Aktualizacja strony została wstrzymana

Czy niesuwerenność to w UE suwerenność? – ks. prof. Czesław S. Bartnik

W 93. rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości nasz minister spraw zagranicznych na forum Niemieckiego Towarzystwa Polityki Zagranicznej w Berlinie powiedział, że UE powinna być federacją, tzn. państwem ponad państwami członkowskimi, Niemcy powinny przejąć zdecydowaną hegemonię w Unii, a za nasz „kompromis z suwerennością powinniśmy otrzymać uczciwą pozycję w silniejszej Europie”. I ta wypowiedź została natychmiast zaprawiona cyniczną drwiną z inaczej myślących Polaków, że „kto chce suwerenności [pełnej?], nie ma pojęcia o współczesnej polityce” (za M. Magierowskim).

Nierozum polityczny i logiczny

Oświadczenie to zostało wypowiedziane z widocznym lękiem, czy jest prawomocne, bowiem zaraz zostało dodane zastrzeżenie, że jest to wypowiedź „autorska”, czyli że w imieniu prywatnym. Ale równie szybko wyjaśniono, że została ona uzgodniona z premierem, rządem PO i prezydentem, a na drugi dzień kanclerz Angela Merkel dała poznać, że i ona się jej spodziewała. Oczywiście, jej byłoby niezręcznie sugerować hegemonię Niemiec w UE.

W tym kontekście przypomina się nam od razu, że w czasie przystępowania Polski do Unii, a następnie w czasie dyskusji nad ratyfikacją traktatu reformującego i w konsekwencji lizbońskiego, padały analogiczne głosy niefrasobliwych propagandystów, że nasze wejście do UE jako superpaństwa europejskiego nie pozbawi nas tożsamości, wolności i suwerenności, lecz wprost przeciwnie: wszystkie te aspekty wzmocni. Dla ludzi o zdrowym rozsądku było to, oczywiście, niedorzeczne i nielogiczne. Można było powoływać się na określone korzyści gospodarcze i inne, ale nie na wzmocnienie suwerenności. Tracenie bowiem suwerenności na rzecz innego podmiotu nie jest „pełniejszą suwerennością”. Twierdzić, że niesuwerenność wzmocni naszą suwerenność, może tylko zwolennik filozofii Hegla, który przyjmował, że sprzeczność (contradictio, Widerspruch) rodzi wyższy sens i wyższą rzeczywistość, ale przecież nasi politycy nie znają filozofii Hegla, może tylko tyle, co pozostało z niej w marksizmie, choć i marksizm wyrzekł się w końcu zasady twórczego charakteru sprzeczności na rzecz zasady przeciwieństw. Bo jeśli się powie, że „niesuwerenność jest suwerennością” lub „nietożsamość (narodowa) jest tożsamością” czy „niewolność jest wolnością”, to jest wtedy bełkot, nierozum i bezsens.

Co to jest zatem suwerenność? „Suwerenność” to termin wzięty z języka francuskiego: souverain, souveraineté, uformowany tam we wczesnym średniowieczu na podstawie terminu ówczesnej łaciny: „superanus” – wyższy. Suwerenność państwa oznacza więc jego niezależność od wszelkiej władzy w stosunkach z innymi państwami i organizacjami międzypaństwowymi czy międzynarodowymi (suwerenność zewnętrzna) oraz pełną samodzielność w regulowaniu spraw wewnętrznych w państwie (suwerenność wewnętrzna). Jest to zatem zwierzchność terytorialna, niepodległość i wolny od ingerencji ustrój polityczny, społeczny i ekonomiczny oraz możliwość wolnej współpracy i współżycia z innymi państwami czy narodami na zasadach równości i obopólnych korzyści (Gerard Labuda). Przy czym nie można według dzisiejszych ujęć za suwerena uznawać partii, władzy czy parlamentu, lecz tylko naród czy społeczeństwo państwa, dlatego w sprawach suwerenności musi być pytany sam naród.
Jeśli tedy państwo poddaje się pod władzę drugiego państwa jako zwierzchnią, nierównorzędną na zasadzie sojuszu, to nie jest to już żadna suwerenność, lecz podległość, choć może ona przynosić jakieś korzyści materialne, obronnościowe, gospodarcze czy kulturowe. Notabene na tego rodzaju korzyści, a nie na wzmocnienie suwerenności, liczyły wszystkie słabe ekonomicznie kraje, które weszły do UE, zwłaszcza z Europy Środkowej i Wschodniej.

