Aktualizacja strony została wstrzymana

Toksyczne „społeczeństwo obywatelskie” (w związku z felietonem Magdaleny Środy) – Jacek Bartyzel

Dostrzegam w kręgach mi bliskich duże poruszenie najnowszym felietonem Magdaleny Środy, à mon avis niezbyt uzasadnione. To, że prof. Środa jest zasmucającym przypadkiem osoby, której mózg i duszę przeżarła nienawiść do chrześcijaństwa, wiadomo przecież od dawien dawna, więc żadna to rewelacja. Lecz w gruncie rzeczy – i pomijając żółć retoryczną oraz konkluzje, które z tego wyciąga – jej główna teza o zasadniczej sprzeczności pomiędzy tradycyjną rodziną katolicką a „społeczeństwem obywatelskim i demokratycznym” jest prawdziwa.

Nawiasem mówiąc, to, co dzisiaj nazywa się „wartościami rodzinnymi”, także, a nawet w szczególności, w popularnej apologetyce katolickiej, nie ma nic wspólnego z rodziną naprawdę tradycyjną, lecz jest polukrowaną moralizmem i sentymentalizmem religijnym kalką już aż nadto czułostkowego modelu miłości rodzinnej wynalezionego w sentymentalnym wieku „łez i wzdychań” (czyli XVIII) i nierozłącznie związanego z dokonanym w tym samym czasie przewrocie w spojrzeniu na dziecko (jako „istotę niewinną”) i dzieciństwo (jako wiek szczególnie cenny, bo beztroski, która to beztroska winna być jak najbardziej przedłużana). Choć teza Elisabeth Banditer o wynalezieniu miłości macierzyńskiej w wieku oświecenia jest – jak każde tego rodzaju błyskotliwe stwierdzenie – przesadzona, to jednak tkwi w niej sporo prawdy. Przede wszystkim, tradycyjna rodzina nie była skoncentrowana na uczuciowym celebrowaniu dzieciństwa, lecz przeciwnie – traktowała je jako stan niedojrzałości, który winien być jak najszybciej przezwyciężony mądrze opracowaną paideią, wprowadzającą w stan dojrzałości. W tradycyjnej rodzinie z wyższych sfer bezpośredni kontakt rodziców z dziećmi był raczej rzadki i w dużej mierze ceremonialny: dziećmi zajmowały się najpierw mamki, potem niańki, wreszcie wychowawcy i nauczyciele; małe dzieci przyprowadzano rodzicom, aby mogli się nimi przez chwilę, i raczej „na pokaz”, nacieszyć. Troskliwy ojciec wysyłając syna, na długie lata, do szkół i w wojaże dla poznania świata i nabrania ogłady, udzielał mu solennych rad i pouczeń, a potem konsultował się już tylko z dobranym preceptorem w sprawie postępów podopiecznego w edukacji, ewentualnie w sprawie znalezienia środków zaradczych, gdy młodzieniec schodził na złą drogę. Chcecie poznać czym była tradycyjna rodzina, przeczytajcie raz jeszcze uważnie scenę w Hamlecie, w której Poloniusz udziela ostatnich wskazówek Laertesowi udającemu się do Francji, a potem tenże Laertes poucza swoją siostrę Ofelię. Dzieci umieszczone w kolegiach z internatami, do domu przyjeżdżały na ferie świąteczne i wakacje. W gruncie rzeczy synowie poznawali swoich ojców bliżej (jeśli ci dożyli) dopiero jako ludzie dorośli. Córki, odbierające wychowanie i naukę domową, miały bliższy kontakt z matkami, ale za to starano się jak najwcześniej wydać je za mąż. W warstwach pracujących dzieci były z kolei tak szybko, jak to tylko możliwe, wdrażane do pracy i obowiązków koniecznych dla egzystencjalnego przetrwania. Było to życie twarde, surowe, często prymitywne i nieomal „zwierzęce”; przypomnijmy choćby, że jeśli życie wielodzietnej rodziny toczyło się w jednej i ciasnej izbie, to starsze dzieci były nieuchronnie świadkami prokreacji swojego młodszego rodzeństwa. I, co szczególnie ważne, rodzina „nuklearna” nie była wcale bytem wyizolowanym, tak jak dzisiaj w dobie liberalnego rozkładu społeczeństwa (historycznie rzecz biorąc, taką rodziną stała się jako pierwsza dopiero rodzina burżuazyjna w dobie industrializacji, w stosunku do której na przykład rodzina proletariacka zachowywała o wiele więcej pierwiastków tradycyjnych), lecz zintegrowaną ściśle częścią wspólnoty: to jej rytuały, święta, obyczaje, wzorce kulturowe, spełniały rolę socjalizacyjną w daleko większym stopniu niż dom rodzinny (jeśli będziemy o tym pamiętać, to aż tak bardzo nie będą nas szokować pomysły Platona odnośnie do uczynienia „jedną rodziną” klasy strażników w najlepszej polis). Tak było we wszystkich tradycyjnych społeczeństwach, z których chrześcijańskie – przypomnijmy – było chronologicznie ostatnie, a nie pierwsze.

