie będzie. Natomiast nowe, właściwe dla nas rozwiązanie ustrojowo-produkcyjne znaleźć musimy sami!80

Zgoła inaczej rzeczy zaczęły się przedstawiać od chwili, kiedy uruchomiona została dynamika zdarzeń kulminujących w powstaniu masowego i robotniczego przecież w swojej genezie oraz strukturze ruchu Solidarności. Wtedy też najmocniej zarysowała się indywidualność Kisielewskiego, który nigdy nie dał się „zauroczyć” do końca temu fenomenowi, acz widział przecież jego przełomowy charakter. Powszechna euforia nie przesłaniała mu jednak socjologicznego – i z politycznymi konsekwencjami – faktu, iż ta „Nowa Polska”, która tak potężnie objawiła się w Solidarności, to Polska naprawdę robotnicza, lecz pochodzenia chłopskiego, dziedzicząca zatem wielowiekowe nawyki, postawy i oczekiwania tej klasy:

Przyzwyczaili się, że państwo nimi rządzi i daje im za to wszystko – gdy daje za mało, buntują się, ale na ślepo, nie politycznie, lecz czysto ekonomicznie. Budować przewrót na tym buncie, jak chcą Kuroń czy Michnik, to mrzonka (…). W dodatku ciągłe używanie przez „kontestatorów” słowa „socjalizm”, obliczone na iluzoryczną pomoc zachodniej lewicy, zamąca sprawę do cna i odbiera jej dynamizm. Na robotnikach z tym „socjalizmem” daleko się nie zajedzie (…)81.

Jeśli zatem postawy mas solidarnościowych, jakkolwiek niepokojące, mają realne podstawy mentalne, to euforia włączającej się w ten ruch inteligencji lewicowej ma wszelkie znamiona sztucznego i iluzorycznego snobizmu rodem z marksistowskich czytanek. Kisielewski szydzi więc z Michnika i Geremka, którzy „aż płaczą”, słysząc słowo robotnik82. Sceptycyzm Kisielewskiego brał się przede wszystkim stąd, że – patrząc trzeźwo i niejako od społeczno-gospodarczej „podszewki” – dostrzegł on najważniejszy mankament „Panny S.”, ten mianowicie, iż jej spontaniczny i emocjonalny antykomunizm kłóci się – i kiedyś będzie musiał się zderzyć – z realnymi interesami jej mas członkowskich, składających się w lwiej części z robotników wielkoprzemysłowych, stanowiących klasę sztucznie wyhodowaną w stalinowskich „laboratoriach” gigantomańskiej industrializacji, lecz już rzeczywistą. Klasa ta, rzucając wyzwanie partii rządzącej i legitymizującej się proletariacką ideologią, faktycznie (jeśli nie świadomie, to bezwiednie) pragnie jednak zakonserwowania socjalizmu, biorąc na serio egalitarny ideał komunizmu. Pozostaje to w sprzeczności z innymi postulatami (podsuwanymi raczej przez doradców i ekspertów „S”), domagającymi się reform gospodarczych, mniej lub bardziej śmiało, ale jednak zawsze idącymi w kierunku urynkowienia. Rzeczywiste dopasowanie się do tych postulatów wymagałoby zatem od Solidarności ofiary naprawdę ciężkiej i trudnej do zaakceptowania przez „doły związkowe”: zgody na likwidację, dających im stałe i pewne zatrudnienie, wielkich a nierentownych „budów socjalizmu” – fabryk, kopalń, hut, a także PGR-ów.

Krytycyzm Kisielewskiego wzrósł jeszcze, co zrozumiałe, po klęsce Solidarności w okresie stanu wojennego, kiedy „romantyczna” atmosfera podziemia generowała skłonność do podnoszenia tego rodzaju wątpliwości jako „nieprzyzwoitych” i nie na czasie, jeśli nie ocierających się o „zdradę”. Reakcja Kisielewskiego na ten stan rzeczy była równie zdecydowana, i już w latach 1983-84 przestał wiązać jakiekolwiek nadzieje z Solidarnością, zwracając swoje zainteresowanie ku nowym inicjatywom o charakterze konserwatywno-liberalnym, jak ruch towarzystw gospodarczych, zainicjowany przez Mirosława Dzielskiego, czy tych, których spiritus movens był Janusz Korwin-Mikke. Sam głosił przy tym zdecydowanie, iż panaceum na „inflację haseł szczytnych, demokratycznych, narodowych” powinno być „odejście od socjalizmu i powrót, jeśli nie do kapitalizmu, który trudno na poczekaniu wytrzasnąć z rękawa, to do indywidualnej gospodarki rynkowej”83, a we Wstępie do programu opozycji z 1983 roku napisał: „nie ma demokracji politycznej bez demokracji gospodarczej, czyli bez uwłaszczenia społeczeństwa”84.

Stefan Kisielewski nie byłby jednak sobą, gdyby nie zachował niezależności osądu również wtedy, gdy pod wieloma, może nawet zasadniczymi, względami jego idee przewodnie zdawały się triumfować, to znaczy po przeprowadzeniu reform rynkowych podług tzw. planu Balcerowicza85. Jego empiryczne i – w najlepszym tego słowa sensie – plebejskie czy też populistyczne podejście do problemów gospodarczych nie pozwoliło mu zlekceważyć problemu, czy metoda rynkowa służy, czy też nie, celowi, czyli rzeczywistemu uwłaszczeniu i, potencjalnej przynajmniej, zamożności ogółu społeczeństwa. Dlatego jego ostatnie wystąpienia w tej materii są świadectwem sprzeciwu wobec zideologizowanego kultu wolnego rynku i jednostronności monetarystycznej polityki gospodarczego „dyktatora” Leszka Balcerowicza:

Panuje u nas swoista, bo szczera „propaganda sukcesu”: że owszem, jest ciężko, ale jak przezwyciężymy trudności, to przyjdzie Wolny Rynek, a wtedy już będzie bardzo dobrze. Otóż uwaga: wolny rynek, gospodarka rynkowa, to nie jest żadna gwarancja dobrobytu, istnieje wiele krajów wolnorynkowych, np. w Ameryce Południowej albo w Afryce, które są bardzo biedne. Wolny rynek to niezbędna METODA, ale bez gwarancji, bo do jej sukcesu potrzeba wielu jeszcze rzeczy: kadr produkcyjnych, produkcji oryginalnej, specyficznej, potrzebnej w świecie, kapitału inwestycyjnego, rynku kapitałowego… Wolny rynek to dobry instrument, ale nie każdy może na nim zagrać. Co więc będzie, gdy Polska po reformie stanie się krajem gospodarki rynkowej, ale gospodarki biednej?”86.

***

Trzeci „czynnik stały” myślenia politycznego Stefana Kisielewskiego (w okresie powojennym) to aideologiczna orientacja prorosyjska jako – w jego przekonaniu – jedyny możliwy w istniejących realiach nakaz polskiej racji stanu. Właśnie aideologiczność tego wyboru jest tu warunkiem wyjściowym i zarazem problemem do pokonania z powodu jak najbardziej ideologicznego charakteru „braterskiej więzi” łączącej moskiewsko-sowieckiego hegemona z jego warszawskimi „prokonsulami”. Zależność od Rosji (jako rezultat porozumień Wielkiej Trójki w Teheranie i Jałcie) jest zatem i w przewidywalnej przyszłości będzie czynnikiem trwałym, albowiem Kisielewski nie wierzy ani w wojnę i pomoc Zachodu, ani w bliski87 wewnętrzny rozkład Związku Sowieckiego, natomiast stawką, o którą warto się kusić, jest dezideologizacja niesuwerennej wprawdzie, ale realnie istniejącej formy państwowości, jaką stanowi PRL: „Pójdziemy z Rosją, ale nie chcemy marksizmu-leninizmu, zwanego dziś realnym socjalizmem – takie jest moje caeterum censeo88.