U nas, niestety, to błędne rozumienie suwerenności potwierdziła słaba intelektualnie dyskusja w Sejmie 15 grudnia 2011 r. nad wystąpieniami rządu na Zachodzie, nad polską prezydencją i nad wotum nieufności dla ministra spraw zagranicznych. I powstało wrażenie, że większość ludzi z PO, SLD, Ruchu Palikota traci już zmysł polski i państwowy. Dzieje się coś tragicznego. Często jest to jeden wielki bełkot, wściekłe zaślepienie i brak logiki. Czy już nie ma jakiegoś sposobu, żeby takie dyskusje sejmowe, no i medialne, na tak przecież wysokiej scenie państwowej, jakoś znormalizować i zhumanizować?

Prawo a rzeczywistość federacji

Trzeba tu wszakże jasno powiedzieć, że znaczna część naszych polityków w sprawie charakteru Unii obudziła się poniewczasie. Wołają, że dopiero teraz zagrożona jest nasza suwerenność w UE. Tymczasem ogół Polaków od początku nie orientował się, o co chodzi z naszym wejściem do niej. Oto do roku 1991 mieliśmy Wspólnotę Europejską, czyli wspólnotę wolnych państw, narodów i kultur. Ale w tymże roku uchwalono na rok 1992 w Maastricht, że będzie to już Unia Europejska, a więc jeden podmiot państwowy, z jedną władzą naczelną (prezydentem, ministrem spraw zagranicznych i obrony, parlamentem), z jednym pieniądzem – euro, jedną gospodarką, z bankiem centralnym unijnym, jedną wspólną polityką zagraniczną i wewnętrzną, wreszcie z jedną ideologią liberalistyczną, „europejską”, laicką, czyli ateistyczną, choć ta ostatnia nie była formułowana wyraźnie, a jedynie przez zamilczenie wszelkiej religii.

I oto ta zasadnicza zmiana koncepcji i charakteru nowej Europy uszła uwagi większości decydentów o wejściu do Wspólnoty. Konstruktorzy Unii tymczasem przygotowali dla niej konstytucję, która miała być nadrzędna nad konstytucjami państw członkowskich. I odpowiedni zespół pod kierunkiem wysokiego masona francuskiego Valéry´ego Giscarda d´Estainga przygotował Projekt Konstytucji dla Europy czy pełniej: Projekt Traktatu Ustanawiającego Konstytucję dla Europy, ukończony 16 grudnia 2004 roku. Trzeba pamiętać, że Polska przystąpiła do Unii (Wspólnoty) w maju 2004 r. przed ukończeniem konstytucji, z myślą większości, że przystępuje do wolnej wspólnoty. Projekt ten poddano pod referenda krajowe. Ale Holandia, a następnie Francja odrzuciły go, broniąc suwerenności. Wówczas przeredagowano go nieco jako traktat reformujący Unię Europejską, kamuflując, ale nie przekreślając ducha federacji, eurolandu i superpaństwa. Jakoż ten sam co przedtem główny autor nowej redakcji Valéry Giscard d´Estaing orzekł w roku 2007, że treść główna jest ta sama, a José Manuel Barroso, szef Komisji Europejskiej, stwierdził wyraźnie 10 lipca 2007 r., że według tego dokumentu „Europa stała się imperium”, czyli jednym państwem ponadnarodowym.

Tym razem Angela Merkel nie zgodziła się, żeby stary-nowy traktat poddawać pod referenda, a jedynie do ratyfikacji przez parlamenty i rządy. Po zgodzie na to w Lizbonie został on nazwany traktatem lizbońskim. Jednak i tym razem ratyfikacja się opóźniała, bo według konstytucji irlandzkiej musiało być referendum. Pierwsze referendum tam przeprowadzone było negatywne, zastało więc wymuszone przez władze Unii drugie – pozytywne. W całej Unii opóźniali tylko złożenie swych podpisów dwaj bardziej dalekowzroczni prezydenci, Czech i Polski, chcieli wywalczyć więcej autonomii. Nasz prezydent śp. Lech Kaczyński wywalczył jeszcze pewne przywileje, a przede wszystkim wolność od propagandowej i ideologicznej Karty Praw Podstawowych. W rezultacie traktat lizboński podpisał 13 grudnia 2008 r., choć pod olbrzymim i obrzydliwym naciskiem ze strony Francji i Niemiec, a także naszej lewicy, postmarksistów i liberałów nieczujących potrzeby suwerenności.