Tego wszystkiego nie rozumieją – albo nie chcą rozumieć – liczni u nas rzecznicy „pastelowej prawicy”, łudzący siebie i innych (nie tylko w tej kwestii zresztą), że można bezkolizyjnie godzić tradycję z modernistyczną imitacją, kultywować „wartości tradycyjne” w ciepłym gniazdku rodzinnym i jednocześnie żyć poza domem (i jeszcze obowiązkowo „odnosić sukces”) według reguł narzuconych przez inżynierów socjalnych świata anty-tradycji. To oni właśnie wytwarzają ten mdlący swoją idyllicznością (i mający, jak już wspomniano, oświeceniowo-sentymentalny rodowód) obraz „szczęśliwej katolickiej rodziny”, który potem powielają katolickie magazyny ilustrowane: piękni i młodzi, gustownie a zarazem swobodnie ubrani i uczesani rodzice, co najmniej trójka ślicznych, rumianych i dokazujących (ale „w normie”) dzieci, wszyscy radośni i roześmiani, w objęciach, bądź trzymający się za rączki, biegnący gdzieś po uroczej łączce lub ogródku, może jeszcze merdający wesoło ogonkiem piesek lub kotek; po prostu „miodzio”. Tylko jak ta „enklawa tradycji” przygotowuje te urocze bobaski na zetknięcie się ze światem anty-tradycji: gdy znajdą się one na rynku pracy, na rynku oferowanych przez permisywną cywilizacje „dóbr kulturalnych”, na rynku… usług politycznych wreszcie, dostarczanych w demoliberalnej teatrokracji?

Wracając tedy do zasadniczego tematu, należy raz jeszcze stanowczo potwierdzić: tradycyjna rodzina (katolicka) z jednej strony, a demokracja i „społeczeństwo obywatelskie” z drugiej strony są ze sobą pod każdym względem niekompatybilne; to by tak rzec, „po augustyńsku”, dwa Miasta, w których panują nieprzyjaźni sobie panowie, i pomiędzy którymi nigdy nie może zaistnieć przyjaźń i zgoda. Ta sprzeczność ujawnia się na każdym kroku i w najbardziej podstawowych sprawach. Co jest bowiem pierwszym, więc fundamentalnym, doświadczeniem kondycji rodzinności, jakiego doznaje dziecko – również w tej, zdefektowanej już, jak to wskazaliśmy przed chwilą, współczesnej rodzinie katolickiej; ba!, nawet w najbardziej permisywnej i zlaicyzowanej rodzinie? Otóż to, że autorytet Rodziców, a zwłaszcza Ojca, jest po prostu dany, a więc zaczyna jawić się jako pochodzący „z góry”. Jest on „nienegocjowalny” i zupełnie niezależny od zgody czy aprobaty dziecka, które przekonywa się o tym szczególnie dotkliwie właśnie wtedy, kiedy okazuje nieposłuszeństwo, bo widzi, że to pociąga za sobą sankcję. A czegóż to dowiaduje się to samo dziecko, które wkraczając w świat dorosłości, wezwane zostaje do udziału w „świeckim misterium” demokracji? Otóż tego, że Ojciec narodu (prezydent, premier…) wcale nie jest „dany z góry”, lecz że Ojca „wybierają” dzieci, ograniczając przy tym od razu jego władzę czasowo (na okres kadencji) i przedmiotowo, stawiając mu warunki, pod jakimi zgodzą się respektować jego autorytet (jeśli w ogóle takowy posiada). Władza tego Ojca pochodzi zatem „z dołu”, a więc sprzeczność z Ojcem rodziny oczywista.