Wybór tej orientacji sprzężony jest również ze „sprawą niemiecką”, tj. wiszącą jak miecz Damoklesa kwestią zjednoczenia Niemiec, a w konsekwencji także przynależności do Polski – podarowanych jej przez Stalina jako podstępny „dar Danaów” – Ziem Zachodnich. Kisielewski był zresztą przekonany, że „sprawa niemiecka” prędzej czy później „powróci na tapetę”. Dla Rosji jednak, jak sądził, jedyny do przyjęcia wariant zjednoczenia to neutralizacja czy też „finlandyzacja” Niemiec, a to „przesądziłoby sprawę polską negatywnie, [podczas gdy] trzymany podział Niemiec, zarówno ustrojowy jak państwowy, zostawia ją otwartą”89.

Z dużą stanowczością Kisielewski utrzymywał, że postulowany przez niego wybór orientacji ma uzasadnienie geopolityczne. Pojęcie geopolityki i rozumowanie w kategoriach przez nią wypracowanych uważał za fundament swojego myślenia politycznego, zaprezentowanego między innymi w obszernym artykule z 1979 roku Czy geopolityka straciła znaczenie?, zamieszonym w pierwszym numerze bezdebitowej „Res Publici”, i mającym wszelkie znamiona manifestu o potrójnym aż adresacie: wyartykułowanej już jawnie „opozycji demokratycznej”, komunistycznych zarządcach PRL oraz mocodawcach tych ostatnich na Kremlu. Swój wywód Kisielewski rozpoczął od prezentacji, w pewnej mierze „życzeniowej”, sposobu argumentacji komunistów polskich przedkładanej rządzonym:

Gdy żyje się pomiędzy Niemcami a Rosją i nie jest się mocarstwem, to, oczywiście, polityka zakładająca istnienie dwóch wrogów musi okazać się zabójcza, trzeba zdecydować się na jednego wroga i jednego przyjaciela. Ostatnia wojna oraz wyłoniona z niej ogólna polityka Zachodu, sformułowana ostatecznie w Jałcie (…) skierowały sprawę w jednoznacznie określonym kierunku. (…) Jesteśmy w „strefie rosyjskiej” i, chcąc realizować polską rację stanu, musimy mieć zaufanie Rosji90.

Ale tylko my, komuniści – dedukował Kisielewski dalej, śledząc „między wierszami” niektóre enuncjacje prasy partyjnej – przez wspólność ideologiczną, ustrojową i militarną dajemy Rosji wymagane przez nią gwarancje, więc to my musimy rządzić. Oto „dialog” z opozycją – dotąd jedynie „domyślny i utajony”, bo do jawnego się nie zniżają – który jednak należy podjąć.

Powołując się na Stanisława Mackiewicza (Cata), który miał mu powiedzieć, że nieszczęściem Polski w 1945 roku był brak wpływowej grupy antykomunistycznej, lecz prorosyjskiej, która by podsunęła Stalinowi pomysł rozwiązania „fińskiego”, Kisielewski powraca do tego pomysłu. Cel zatem jest następujący: „omijając sługę dostać się do pana”91, aby wytłumaczyć Rosjanom, że warunkiem zachowania sojuszu nie jest utrzymywanie niewydolnego systemu komunistycznego oraz panowania oligarchii PZPR-owskiej:

Starać się dotrzeć do Rosjan, aby przedstawić im, że w razie perturbacji międzynarodowych jedynym i wystarczającym partnerem geopolitycznym w Polsce nie może być dla nich władza słaba, niepopularna, niekompetentna i nad niczym nie panująca, że partnerstwo trzeba rozszerzyć i zreformować. Czy chcemy iść z Rosją? Tak, ale…92

Do motywowanego chłodnym realizmem wyboru geopolitycznego dochodzi jeszcze idea połączenia polityczno-militarnej orientacji wschodniej z okcydentalizmem religijno-cywilizacyjnym, co jednak natychmiast osłabia siłę „sojuszu” i możliwy stopień zaangażowania w niego, co sam autor spostrzega, zżymając się na zbyt daleko idące utożsamienie interesów polskich i rosyjskich, podlanych nadto sosem etyczno-religijnym, przez redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”:

Turowicz napisał bzdury w „Tygodniku”, że ratyfikacja paktów z Polską i Rosją, zawartych przez Brandta, to niemal sprawa losu moralności i chrześcijaństwa. Idiota, nie wie, że nasza racja stanu nie może być racją stanu rosyjskiego imperializmu i niby co to ma wspólnego z moralnością: wszak wojnę i rozbiór Polski zainicjowali Hitler i Stalin. Nikt o tym nie pamięta, ale Jerzy mógłby93.

Innego rodzaju sprzeczność pojawia się w wypowiedziach Kisielewskiego dotyczących stopnia zaangażowania w „uzgadnianie interesów” polskich i rosyjskich. Z jednej strony bowiem przestrzega przed tym, co kolokwialnie nazywa „wazeliniarstwem”, jak w tej oto notatce z Dzienników:

…w tym różnię się ze Stommą, który zna tylko jeden sposób postępowania: wazelinę wobec Rosji. Źe niby ratuje się „substancję narodową”. Ale to już dziś przestarzałe – świat jednakże jest jednością i Rosji dziś jakoś tam na nim zależy, a skoro tak, niech usłyszy parę słów prawdy94. To nie tylko gest moralny, to chyba i taktyka jakoś na dalszą metę słuszna. Tyle że Stomma już tego nie rozumie95.

Z drugiej wszelako strony zaznacza (w artykule z „Res Publici”), że Rosjanom trzeba ugarnirować ofertę współpracy „jakąś deklaracją ideową czy miłosną”, uwzględniając tę ich (kolektywną) przypadłość psychologiczną, że nie lubią oni jak im się mówi, że idziemy z nimi tylko dlatego, że są silni i budzą strach. Zachodzi zatem pytanie: gdzie przebiega nieprzekraczalna, cienka czerwona linia między garnirowaniem a wazeliniarstwem? Na to pytanie nie znajdziemy oczywiście odpowiedzi, można się jedynie domyślać, że jest to jedynie wyczuwalna, a nie dająca się ani zaplanować, ani określić granica „smaku” i „zmysłu moralnego”.