Co więc dziś z tego wynika? Otóż ani minister spraw zagranicznych, ani rząd nie mogą być postawieni przed Trybunałem Stanu za popieranie federacji unijnej, bo po prostu działają zgodnie z duchem traktatu lizbońskiego, prawnie ratyfikowanego przez Polskę i tylko wyraźniej eksplikują to, co jest w nim głębiej zawarte. Problem w tym, że wszystkie owe projekty i traktaty unijne czytało w Polsce może tylko kilka osób. Zwłaszcza politycy nie lubią czytać „opasłych książek”, tak – po słowiańsku – wierzą tylko swojej intuicji, choćby błędnej. A ogół słabszych dziennikarzy był na fali utopijnego entuzjazmu dla nowego państwa – raju. Co gorsza, nawet bł. Jan Paweł II nie został poinformowany, że od roku 1992 nie jest to już Wspólnota, lecz linia jednopaństwowa, i dlatego w roku 2003 zachęcał Polaków do przystąpienia jeszcze do „Wspólnoty” na „równych i sprawiedliwych prawach”.

Trzeba natomiast mocno krytykować cały nasz rząd i polityków za to, że w ogóle faktycznie prą w kierunku stworzenia ścisłego państwa unijnego za cenę nawet utraty niepodległości, że nie chcą weryfikować błędu ratyfikacyjnego, nie chcą utworzenia Unii bardziej wolnej, normalnej i rozumnej, popierają jej koncepcję utopijną, federacyjną, hegemonistyczną i w ogóle błędną w każdej niemal dziedzinie, zwłaszcza zaś co do wyrzucenia z niej ducha, moralności, kultury i religii.

I ten powiew ducha Grodna 1795 r.

W tej sytuacji w obecnej Polsce dzieje się znowu coś tragicznego. Zachowanie się rządu i niektórych partii przypomina jako żywo akt abdykacyjny ostatniego niegodnego króla Polski Stanisława Augusta Poniatowskiego, który 25 listopada 1795 r. w Grodnie, ściągnięty tam przez carycę Katarzynę II, uznał rozbiór Polski i oddał Ojczyznę z całą podłością i głupotą Niemce na tronie carskim: „Ten akt na ręce Najjaśniejszej Imperatorowej wszech Rosji składamy dobrowolnie [oszustwo!] i z rzetelnością (…), zaklinając Najjaśniejszą Imperatorową, ażeby macierzyńską swą dobroczynność na tych rozciągnęła, których królem byliśmy”. I, niestety, w tym haniebnym akcie miał król poparcie wielkiej liczby zdegenerowanej i zdradzieckiej szlachty i magnaterii, zarówno świeckiej, jak i duchownej. To też przypomina nasz czas.

I teraz 8-9 grudnia 2011 r. w Brukseli trzeba było aż premiera Wielkiej Brytanii, żeby nie doszło do utworzenia ścisłej federacji europejskiej pod hegemonią Niemiec, gdzie Polska musiałaby abdykować z suwerenności i prawnie, i faktycznie. Ale i to nie skończyło się bez szkody dla nas. Oto nasz rząd przyjął skwapliwie pakt fiskalny, zgodnie z którym UE ma prawo rządzić naszym budżetem, i choć nie jesteśmy w walącej się strefie euro, to jednak mamy przekazać MFW co najmniej 7 mld euro na ratowanie budżetu UE, w tym szczególnie bankrutującym krajom euro: Grecji, Włochom, Hiszpanii, Belgii, Portugalii i Irlandii. I to jest przyrzeczone w czasie, gdy u nas ok. 17 proc. ludzi żyje w wielkim niedostatku, niektórzy cierpią głód, bo nasi gospodarze są nieudolni. Ponadto pakt fiskalny musi być u nas zatwierdzony przez Sejm, co prawnie wymagałoby 2/3 głosów, ale z góry można przewidzieć, że obchodząca trudne prawa PO opowie się za zwykłą większością głosów, żeby zrobić na złość PiS i patriotom. Tak! Ślepi ludzie wychwalają strefę euro, nasz rząd woła, żeby do niej natychmiast wchodzić, a UE stara się o pożyczki nie tylko w bogatych, marksistowskich Chinach, ale nawet i w Rosji, której gospodarkę zmarły Bronisław Geremek przyrównywał do holenderskiej. Koncepcja waluty euro jest w istocie swej błędna.