Czymże zaś jest owo „społeczeństwo obywatelskie”, na którego ołtarzu, jak Molocha, Magdalena Środa radzi złożyć ofiarę z rodziny katolickiej? Niczym innym, jak produktem długiego, ciągnącego się już od późnego średniowiecza, rozkładu społeczeństwa naturalnego, powstającego właśnie z rodziny, jako zawiązku wszelkiej wspólnoty, i rozszerzającego się zgodnie z zasadą pomocniczości w coraz wyższe szczeble wspólnoty gminnej, prowincjonalnej, stanowej i korporacyjnej aż po wieńczący całość organizmu wierzchołek władzy politycznej, harmonizującej i prowadzącej wszystkich ku wspólnemu celowi. „Społeczeństwo obywatelskie” to produkt tego samego (chorobowego) procesu, wywołanego toksynami antyorganicznych ideologii (awerroizmu, nominalizmu, makiawelizmu) i religijnej rewolucji protestantyzmu, którego efektem było powstanie nowożytnego „państwa”, sztucznie oddzielonego od naturalnych ciał społecznych. „Państwo – maszyna” i „społeczeństwo obywatelskie” to, mówiąc obrazowo, nieodłączne od siebie, dwie cegły wypalone w tej samej cegielni nowożytnego konstruktywizmu, owładniętego pychą rozumu, iż można zbudować porządek lepszy od tego, który wzrasta naturalnie. Pomiędzy owymi dwoma cegłami wytwarza się jednak powierzchnia tarcia, która sprawia, że ów dwugłowy bożek (Lelum-Polelum) nowoczesnego świata znajduje się nieustannie w stanie wojny domowej, oscylując między próbą wchłonięcia „społeczeństwa obywatelskiego” przez państwo (totalitaryzm), a próbą anihilacji państwa przez społeczeństwo obywatelskie (anarchia społeczna). Co do jednej rzeczy panuje jednak między nimi zgoda: że rodzina i każde inne naturalne ciało społeczne może istnieć o tyle tylko i mieć tyle tylko uprawnień, ile zechce mu udzielić owo dwugłowe Bóstwo.

Konkludując, oburzanie się w tym wypadku i bicie w tarabany „obrony rodziny” wydaje mi się rzeczą jałową. Przeciwnie: chociaż elaborat M. Środy jest intelektualnie żałosny, stanowiąc dziesiątą wodę po kisielu z antychrześcijańskich diatryb klasyków nowożytnego republikanizmu (Machiavelli) i demokratyzmu (Rousseau), oskarżających chrześcijan o notoryczny brak cnót obywatelskich, to tak jasne i prowokacyjne postawienie prze nią kwestii uświadamia bezapelacyjność zarysowanej alternatywy, może zatem i powinno wywołać zdrową, ożywczą i stanowczą reakcję. Zamiast podążać za ułudą harmonijnego współistnienia tradycyjnej rodziny z demokracją i społeczeństwem obywatelskim, powinniśmy postawić sobie cel ambitniejszy i prawdziwie realistyczny. Obrona tradycji nie może być selektywna i ustępliwa na jakimkolwiek polu. Trzeba „zagruzować” demokrację i społeczeństwo obywatelskie (razem z „państwem – lewiatanem”), a odbudować naturalną, organiczną CIVITAS. Tylko wtedy rodzina będzie także ocalona.

Jacek Bartyzel

Za: Organizacja Monarchistów Polskich - legitymizm.org | http://www.legitymizm.org/toxyczne-spoleczenstwo-obywatelskie

Skip to content