Te sprzeczności czy też niejasności nie mają już dziś większego znaczenia, stanowiąc jedynie świadectwo wewnętrznej szamotaniny inteligentnego polskiego patrioty, starającego się znaleźć jakieś zarazem rozumne i przyzwoite „wyjście w sytuacji bez wyjścia”. Podobnie jedynie historyczne znaczenie mają równie kontradyktoryjne propozycje już to dialogowania z władzą „namiestniczą”, już to porozumiewania się ponad nią z jej mocodawcami i zgłaszania oferty uzgadniania polskiej racji stanu z rosyjską. Znamy już przecież „dalszy ciąg”, toteż wiemy, że tzw. transformacja dokonała się tyleż poprzez rozmowy (wyselekcjonowanej) części opozycji z reżimem, ile za przyzwoleniem Moskwy; nie ulega również wątpliwości, że po 1989 roku w polityce zagranicznej dokonana została jednoznacznie opcja „prozachodnia”, a więc siłą rzeczy antyrosyjska, i istniejący w tej materii konsens głównych sił politycznych różnicuje się wewnętrznie jedynie na subwariant „proamerykański”, względnie „proeuropejski” (czyli de facto „proniemiecki”), zaś pomysły zasadniczej reorientacji na „prorosyjską” pojawiają się niekiedy wyłącznie na antysystemowej i pozbawionej jakiejkolwiek możliwości wpływania na bieg zdarzeń „skrajnej lewicy” i „skrajnej prawicy” (postendeckiej lub konserwatywnej).

Z punktu widzenia historyka myśli politycznej oraz politologa o wiele bardziej interesujące – i problematyczne zarazem – jest co innego: niefrasobliwe (co najuprzejmiej określić można mianem „publicystycznego”) i zupełnie ateoretyczne posługiwanie się przez Kisielewskiego – toteż jego nadużywanie – terminem geopolityka, jako uzasadnieniem postulowanego, a co więcej, przedstawianego jako faktycznie bezalternatywny, sojuszu polsko-rosyjskiego. Jest bowiem uderzająco jasne, że ilekroć Kisielewski, wychodząc od prostej konstatacji położenia Polski między Niemcami a Rosją, mówi „geopolityka”, traktuje to słowo jako swego rodzaju „magiczny klucz” przesądzający o wyborze tejże orientacji. Zauważmy, iż definicji geopolityki96, nieraz bardzo rozbudowanych i wyrafinowanych, począwszy od głównego współtwórcy tej dyscypliny, sir Halforda J. Mackindera, jest oczywiście wiele. Na nasze potrzeby wystarczy jednak przywołać cechującą się zarazem prostotą i celnością definicję Leszka Moczulskiego, który nazywając ją nauką o potędze w czasie i przestrzeni, stwierdza, iż „geopolityka zajmuje się zmiennymi układami sił na niezmiennej przestrzeni”97. Kluczowe jest tu zatem właśnie przeciwstawienie zmienności i niezmienności. Niezmienna jest tylko przestrzeń, warstwa fizyczna, rozpatrywana przez geopolitykę „pod specyficznym punktem widzenia: jako środowisko naturalne, w którym rozwijają się wielkie procesy historyczne i działają polityczne ośrodki siły”98. Te zaś są właśnie i zmienne, i ogromnie zróżnicowane, gdyż nie można sprowadzić ich na przykład wyłącznie do aktualnego potencjału militarnego i gospodarczego. Geopolityka jest historią człowieka, a nie historią ziemi. To dlatego właśnie, wychodząc przecież od tych samych danych przestrzennych, inni autorzy (by wspomnieć choćby Eugeniusza Romera, Władysława Studnickiego czy Ignacego Matuszewskiego) uprawiający refleksję geopolityczną, czy to naukowo, czy w intencji politycznej, dochodzili do zupełnie innych konstatacji niż Kisielewski. W rzeczywistości jego argumenty nie mają wcale charakteru geopolitycznego, tylko stricte polityczny, a ściślej: militarno-polityczny, bo stanowią odwołanie się do faktów wprawdzie niewątpliwych, jak druzgocąca klęska Niemiec w 1945 roku, podbój Polski (i innych krajów Europy Środkowo-Wschodniej) przez Armię Czerwoną, wreszcie miażdżąca przewaga Rosji Sowieckiej nad tymi krajami, czyniąca daremną każdą próbę zbrojnego oporu; z geopolitycznego punktu widzenia są to jednak fakty przygodne, wynikające z aktualnych i zmiennych okoliczności czasu i miejsca, a nie jakiekolwiek stałe i niezmienne determinanty, bo takich w geopolityce (oprócz przestrzeni) po prostu nie ma. Geopolityka nie mówi nic przesądzającego raz na zawsze o wyborze orientacji czy sojuszy99, które winny być owocem roztropności politycznej mężów stanu; ona jedynie dostarcza wiedzy zarówno o niezmiennym czynniku przestrzeni, jak i o zmiennych układach sił, potrzebnych do każdorazowego podjęcia takiej decyzji.

***

Naszą próbę nakreślenia sylwetki politycznej Stefana Kisielewskiego zakończymy postawieniem pytania z wielu powodów kluczowego w tym względzie, a mianowicie czy był on konserwatystą?

Tak jak w wypadku niektórych innych poprzednio podnoszonych kwestii, jest ona złożona i niejednoznaczna – chociaż autor chętnie określał się tym mianem, co jednak dla historyka idei nie może być przesądzające100, posiadając jedynie walor autointerpretacji i wskazówki orientacyjnej. Wyjdźmy tu od faktu zupełnego braku odwołań w pismach i wypowiedziach Kisielewskiego do tej tradycji, którą w obrębie konserwatyzmu określić należy jako „przypadek główny” (πρός έν) tej filozofii politycznej101, czyli kontrrewolucyjną doktrynę oponentów oświecenia oraz rewolucji francuskiej, jak E. Burke, J. de Maistre czy L. de Bonald. Najprawdopodobniej nie był również obeznany z nowszymi, XX-wiecznymi wersjami konserwatyzmu, jak „nacjonalizm integralny” (czyli rojalistyczny) Action Française102 czy decyzjonizm Carla Schmitta. Nawet polskich konserwatystów, na czele ze Stańczykami, Kisielewski znał raczej jako historyków i komentatorów politycznych, aniżeli z ich dokonań na polu teorii filozoficzno-politycznych.

Dalekie od integralnego konserwatyzmu – fundamentalnie przecież krytycznego wobec demokracji i z reguły monarchistycznego – były również poglądy (zwykle wypowiadane zaledwie mimochodem, więc nie można ich nawet określić mianem koncepcji) Kisielewskiego na kwestie ustrojowe. Jeżeli pominąć okres przedwojenny, kiedy jako osoba związana z „Buntem Młodych”/„Polityką” musiał przynajmniej nie sprzeciwiać się akceptacji przez to środowisko ustroju autorytarnego (z propozycjami niewielkich tylko korekt praktycznych) wedle zasad konstytucji kwietniowej, to wszystkie wzmianki powojenne na ten temat są jednoznacznie przychylne współczesnej zachodniej demokracji parlamentarnej, traktowanej właściwie jako oczywista i optymalna forma ustrojowa.

Ważną, choć szczegółową, przesłanką negatywną do nazywania Kisielewskiego mianem konserwatysty jest także jego prześmiewczy dystans do takiegoż samookreślania się przez wspomnianych tu już Pawła Hertza i Henryka Krzeczkowskiego:

Ci moi dwaj przyjaciele (Paweł i Henio) niestety ostatnio zwariowali zupełnie. Stworzyli sobie jakiś fantazyjny światopogląd, oparty na marzeniach i erudycji – dziwne zestawienie – wyobrażają sobie, że są dawnymi, krakowskimi konserwatystami, że są jakąś tradycyjną prawicą i przestrzegają przed mieszaniem się w „wewnętrzne porachunki” byłych marksistów, do których zaliczają też Adasia [Michnika], choć ten, urodzony w 1946, zaiste całkiem nowym jest człowiekiem. Swą niechęć do „kontestatorstwa” rozciągają też – nie wiedzieć dlaczego – na inny komitet, nie „socjalistyczny”, bo stworzony przez nacjonalistycznie raczej usposobionego Moczulskiego103 (…). Dziwna to poza i „strusiość” u Pawła i Henia – wynika ze specjalnej ich sytuacji psychofizycznej (Żydzi, pedały, literaci, wojna w Rosji) – resztki dawnej inteligencji w tym kraju duchowo zbezczeszczonym i rządzonym kłamliwie, a potajemnie przybierają sobie najdziwniejsze duchowe „kokony” i ochronne barwy, aby jakoś, choćby dziwacznie, przetrwać i coś tam niby robić104.