Ruina źle pomyślanej Unii

Któżby nie chciał zjednoczonej Europy, o której marzyli myśliciele i politycy, głównie chrześcijanie, a w której byłaby demokratyczna współpraca państw i wolnych narodów, wspierających się nawzajem, emulujących szlachetnie w dobrym, tworzących nową jakość życia i doskonalących swój kontynent i świat. Europa była bowiem największym pionierem najwyższej kultury świata. Tymczasem UE, jak się teraz jawnie okazuje, została źle pomyślana i skonstruowana, głównie w roku 1991, kiedy to postanowiono przekształcić ją w imperium sine Deo i contra traditionem. Największym złem stała się właśnie owa błędna i nienawistna filozofia nowej Europy, która nie potrafiła zharmonizować odpowiednio dwu podstawowych kategorii: jedności i wielości oraz przeszłości i przyszłości, przy czym jedność nie niwelowałaby wielości, a wielość nie rozbijałaby jedności. Do tej harmonizacji były konieczne dwa fundamenty, a mianowicie religia chrześcijańska, „rodzima”, która rozwiązuje doskonale antynomie jedności w wielości i wielości w jedności, oraz etyka ogólnoludzka, dziedziczona przez chrześcijaństwo, a głównie przez Kościół katolicki. Tymczasem współcześni rewolucjoniści, neolewica i liberałowie w szale niszczenia tradycji i przeszłości odrzucili i religię, i moralność, a co jeszcze pozostało, to tylko przez trudniej zniszczalne resztki dawności.

Zamiast fundamentów duchowych konstruktorzy UE przyjęli doktryny dwóch kierunków pustych duchowo: neolewicy, jak np. szkoły frankfurckiej w Niemczech, Francji, Włoszech i USA (M. Horkheimer, T. Adorno, H. Marcuse, J. Habermas, J. Derrida i młodsi), oraz masońskich ideologów Unii (R. Coudenhove-Kalergi, J. Monnet, W. Hallstein, zwolennik pangermanizmu H. Ch. Seebolm, V. Giscard d´Estaing i młodsi), łącznie z obecnymi masonami piastującymi często najwyższe stanowiska w UE, jak np. przewodniczący KE.

Główni konstruktorzy Unii nie dostrzegli, że grozi jej rozkład nie tylko ze strony utopijnych koncepcji gospodarczych i administracyjnych, na skutek których dziś UE jest m.in. zadłużona na 10 bln euro i samych odsetek płaci rocznie 300 mld euro, ale przede wszystkim ze strony nihilizmu, ateizmu i amoralizmu. I oto te dwa błędy zrujnowały już w znacznym stopniu osobowości ludzkie unionistów, poczucie wielkości i godności człowieka, etos pracy, dyscyplinę, solidność, uczciwość, zmysł wyższych wartości, odpowiedzialność, obowiązkowość, ducha społecznego, solidarność w dobrym, ofiarność na rzecz dobra wspólnego, podstawowe instytucje życia społecznego, jak małżeństwo, rodzina, stowarzyszenia, a wreszcie całą wyższą kulturę duchową. Kultura – częściowo także już i w Polsce – staje się śmietnikiem, rumowiskiem, a nawet niekiedy śmierdzącą kloaką. I tak to nihilizm, ateizm i amoralizm okazują się nie motorami postępu i życia, lecz raczej ciężkimi chorobami, nie tylko duchowymi, lecz także fizycznymi, po prostu jakimiś zbiorowymi opętaniami.

Cień nowego stanu wojennego

„Kolistą drogą – mówi Pismo – wieje wiatr i znowu wraca na drogę swego krążenia” (Koh 1, 6). Wiatr historii wieje często drogą kolistą, cykliczną. Kiedy obchodzimy 30. rocznicę stanu wojennego, to odnosimy wrażenie, że coś takiego znowu się dzieje. Wrażenie to wywołały nawet same czynniki oficjalne, które skwapliwie podkreślały, że wówczas było „dużo gorzej”. Jednak, niestety, po wyborach szczególnie, społeczeństwo katolickie i wyraźnie patriotyczne poczuło się jakoś znowu napadnięte przez ugrupowanie nieodpowiedzialne i wrogie, zwłaszcza przez Ruch Palikota, przez SLD i niektóre media, ze zdwojoną siłą, a także przez niektórych członków rządu. Inspirują to: neomarksizm, powracająca PRL – nie bez udziału prezydenta – zła wersja liberalizmu i jacyś bardziej rozzuchwaleni bojownicy ateizmu.