Opinia ta jest pod wieloma względami zadziwiająca, począwszy od „psychoanalitycznego” tłumaczenia opcji konserwatywnej „Pawła i Henia” ich poczwórną tożsamością – żydostwem, homoseksualizmem, uprawianiem literatury oraz traumatycznymi doświadczeniami wojennymi w Rosji – tak jakby te same czynniki nie mogły skłaniać (i znacznie częściej nie skłaniały) raczej do opcji zupełnie przeciwstawnej. Przede wszystkim jednak, obaj rzekomo zwariowani „marzyciele – erudyci”, wykazali się o wiele większym realizmem i przenikliwą dalekowzrocznością od samego Kisielewskiego, dostrzegając drugorzędne i przypadłościowe jedynie powody sporu dawnych dysydentów partyjnych i rewizjonistów marksizmu z aktualną ekipą – sporu uroczyście zakończonego przecież porozumieniem przy Okrągłym Stole i symbolicznie przypieczętowanego słynnym wspólnym artykułem Adama Michnika i Włodzimierza Cimoszewicza O prawdę i pojednanie105.

Pomimo wszystkich tych zastrzeżeń oraz pomimo eklektyzmu sytuującego Stefana Kisielewskiego zazwyczaj w niedookreślonej sferze ogólnie pojętej prawicowości, poststańczykowskiego i postendeckiego zarazem realizmu i neopozytywizmu, wreszcie konserwatywnego liberalizmu, można wskazać wszelako jeden, fundamentalny i trwale obecny w jego myśleniu i nastawieniu życiowym, wątek konserwatywny par excellence: jest nim realizm – a mówiąc nawet mocniej: pesymizm antropologiczny i historiozoficzny. Kisielewski nie wierzył ani w naturalną dobroć człowieka, ani w możliwość urzeczywistnienia przez ludzi doskonałego porządku tu na ziemi, przez co był od zawsze impregnowany na wszelkie koncepcje utopijne, z komunizmem marksowskim na czele. Stanowisko to zawdzięczał – mimo wszelkich własnych problemów duchowych i (nieuzasadnionych, jak już wspominaliśmy) samooskarżeń o herezję manicheizmu – doktrynie katolickiej, która naucza, iż „Wszystko, co ludzkie, jest skażone (wie o tym Kościół katolicki, nie chcą wiedzieć czyści purytani[e] protestanccy), [toteż] nie sposób rządzić ludzkością czystymi rękami”106. Dystynkcja pomiędzy przekonaniem o „problematyczności” natury ludzkiej a wiarą w człowieka „z natury dobrego” stanowi przecież – jak zauważa Carl Schmitt – podstawowy wyznacznik polityczności i antypolityczności, co zresztą pozwala nazwać konserwatystami107 nie tylko katolików (jak Bossuet, de Maistre, Bonald czy Donoso Cortés) czy luteranów (jak Stahl), przyjmujących teologiczny dogmat grzechu pierworodnego, ale i myślicieli laickich, jak Machiavelli, Hobbes, Taine, a nawet (choć niekonsekwentnie) Fichte i Hegel, jako że postrzegają oni człowieka jako istotę „niebezpieczną”, podczas gdy cechą wyróżniającą liberałów (których koncepcja władzy i polityki jest de facto anarchistyczna, choć rzadko który się do tego przyzna108) jest optymistyczna (meliorystyczna) wizja człowieka, w konsekwencji zaś – dążenie do unicestwienia polityki i państwa przez handel i (pozytywne) prawo109. Mimo nieznajomości Schmitta bardzo podobna była intuicja Kisielewskiego, odwołującego się często do jednego ze swoich maîtres de penseur – „klerka doskonałego”, Karola Irzykowskiego: „Kto powiedział, że człowiek ma być szczęśliwy? – pytał Irzykowski. Rzeczywiście – nikt tego nie powiedział! Ani Chrystus, ani Nietzsche! Nikt!”110.

Jacek Bartyzel

Pierwodruk w: Stefan Kisielewski jako publicysta i „zwierzę polityczne”, [w:] Dysonanse. Twórczość Stefana Kisielewskiego (1911-1991), red. A. Hejmej, K. Hawryszków, K. Cudzich-Budziak, Wydawnictwo UJ, Kraków 2011, s. 37-72.


1 Lidia Kisielewska de domo Hintz – żona Stefana Kisielewskiego.

2 S. Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996, s. 546 [zapis z 5 lutego 1971].

3 Nazywanych czasami w literaturze przedmiotu „neokonserwatystami”, co jest mocno mylące, zwłaszcza obecnie, gdy rozpowszechnił się współczesny amerykański koncept tego słowa, nie mający najmniejszej styczności ideowej z polską (i szerzej: europejską) tradycją tej filozofii politycznej.

4 Który zresztą po latach usilnie starał się bagatelizować, lecz mało przekonująco, konserwatywne oblicze – a przynajmniej główną komponentę – owego pisma; zob. J. Giedroyc, Autobiografia na cztery ręce, oprac. i posłowiem opatrzył K. Pomian, Warszawa 2006 [1994], s. 64.

5 Skądinąd, warto zauważyć, że do Narodowej Demokracji zbliżył się wyraźnie pod koniec swego (niezbyt długiego) życia starszy brat Zygmunta, przeto stryj Stefana, i znacznie bardziej ceniony pisarz, modernistyczny dramaturg Jan August Kisielewski (1876-1918).

6 Reprezentatywny wybór tych tekstów w ramach współczesnej edycji Pism wybranych zob. [w:] S. Kisielewski, Publicystyka przedwojenna, wybór i przedmowa K.M. Ujazdowski, Warszawa 2001.

7 „Bunt Młodych”, 25 lutego 1936.

8 Popularniejszym i obiegowym wówczas określeniem tej formacji był boyszewizm, ukuty oczywiście od pseudonimu głównego propagatora „życia ułatwionego”, czyli Tadeusza Boy-Źeleńskiego.

9 Jak to dowcipnie – można rzec, po „chestertonowsku” – precyzował autor, „Myślący zwolennik terroryzmu ideowego myśli tylko raz. Kiedy raz doszedł do wniosku, że taki czy inny «klucz» jest prawdziwy, wtedy zamyka głowę na cztery spusty: nie potrzebuje już przecież myśleć, ma swój klucz, którym wali przeciwników po łbach i żadne wątpliwości już go się nie imają” – S. Kisielewski, Terroryzm ideowy, [w:] Id., Publicystyka…, s. 26.

10 Po wojnie emigranta i działacza międzynarodówki chadeckiej.

11 Trzon ideowy UNII stanowili mesjaniści (wrońskiści), z samym Braunem i jego bratem Juliuszem na czele, oraz tzw. narodowi piłsudczycy (Jan Hoppe) z przedwojennej grupy Jutro Pracy, a także dawny współpracownik „Buntu Młodych”/„Polityki” i współautor manifestu grupy Polska idea imperialna (1938) – Kazimierz Studentowicz, który jednak w tym czasie zaczął łączyć w swoich koncepcjach ekonomicznych tomizm z… marksizmem (choć, z drugiej strony, wysunął projekt restauracji ustroju monarchicznego), lecz mesjanizm ów w żadnym razie nie był credo całej organizacji; niektórzy członkowie, jak Stanisław Bukowski czy Jerzy Turowicz, byli mu wręcz przeciwni, a oblicze to jeszcze bardziej się rozmyło w „chadeckości” po przystąpieniu w 1943 roku organizacji do Stronnictwa Pracy (co z kolei kontestowali najbardziej ortodoksyjni „wrońskiści”, jak Paulin Chomicz). O Braunie zresztą – jako o polityku, nie pisarzu, myślicielu i człowieku – Kisielewski nie był najlepszego mniemania: „Braun był niezwykle ciekawym i wybitnym człowiekiem: oryginalny powieściopisarz, poeta, filozof i erudyta, jednocześnie działacz o kryształowej czystości intencji, żarliwy ideolog, natchniony patriota. Natomiast w polityce wydawał mi się nierzadko fantastą czy człowiekiem naiwnym: nie jest to przyganą, wynikało bowiem w dużym stopniu z jego organicznej wręcz niezdolności do kłamstwa, do maskowania się lub sztuczek taktycznych, czym się częstokroć zatrudniają politycy. Z tej jego utopistycznej wręcz bezkompromisowości i pryncypialności ideowej wynikały zapewne jego porażki polityczne: wstręt do taktyki, wiara w doraźne zwycięstwo prawdy doprowadziły go wreszcie do ciężkich zawodów, w ostatnim zaś okresie życia do doświadczeń głęboko tragicznych. Arcypolska to była tragedia: dramat porażki, niedokonania, martyrologii” – S. Kisielewski – Kisiel, Rozmowy duchów, sprostowania i herezje [1985], [w:] Id., Lata pozłacane, lata szare. Wybór felietonów z lat 1945 ”” 1987, Kraków 1989, s. 688.

12 Dla porządku przypomnijmy tytuły kolejnych cyklów: Pod włos, Łopatą do głowy, Gwoździe w mózgu, Głową w ściany, Bez dogmatu, Wołanie na puszczy, Widziane inaczej, Sam sobie sterem. Najobszerniejszy wybór, jaki się dotąd ukazał, to: Lata pozłacane, lata szare. Wybór felietonów z lat 1945 – 1987, Kraków 1989; zob. także: Rzeczy małe, Warszawa 1956, 1998²; 100 razy głową w ściany, Paryż 1972, Warszawa 1996²; Materii pomieszanie, Londyn 1973; Moje dzwony trzydziestolecia, Chicago 1978; Bez cenzury, Warszawa 1983 (II obieg); Felietony pod choinkę, „Res Publica”, VII/1987 oraz Wołanie na puszczy, Warszawa 1997 i Felietony zdjęte przez cenzurę, Warszawa 1998, jako tomy Pism wybranych.

13 S. Kisielewski – Kisiel, Moje zygzaki czyli kronika ideologiczna [1965], [w:] Id., Lata pozłacane…, s. 321.

14 Id., Polewka – Kisiel 1:0 (felieton personalny) [1949], [w:] Id., Lata pozłacane…, s. 80.

15 Zob. Id., Sprawy trudne [1946], [w:] Id., Lata pozłacane…, s. 25-26.

16 Id., Nie świąteczne Święta czyli życie na niby [1966], [w:] Id., Lata pozłacane…, s. 357-358.

17 Zob. S. Stomma, Maksymalne i minimalne tendencje społeczne katolików, „Znak” 1946, nr 3, s. 257-275.

18 Minęła ona po „wrogim przejęciu” „Tygodnika Powszechnego” w 1953 roku przez ekipę PAX-owską.

19 Zob. S. Kisielewski, Abecadło Kisiela, Warszawa 1990, s. 88.

20  Zob. Id., Polityka i sztuka, Kraków 1949, wydanie drugie, jako tom Pism wybranych: Warszawa 1998.

21 Cyt. za: WK [W. Karpiński], Kisielizm jako duchowa forma życia, „Res Publica” (II obieg), nr 4/1979, s. 41.

22 Przypomnijmy, że Kisielewski pochodził z domu całkowicie bezreligijnego (ojciec socjalista, matka ze zasymilowanej narodowo, ale też zlaicyzowanej, rodziny żydowskiej Szapiro), a ożenił się z luteranką.

23 Ch. Maurras, La politique religieuse, [w:] Id., La démocratie religieuse, Paris 1921, s. 196.

24 Ibid., s. 384.

25 Mamy na myśli oczywiście podobieństwo sytuacyjne i strukturalne, a nie jakikolwiek wpływ czy zapożyczenie koncepcji od Maurrasa, bo ani nie ma takich odwołań, ani nawet poszlak świadomego nawiązania.

26 Per saldo jednak, z obu mężów stanu Polski niepodległej wyżej stawiał chyba Piłsudskiego, Dmowskiemu zarzucając – „szokującą” go – „głupio uogólniającą manię antyżydowską”, przez co był to „dziwny (…) mąż stanu”, u którego „rzeczy arcymądre sąsiadują (…) z arcynonsensami”, podczas gdy Piłsudski oddziałał „najskuteczniej (…); rozwalił marksistowski socjalizm od środka, robiąc rozłam w PPS (…) odizolował «internacjonalistów» i stał się ojcem nowej patriotycznej PPS, no a przypieczętował wszystko rokiem 1920, dając nam dwadzieścia lat niepodległości i wolności od komunizmu”; Piłsudski, zdaniem autora, był też „jednolitszy – może dlatego, że z Kresów, uformowany jedną myślą, jedną ideą, jednym nastrojem” – S. Kisielewski, Dzienniki, s. 683-685.

27 Jak wiadomo, odbyło się to w formie – inspirowanego przez władze – „wrogiego przejęcia” tytułu i wszystkich innych aktywów przez ludzi związanych z PAX-em.

28 Zob. najbardziej charakterystyczne i zbieżne ujęcia: „Stoimy w obliczu końca historii. Każdy dzień świadczy o zastraszających postępach dżumy moralnej, która pędząc od Rosji sowieckiej, zagarnia wszystkie kraje, wżera się w organizmy wszystkich narodów, wszędzie wszczyna procesy rozkładowe, pogrąża w odmętach zgnilizny i zdziczenia. Patrząc na to myśl nastraja się eschatologicznie” – M. Zdziechowski, W obliczu końca, Warszawa – Ząbki 1999 [1937], s. 9; „Bolszewizm postanowił okaleczyć człowieka. Zdawałoby się, że bolszewicka koncepcja zmechanizowanego świata, w którym żywi ludzie staliby się bezdusznymi maszynami, zawsze będzie budzić uczucie wstrętu. Niestety – nie! Z bólem stwierdzamy, że ma ona w sobie jakiś niezdrowy urok, który pociąga człowieka współczesnego. Ten jego nastrój określa Miereżkowski jako wolę czy żądzę pozbycia się swego «ja» (wola k biezlicznosti). (…) To antyreligia spychająca ludzi z wyżyn człowieczeństwa otchłań znikczemnienia” – Id., Widmo przyszłości, Warszawa 1999 [1938], s. 220; zob. także, J. Bartyzel, Metafizyczne zło na scenie dziejów, „Polityka Polska” (II obieg), 8/1986, s. 84-93.