Tym razem chodzi o wyrzucenie ze sceny państwowej, czyli internowanie katolików i szczerych patriotów: tworzenie złośliwej i wrogiej atmosfery na najwyższej scenie państwowej, niekaralne bluźnierstwa przeciwko Bogu, Kościołowi, Matce Bożej i Biblii, napadanie Antify na Marsz Niepodległości, zakazy dochodzenia prawdziwych przyczyn katastrofy smoleńskiej, usuwanie Pomnika Katyńskiego w Warszawie, przyjmowanie różnych kalumnii ze strony niektórych Żydów, szerzenie poczucia niższości wobec ateizującej ideologii zachodniej… Zagrożone są jeszcze bardziej Radio Maryja, Telewizji Trwam i inne dzieła Ojców Redemptorystów tylko dlatego, że są niezależne, patriotyczne i wiernie katolickie. W ogóle media katolickie są „internowane” jako rzekomo zbyt radykalne, choć jednocześnie dopuszczane są jakąś drogą do głosu takie pisma, jak „Fakty i Mity” lub „Nie”. Na ogół nie dopuszcza się do TVP dziennikarzy katolickich, a jeśli już, to w takich przypadkach i układach, żeby wypadli negatywnie. Codziennie natomiast występują raczej ateizujący i patriotyczni „inaczej”. Prowadzi się umyślnie do wyprania mózgów z wiary i patriotyzmu i, niestety, odnosi się znaczące skutki. Nawet sam były prezydent Lech Wałęsa wypowiedział się ostatnio w programie „Gen wolności”, że „nasze pokolenie zamknęło epokę wychowywania, dbania i bronienia patriotyzmu”.

Jacyś dziwnie uprzywilejowani politycy i inni propagandyści rodem z PRL grożą bezkarnie, że musi być zmieniona Konstytucja w duchu zarówno wasalskim wobec UE, jak i ateistycznym. Domagają się rewizji lub nawet odrzucenia konkordatu, rozwiązania Komisji Wspólnej Rządu i Kościoła, usunięcia krzyży ze wszystkich miejsc publicznych, wyrzucenia katechetów – tylko katolickich! – ze wszystkich szkół i placówek oświatowych, a także kapelanów wszelkich ośrodków, nawet ze szpitali, więzień i wojska, i w związku z tym także likwidacji Ordynariatu Polowego WP, parafii i kościołów garnizonowych.
Jednocześnie powracają bolszewickie zakusy, żeby zabić doczesną działalność Kościoła przez podniesienie podatków, już przecież płaconych przez duchowieństwo i instytucje kościelne, przez nałożenie podatków na tace, na ofiary charytatywne, na pielgrzymki do Częstochowy, na wszelkie dobrowolne zbiórki na potrzeby Kościoła realizowane przeważnie wśród ubogich katolików. A nawet jedno z takich „wojennych” ugrupowań domaga się, żeby Kościołowi odebrać na nowo całe mienie zrabowane mu kiedyś – nielegalnie nawet według prawa bolszewickiego, a także by ciąć wszelkie pomoce dla katolickich instytucji socjalnych i charytatywnych, prowadzonych przez katolików, bo instytucje te mają także charakter religijny i katolicki. Przecież jest to zomowski rozbój. Z ich rozumowania, że państwo laickie nie powinno wspierać katolików z budżetu państwowego, wynika przecież, że i odwrotnie: jeśli 90 proc. katolików nie ma prawa do budżetu, na który się składają w takim procencie, to tym bardziej nie mają do niego prawa niekatolicy i antykatolicy. Niech tamci mają swój budżet i niech się tylko z niego utrzymują. Tymczasem katolicy opłacają instytucje antykatolickie i gaże działaczy antypolskich, jak to się dzieje coraz częściej w wielkich miastach, np. w Warszawie.

Jeszcze raz: najbardziej jest bolesne, że wznawia się jakiś stan wojenny przeciwko naszej katolickiej młodzieży, zakłada się, że wychowanie i nauczanie religijne jest bezużyteczne społecznie, a powinno być zastąpione ateizmem i amoralnością. Dzieciom i młodzieży sączy się coraz butniej, że należy się wstydzić wiary w Boga i polskości, wyśmiewa się krzyż i inne wartości religijne, zwłaszcza etyczne, sugeruje się normy i zachowania grzeszne, jak seks i narkotyki, a także, choćby implicite, szczepi się poczucie małowartościowości wobec ateistów i nie-Polaków. Młodzież ma się wstydzić godła polskiego i flagi polskiej, a tym bardziej historii, tradycji i kultury polskiej. Kto nami zatem rządzi? Prawda, że każda postawa, także religijna i moralna, winna się unowocześniać, doskonalić i rozwijać, ale nie może rujnować swoich fundamentów, jak chcą „rewolucjoniści”.