29 Zob. zapis wizji diabła w celi saratowskiego więzienia, zidentyfikowanego jako diabeł w historii – A. Wat, Mój wiek. Pamiętnik mówiony, część druga, Londyn 1981, s. 206-207.

30 L. Tyrmand, Dziennik 1954, Warszawa 1988 (II obieg, Officyna Liberałów), s. 273.

31 Zob. S. Stomma, Pozytywizm od strony moralnej, „Tygodnik Powszechny”, 14 IV 1957.

32 S. Kisielewski, Czy neopozytywizm?, „Tygodnik Powszechny”, 25 XII 1956.

33 Cyt. za: B. Bankowicz, Neopozytywizm Znaku: próba legalizmu motywowana realizmem, [w:] B. Bankowicz, A. Dudek, Ze studiów nad dziejami Kościoła i katolicyzmu w PRL, Kraków 1996, s. 47.

34 S. Kisielewski – Kisiel, Moje zygzaki…, s. 327.

35 Id., Piętnastolecie [1960], [w:] Id., Lata pozłacane…, s. 228-229.

36 Sam Kisielewski lubił opowiadać anegdotę dotyczącą głosowania przezeń przeciw ustawie o rybołówstwie morskim: „Stomma przegląda porządek dzienny, mówi: «No, ustawa o rybołówstwie, chyba nikt nie będzie przeciw». Ja mówię: «Ja będę głosował przeciw». Zawieyski na to: «Dlaczego?». Odpowiadam: «Dlatego, że przeczytałem tę ustawę»” – S. Kisielewski, Abecadło…, s. 134.

37 Rozmowa ze Stefanem Kisielewskim, „Kultura” 1957, nr 6 (116), s. 27-35.

38 Określenia wprowadzone przez Rafała Matyję – zob. Id., Realizm „Znaku” i „Tygodnika Powszechnego”.

39 Cyt. za: B. Bankowicz, op. cit., s. 44. Jednym ze świadectw dystansu do „neopozytywizmu” – może nawet o znamionach „wyparcia” ze świadomości – jest ten oto zapis z 19 kwietnia 1972 w Dziennikach: „Dziś miałem rozmowę z młodą Kanadyjką polskiego pochodzenia, która pisze pracę doktorską o kole «Znak». Dziwnie było jej tłumaczyć o realizmie i neopozytywizmie – już o tych rzeczach zapomniałem, jakby nie mnie się tyczyły” – S. Kisielewski, Dzienniki, s. 651.

40 Znamienne, że również w niepodlegających wglądowi urzędu z ulicy Mysiej, pisanych do szuflady Dziennikach, Kisielewski ilekroć pisze o rządzących komunistach, nawet jeśli wymyśla im od „idiotów”, używa zaimka dzierżawczego „nasz”: „nasze władze”, „nasi przywódcy”, „nasz rząd” – a także „nasza prasa”.

41 Pisane już po powstaniu (i w bezpośrednim kontekście działalności) KOR-u.

42 S. Kisielewski, Dzienniki, s. 886 [zapis z 19 listopada 1976].

43 Piszemy to, rzecz jasna, w tonie żartobliwym: nie byli oni wówczas jeszcze wcale starcami, ale tak jawili się opozycyjnej młodzieży, chadzającej do nich po nauki.

44 W świecie zawsze lewicowej „Warszawki” było to czymś szokującym, bo słowo konserwatysta nawet w Wolnej Europie funkcjonowało wyłącznie jako epitet synonimiczny do słowa „beton partyjny” (na Kremlu czy w warszawskim „Białym Domu”).

45 Określenie Karla Jaspersa, spopularyzowane w odniesieniu do przełomów historycznych przez Armina Mohlera.

46 W tym właśnie leży rys specyficzny i zarazem najbardziej stały kisielizmu, że uznawał on wyłącznie legitymizację geopolityczną pochodzącej z inwestytury Kremla władzy komunistów nad Polską, a legitymizację ideologiczną starał się ignorować, tak jakby jej wcale nie było, co oczywiście było pozycją nie do utrzymania (i utrzymania się) w polityce realnej.

47 W prywatnych zapiskach mówi jednak bez ogródek o „politycznej degrengoladzie” Stommy „i jego grupy” – S. Kisielewski, Dzienniki, s. 234 [zapis z 31 maja – 1 czerwca 1969].

48 S. Kisielewski – Kisiel, Piętnastolecie, [w:] Id., Lata pozłacane…, s. 227.

49 Komponuje się to z syngularyzmem w przyjęciu innego tytułu cyklu felietonów: Bez dogmatu.

50 „Ale, niezależnie od heretyctwa, jestem człowiekiem na swój sposób [podkr. moje – J.B.] wierzącym w Boga i w misję Kościoła (określam to potocznie jako «deizm»)…” – Id., List do ojca Malachiasza [1964], [w:] Id., Lata pozłacane…, s. 309.

51 Słynna sprawa Sprzysiężenia, uznanego za książkę pornograficzną (na domiar, w opinii ks. Jana Piwowarczyka, „nudną” w tym zakresie), co pociągnęło za sobą w 1946 roku karę w postaci trzymiesięcznego zawieszenia przez pismo współpracy z autorem.

52 Sławetny „duch Soboru” – kategoria tak nieokreślona, że pozwalająca lekceważyć i przekraczać nawet „literę” jego uchwał.

53 S. Kisielewski, Wigilijna myśli pogoń [1978], [w:] Id., Felietony pod choinkę, „Res Publica”, nr dodatkowy VII/1987, s. 109.

54 Tę opinię trzeba koniecznie skonfrontować z wiedzą, jaką dzięki studiom archiwalnym mamy dziś zarówno na temat żywotnego i czynnego zainteresowania „zreformowaniem” i „liberalizacją” Kościoła ze strony komunistycznej bezpieki (zob. S. Cenckiewicz, Cisi sprzymierzeńcy reform. Wypisy źródłowe z materiałów Służby Bezpieczeństwa o genezie i początkach Vaticanum II, „Christianitas”, nr 19/20, 2000, s. 41-78), jak i domniemanego agenturalnego uwikłania czołowych postaci z kręgu „Tygodnika Powszechnego” i „Znaku” (Mieczysław Pszon, ks. Mieczysław Maliński, Marek Skwarnicki, Halina Bortnowska, Stefan Wilkanowicz) (zob. R. Graczyk, Cena przetrwania? SB wobec Tygodnika Powszechnego, Warszawa 2011).