Niestety, dzisiejszy „stan wojenny” objął dużo więcej dziedzin naszego życia niż w 1981 roku. Dlatego katolicy i patrioci muszą się wreszcie obudzić, zorganizować i zjednoczyć, by czynnie i skutecznie poskromić szalonych opresorów. Bo przyszły na nas znowu jakieś naprawdę ciężkie czasy.
Nie chcę być Jeremiaszem, który sprzeciwiał się politycznemu i duchowemu sojuszowi Królestwa Judy z zachodnim Egiptem, ale przypominam, że w takich sytuacjach, głęboko niesprawiedliwych i niemoralnych, musimy się bać wyroczni Bożej:

„Wyciągnę rękę przeciwko mieszkańcom tego kraju – Wyrocznia Pana.
Bo wszyscy gonią za zyskiem,
tak mały, jak i wielki.
Również prorok i kapłan,
popełniają oszustwa.
Próbują zaleczyć klęskę mojego ludu,
mówiąc nieodpowiedzialnie
o pokoju.
Ale pokoju nie będzie!
Powinni się zawstydzić z powodu
haniebnych czynów,
lecz oni wcale się nie wstydzą,
Nie znają zawstydzenia.
Dlatego padną, jak padli już inni,
w czasie, gdy ich będę karał
– mówi Pan (…).
Wybierzcie drogę,
która jest najlepsza! (…).
Lecz oni powiedzieli:
„Nie pójdziemy nią!” (…).
Dlatego słuchajcie narody:
„Oto Ja sprowadzę
na ten lud nieszczęście,
jako owoc ich knowań,
bo nie uważali na moje słowa
i moim prawem wzgardzili””
(Jr 6, 12-19).

Ks. prof. Czesław S. Bartnik

KOMENTARZ BIBUŁY: Może i całkiem logiczny wywód, jednak z tym twierdzeniem jakoby to „nawet bł. Jan Paweł II nie został poinformowany, że od roku 1992 nie jest to już Wspólnota, lecz linia jednopaństwowa, i dlatego w roku 2003 zachęcał Polaków do przystąpienia jeszcze do „Wspólnoty” na „równych i sprawiedliwych prawach„, to ks. profesor albo infantylnie przesadził, albo…

Albo pośrednio rzucił oskarżenie na nijakiego „drogiego Stasia”, który nie dopuścił do Papieża informacji o zachodzących we Wspólnocie zmianach. To drugie jest całkiem możliwe bowiem naprawdę chcielibyśmy poznać ile Papież wiedział, czy też: ile informacji dostarczano Mu, w wielu kluczowych sprawach Kościoła i świata. Na przykład w sprawie bulwersującego skandalu założyciela zgromadzenia Legioniści Chrystusa, ojca Marcial Maciel Degollado (zob. więcej w KOMENTARZU tutaj).  Jeśli bowiem rzeczywiście wiedział niewiele – pomimo stosu korespondencji przesyłanej w sprawie o. Maciela przez wiele lat do Watykanu – to ta zasluga Jego doradców i sekretarzy mogłaby się rozciągać i na inne sprawy.

W sprawie Wspólnoty, a później Unii Europejskiej sprawa wydaje się być jednak bardziej klarowna, wszak Papież nawoływał Polaków do wstąpienia do Unii – już wtedy z wyraźnymi cechami Eurokołchozu – w 2003 roku. A w tym czasie stawianie na Polskę w Unii, było już grą w ruletkę polityczną. Bardziej prawdopdobne, że Papież dość życzeniowo potraktował włączenie Polski do Unii jako rzekomego katalizatora mających tam nastąpić zmian, po zauroczeniu się wiwatującymi na Jego cześć tłumami. Z tym, że nie wziął pod uwagę, że po latach komunistycznej izolacji, posoborowe zmiany właśnie lawinowo nadciągnęły nad Polskę zostawiając tam jedynie powierzchowną warstwę katolicyzmu. Być może nie zauważył też, albo nie chciał zauważyć smutnej konstatacji, że społeczeństwo głosujące na Kwaśniewskiego nie będzie zdolne do moralnej przemiany Zachodu.

Za: Nasz Dziennik, Czwartek-Piątek, 5-6 stycznia 2012, Nr 4 (4239) | http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20120105&typ=my&id=my07.txt

Skip to content