55 Owym „jakimś tam Hiszpanem” (przewodniczącym Pax Romana w latach 1966-1971, a także wcześniej – w latach 1939-1946) była postać w świecie dobrze znana, ale o życiorysie, który mógłby z powodzeniem „obsłużyć” dwie różne postaci, odpowiednio też do dwu jego kadencji w tej organizacji: to Joaquín Ruiz-Giménez Cortés (1913-2009), prawnik i filozof katolicki oraz polityk chadecki, który do 1956 roku należał do ścisłej elity przywódczej autorytarnego państwa frankistowskiego, pełniąc m.in. funkcje dyrektora Instytutu Kultury Hiszpańskiej (1946-48), ambasadora Franco przy Stolicy Apostolskiej (1948-51) – negocjującego konkordat podpisany w 1953 roku, wreszcie ministra edukacji narodowej (1951-56). Po zamieszkach studenckich na Uniwersytecie Madryckim w 1956 roku przeszedł gwałtowny zwrot ideowo-polityczny, stając się zagorzałym antyfrankistą, założycielem i przywódcą nielegalnej wówczas partii Lewica Demokratyczna (Izquierda Democrática) oraz zwolennikiem dialogu katolików z marksistami (w tym celu założył w 1963 przegląd „Cuadernos para el Diálogo”); mimo to jeszcze w 1961 roku Caudillo mianował go radcą krajowym Movimiento Nacional. W świetle powyższego irytacja Kisielewskiego – pomimo jego najwyraźniej niewiedzy, kim był Ruiz-Giménez – „pieprzeniem o braku wolności w Hiszpanii” przez obrażonego na reżim eks-dygnitarza (odpowiadającego dokładnie – tak samo jak wielu, znanych dobrze Kisielewskiemu, „dysydentów partyjnych” – określeniu socjologa Roberta Michelsa: „zbieg z klasy rządzącej”) wydaje się jeszcze lepiej uzasadniona.

56 Wychodzący w latach 1957-1990 dwutygodnik (od 1959 tygodnik) będący organem Stowarzyszenia Ateistów i Wolnomyślicieli (po połączeniu w 1969 z Towarzystwem Szkoły Świeckiej – Towarzystwa Krzewienia Kultury Świeckiej).

57 Właśc. Dom Hélder Pessoa Câmara (1909-1999), arcybiskup Olindy i Recife.

58 S. Kisielewski, Dzienniki, s. 163, 165-166, 337-338, 351-352, 610, 702-703, 724.

59 S. Kisielewski – Kisiel, Rola mózgu i diabeł [1967], [w:] Id., Lata pozłacane…, s. 367 [W prywatnych zapiskach Kisielewski pozwalał sobie w tej materii na jeszcze więcej, stawiając na przykład pytanie: „Zastanawiam się, czy papież [Paweł VI] przypadkiem nie stracił wiary – bo Turowicz i ksiądz Bardecki stracili ją na pewno. Nie wierzą w diabła, w piekło, a i w Opatrzność Bożą też chyba nie za bardzo – inaczej nie sililiby się tak, aby interweniować w ludzkie sprawy i być «na poziomie». Papież powinien potępiać wszelkie zło, z lewa czy z prawa, i powoływać się na wieczność, nie zaś miotać się kurczowo wśród polityków, co robi przykre wrażenia, a niedowiarków śmieszy” – Id., Dzienniki, s. 822-823 (zapis z 29 listopada 1974)].

60 Zob. Id, I cóż dalej szary człowieku? [1979], [w:] Id., Lata pozłacane…, s. 576.

61 „…bo Szwejk nie przegrywa i nie pogrąża innych” – S. Kisielewski, Wszystko inaczej, Warszawa 1991 [1986], s. 285.

62 WK [W. Karpiński], op. cit., s. 42.

63 Będę się tu kierować m.in. mądrym spostrzeżeniem Henryka Krzeczkowskiego, że: „W pisarstwie Stefana Kisielewskiego metoda jest treścią (…), a polega ona na przekładaniu powszechnie wypowiadanych niejasnych, powikłanych, zawoalowanych, wreszcie po prostu mętnych poglądów na oczywiste, faktycznie lub pozornie logiczne twierdzenia. A także na przedstawianiu własnych sądów i opinii, diagnoz i prognoz w postaci zdroworozsądkowych konkluzji, które powinny nasuwać się każdemu myślącemu człowiekowi, gdyby tylko chciał i potrafił zdobyć się na samodzielne myślenie” – H. Krzeczkowski, Stefana Kisielewskiego traktat o metodzie [1985], [w:] Id., Proste prawdy. Szkice wybrane, O Henryku Krzeczkowskim, Warszawa 1996, s. 258.

64 Tę zasadniczą różnicę Kisielewski wskazuje w tym oto zapisie z Dzienników: „A tu opowiadał mi ktoś, że w podręczniku szkolnym nauki najnowszej historii Polski jest fotografia przedwojennego pisma z białymi plamami i napisane, że w Polsce przedwojennej «konfiskaty były rzeczą codzienną». To przecież wyżyny, Himalaje bezczelności – a tu wszystko sfałszowane absolutnie i nie ma najdrobniejszego śladu!” – S. Kisielewski, Dzienniki, s. 646 [zapis z 4 kwietnia 1972].

65 Dlatego wywalczenie w okresie „pierwszej” Solidarności zaznaczania ingerencji cenzorskich słusznie uważane było za powrót normalności.

66 S. Kisielewski – Kisiel, Odwilżowe remanenty tudzież wesołków zabawy [1980], [w:] Id., Lata pozłacane…, s. 605.

67 Zob. Id., Odpływ krwi od mózgu [1980], [w:] Id., Lata pozłacane…, s. 599-604.

68 Acz pewnym odstępstwem od tego pryncypium lub co najmniej niekonsekwencją jest przekonanie wyrażone w 1962 roku – też na łamach Giedroyciowej „Kultury”, więc poza bezpośrednim naciskiem cenzury – o „skutecznej modernizacji” kraju poprzez „akumulację wewnętrznego kapitału inwestycyjnego w rękach państwa”, co „pchnęło Polskę na drogę industrializacji, produkcji przemysłowej, unowocześnienia struktury społecznej, urbanizacji”, co zostało poczytane komunistom za „historyczną zasług[ę], której nawet wytykając wszelkie błędy czy nieprawości, nie sposób im zaprzeczyć” – cyt. za: G. Kucharczyk, Polska myśl polityczna po roku 1939, Dębogóra 2009, s. 97. Wydaje się wszakże, iż ten akurat pogląd nie jest „osobno” kisielistyczny, ale stanowi bierny refleks obiegowego, także w świecie zachodnim, mniemania o modernizacyjnych walorach komunizmu sowieckiego (z „rytualnym” nieomal ubolewaniem nad brutalnością metody zastosowanej do koniecznego i niezbędnego celu); wielokrotnie wyrażał go na przykład w odniesieniu do Rosji sowieckiej – porównywanej z Rosją carów – Zbigniew Brzeziński. Pokazuje to zarazem, jak trudno jest być konsekwentnie wolnym od dyskursów i poglądów swojej epoki nawet tak syngularnym jednostkom jak Kisielewski.

69 Cyt. za: B. Bankowicz, op. cit., s. 45.

70 Kisielewski znał (i czytał regularnie, ale głównie prasę w tych językach) niemiecki i francuski.

71 S. Kisielewski – Kisiel, Rozmowy duchów…, [w:] Id., Lata pozłacane…, s. 689.

72 Ibid., s. 690.

73 Id., O mojej religijności [1984], [w:] Id., Lata pozłacane…, s. 667.

74 Zob. Testament Kisiela. Ze Stefanem Kisielewskim rozmawia Piotr Gabryel, Poznań 1992.

75 S. Kisielewski, Wszystko inaczej…, s. 185.

76 Przypomnijmy, iż to nie tylko stary znajomy Kisielewskiego, również z UNII, ale także autor ekonomicznej części programu przedwojennej „Polityki” (Polska idea imperialna, Warszawa 1938), wprawdzie nie socjalistycznej, ale silnie nacechowanej etatyzmem i interwencjonizmem.

77 Maltuzjanizm zaczerpnął Kisielewski od ekonomisty Adama Krzyżanowskiego – myśliciela wprawdzie chrześcijańskiego, ale właśnie w tym punkcie (istotnie nie do pogodzenia z etyką chrześcijańską) krytykowanego przez autorytety katolickie.

78 S. Kisielewski, Dzienniki, s. 936 [zapis z 11 września 1979].

79 W tym miejscu zaznaczona interwencja cenzury.

80 S. Kisielewski – Kisiel, Podróże i powroty [1981], [w:] Id., Lata pozłacane…, s. 647.

81 S. Kisielewski, Dzienniki, s. 906 [zapis z 29 czerwca 1977].

82 Gwoli ścisłości i sprawiedliwości trzeba zaznaczyć, że wcześniej, w okresie powstania KOR-u, Kisielewski był niezwykle życzliwy Michnikowi, wręcz nim zauroczony; w Dziennikach pisał na przykład: „Jedyny to właściwie człowiek, którego teraz znoszę: jest młody, w gruncie rzeczy beztroski i bardzo chętny do wszelkiego politycznego czynu. Przy tym rozsądny i nad podziw obiektywny” – ibid., s. 879 [zapis z 3 lipca 1976]; napisał też przedmowę do książki Michnika Kościół, lewica, dialog. Inna rzecz, że kult robotnika u Michnika czy Geremka też nie przetrwał próby czasu.

83 S. Kisielewski, O nowe hasło [1981], [w:] Realiści z wyobraźnią. Kultura 1976-2000. Wybór tekstów, oprac. B. Kerski, A.S. Kowalczyk, Lublin 2007, s. 237, 239.

84 Cyt. za: G. Kucharczyk, op. cit., s. 161.

85 Dla ścisłości należy dodać, że zwrotnice w kierunku rynku zostały przestawione już przez ostatni PZPR-owski rząd Mieczysława F. Rakowskiego, bez czego niepodobna zrozumieć choćby entuzjazmu Kisielewskiego dla ministra tego rządu, przemysłowca Mieczysława Wilczka.

86 S. Kisielewski, Komu potrzebna jest Polska?, „Tygodnik Powszechny”, 4 III 1990, nr 9.

87 Pisane w 1979 roku.

88 S. Kisielewski, Wszystko inaczej…, s. 119.

89 Id., Czy geopolityka straciła znaczenie?, „Res Publica”, nr 1/1979, s. 98. Trzeba jednakowoż zauważyć, że nie był to do końca „teoremat” Kisielewskiego. W kontekście dostrzeganego przezeń popierania przez bolszewików kanclerza W. Brandta, ażeby „złamać sztywne ogniwo, jakim było dotąd NRF, i utorować sobie wślizg na Zachód”, notuje: „Dziwnie to stwierdzić, ale w tej sytuacji jestem po stronie Straussa – nie potrafię jakoś utożsamić polskiej racji stanu z rosyjską [podkr. moje – J.B.]” – Id., Dzienniki, s. 306 [zapis z 30 listopada 1969]. Kiedy indziej zaś (już w „idyllicznej” atmosferze détente) dodaje: „Martwi mnie też dziwaczny rozwój świata – kapitał zachodni (USA i Niemcy) chce zafundować Rosji nowoczesność, a więc podtrzymywać będzie reżim Breżniewa i spółki. (…) To już ta Polska nigdy nie będzie wolna, a komunizm zagnieździ się tu na długie lata?” – ibid., s. 794 [zapis z 1 września 1973].

90 Id., Czy geopolityka…, s. 77.

91 Ibid., s. 103.

92 Ibid., s. 105.

93 Id., Dzienniki, s. 649 [zapis z 9 kwietnia 1972].

94 Kontekstem wypowiedzi jest tu list 15 pisarzy polskich w sprawie praw Polaków w ZSSR, adresowany formalnie do ministra Józefa Tejchmy.

95 S. Kisielewski, Dzienniki, s. 823 [zapis z 11 grudnia 1974].

96 Traktowanej, dodajmy koniecznie, jako nauka, subdyscyplina plasująca się zwłaszcza pomiędzy naukami politycznymi i historią a tzw. geografią polityczną, z której zresztą wyrosła, nie zaś jako publicystyczny slogan w służbie jakiejś konkretnej polityki.

97 L. Moczulski, Geopolityka. Potęga w czasie i przestrzeni, Warszawa 1999, s. 75.

98 Ibid., s. 79-80.

99 Jak to mawiał swego czasu – i nie bez związku z wypowiedziami Kisielewskiego – cytowany tu Moczulski, geopolityka nie przeszkodziła Źółkiewskiemu być na Kremlu.

100 Ostrzeżeniem dla badacza doktryn jest już choćby fakt równie chętnego określania się przez Kisielewskiego mianem liberała, czyli jednoczesnego sytuowania się w obrębie tradycji zupełniej innej niż konserwatyzm; odkładamy tu oczywiście na bok popularne w Polsce zwłaszcza w latach 80. i 90. określenie konserwatywno-liberalny, bo to ideologiczno-publicystyczna hybryda, a nie kategoria filozofii politycznej.

101 Na temat znaczenia arystotelesowskiej kategorii πρός έν dla ustalenia typu idealnego doktryn politycznych zob. J. Bartyzel, Próba teoretyzacji pojęcia „prawica”, [w:] Religia – polityka – naród. Studia nad współczesną myślą polityczną, red. R. Łętocha, Kraków 2010, str. 47-69.

102 Wyjątkiem był tu związany z tą szkołą Jacques Bainville, dość dobrze znany i ceniony w Polsce, zarówno przez konserwatystów, jak i narodowców, ale to historyk i analityk polityki międzynarodowej, a nie teoretyk.

103 Ta kwalifikacja to jeszcze jeden przykład tego, jak nawet tak „suwerennej jednostce” jak Kisielewski trudno być całkowicie niezależnym od opinii i plotek krążących „w środowisku”, do tych zaś należało ówcześnie określanie klasycznego neopiłsudczyka Moczulskiego, nie mającego zatem nic wspólnego z nacjonalizmem i endecją w szczególności, jako nacjonalistę.

104 S. Kisielewski, Dzienniki, s. 911 [zapis z 7 sierpnia 1977].

105 Zob. W. Cimoszewicz, A. Michnik, O prawdę i pojednanie, „Gazeta Wyborcza (Świąteczna)”, 9-10 IX 1995, nr 210.

106 S. Kisielewski, Dzienniki, s. 789 [zapis z 4 sierpnia 1973].

107 „Teoretykami władzy autorytarnej” w terminologii i uzasadnieniu Carla Schmitta – zob. Id., Pojęcie polityczności, [w:] Id., Teologia polityczna i inne pisma, wybór, przekład i wstęp M.A. Cichocki, Kraków – Warszawa 2000, s. 229-240.

108 Jak mawiał Charles Maurras, liberał to anarchista, który starannie zawiązuje krawat.

109 Zob. C. Schmitt, op. cit., s. 240-250. I w tym sensie zatem Kisielewski, jeśli był konserwatystą, to nie mógł być zarazem liberałem, a to, że tak twierdził, nie ma dla teoretyka większego znaczenia.

110 S. Kisielewski, Dzienniki, s. 794 [zapis z 1 września 1973].

Za: Organizacja Monarchistów Polskich - legitymizm.org | http://www.legitymizm.org/stefan-kisielewski

Skip to content