Aktualizacja strony została wstrzymana

Nawet nie wiemy, co utraciliśmy na Kresach

Z dr. Leonem Popkiem, historykiem, pracownikiem IPN, prezesem Towarzystwa Przyjaciół Krzemieńca i Ziemi Wołyńsko-Podolskiej, rozmawia Adam Kruczek

Dwóch, jak do tej pory jedynych przeprowadzonych na tak dużą skalę, poszukiwań i ekshumacji ofiar mordów UPA dokonano w okolicach Ostrówek na Wołyniu. Wielu Kresowian z uznaniem i nadzieją zastanawia się, jak to się Panu udało?

– Od 1992 r., kiedy nastąpiła pierwsza ekshumacja, co roku organizowaliśmy pielgrzymki do Ostrówek i Woli Ostrowieckiej i nieustannie monitowaliśmy Radę Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa oraz instytucje ukraińskie w Łucku i Lubomlu o dokończenie ekshumacji i katolickiego pochówku naszych bliskich. Spotykaliśmy się jednak z brakiem zgody Ukraińców i odsyłaniem do władz w Kijowie, czyli ad calendas graecas. Nadzieja pojawiła się dopiero w 2003 r., gdy z okazji 60. rocznicy mordów na Wołyniu Ostrówki były brane pod uwagę jako miejsce spotkania prezydentów Polski i Ukrainy. Przegraliśmy z Poryckiem ze względów organizacyjnych i logistycznych. Po prostu tam prowadziła bita droga, a teren nie wymagał specjalnego przygotowania.

Kolejna szansa pojawiła się na początku tego roku, kiedy w czasie spotkania obecnych prezydentów Polski i Ukrainy padła propozycja, aby postawić, a następnie wspólnie odsłonić pomnik w Ostrówkach. Powróciliśmy wtedy do stale powtarzanego postulatu, aby najpierw dokonać ekshumacji i katolickiego pochówku ofiar. Udało się, gdyż wsparła nas ROPWiM i jej sekretarz generalny dr hab. Andrzej Kunert, który potrafił przekonać stronę ukraińską. Szczególne podziękowania pragnę złożyć Maciejowi Dancewiczowi oraz Adamowi Kaczyńskiemu z Wydziału Zagranicznego Rady, którzy wielokrotnie, aby przyspieszyć całą procedurę, omijając biurokratyczną wymianę pism i dokumentów, osobiście dostarczali je odpowiednim instytucjom na Ukrainie.

Jak Pan uważa, czy na tej decyzji zaważył jej aspekt humanitarny, chęć oddania ostatniej posługi pomordowanym, czy sprzyjająca koniunktura polityczna?

– Sądzę, że te względy też były brane pod uwagę, ale nie mam złudzeń, że gdyby nie decyzja o spotkaniu w Ostrówkach prezydentów, to nie doszłoby w tym roku do poszukiwań, odnalezienia mogił, ekshumacji, pogrzebu oraz do wybudowania upamiętnienia.

Do Ostrówek wiedzie dziś asfaltowa droga, cmentarz jest uporządkowany, większość ofiar doczekała się katolickiego pochówku, niebawem odwiedzą to miejsce prezydenci Polski i Ukrainy. Czy w tej sprawie to koniec wieńczący dzieło?

– To nie jest zamknięta sprawa. Choćby dlatego, że nie znaleźliśmy jeszcze jednej zbiorowej mogiły w gospodarstwie Suszków w Ostrówkach. Trzeba powtórzyć poszukiwania na wiosnę, gdy będzie można użyć specjalistycznego sprzętu, jak choćby georadaru czy wykrywacza metalu. Ponadto trzeba wrócić jeszcze do mogiły przy szkole w Woli Ostrowieckiej, gdzie kości ludzkie były rozdrobnione przez maszyny rolnicze typu pługi, brony, glebogryzarki i rozwleczone na przestrzeni kilkudziesięciu arów. Należy zrobić wszystko, aby maksymalnie wybrać te kości z ziemi i pochować na cmentarzu. Ponadto należałoby odnaleźć mogiłę 30 osób spalonych w stodole Jesionka. Po deszczach, których tego lata nie brakowało, stała tam po prostu woda uniemożliwiająca wykonanie jakiegokolwiek wykopu sondażowego. Ponadto w czasie prac przychodzili do nas Ukraińcy z pobliskich wiosek i wskazywali mogiły kolejnych ofiar czy miejsca, gdzie wyorywali ludzkie kości. Mamy te miejsca zaznaczone i nie wyobrażam sobie, żeby ich nie sprawdzić.

Ma Pan jakieś gwarancje, że gdy ustanie presja polityczna, gdy prezydenci podadzą sobie nad mogiłami ręce, gdy zakończy się Euro 2012, wszystko nie wróci do dotychczasowej normy i o kolejnych ekshumacjach i upamiętnieniach nie będzie mowy?

– Jestem optymistą i sądzę, że tak źle nie będzie. Przy tegorocznych pracach zostały zawiązane bliskie kontakty polskich i ukraińskich archeologów, została też już wydeptana pewna ścieżka administracyjna. Nie mam pewności, jak będzie w przyszłości, być może wszystko trzeba będzie zaczynać od nowa, ale to, co się w tym roku już stało i jeszcze się dokona w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej, posuwa całą sprawę upamiętnień na Kresach niesłychanie do przodu.

Ostrówki to jednak ewenement, wyjątek na usianym takimi miejscowościami Wołyniu, nie wspominając o województwach lwowskim, tarnopolskim czy stanisławowskim. Jak ocenia Pan szanse na to, by casus Ostrówek stał się standardem, jeśli chodzi o upamiętnienia Polaków zamordowanych na Kresach?

– Sądzę, że sami Ukraińcy zrozumieli, że sprawa dojrzała już do pozytywnego rozwiązania. Utwierdził mnie w tym przekonaniu jeden z przedstawicieli władz powiatowych z Lubomla, który stojąc nad mogiłą, zadał retoryczne pytanie, czy trzeba było aż 68 lat, żeby do tego doszło. Dodał, że skoro nie zostało to dotąd zrobione, to teraz trzeba się z tym zmierzyć. Rok 1943 to dla nich temat trudny, dlatego że do tej pory na Ukrainie oficjalnie nie istniał i niektórzy Ukraińcy podchodzą do tego z niedowierzaniem, że to było naprawdę i aż w takich rozmiarach. Ponadto z niepokojem zastanawiają się, co z tego wyniknie. I okazuje się, że nic strasznego się nie dzieje. Przeciwnie, nie sposób było nie dostrzec, że to, co robiliśmy, było akceptowane przez miejscową ludność, która przychodziła, starała się choć trochę pomóc, przynajmniej informacjami i radami, modliła się przy grobach. Zresztą i sam pogrzeb najlepiej o tym świadczy, zwłaszcza szeroki udział przedstawicieli władz administracyjnych, duchowieństwa prawosławnego, miejscowej ludności.

Ale są też próby torpedowania tego procesu przez środowiska neobanderowskie.

– Uważam, że mimo wszystko trzeba z nimi rozmawiać, choć czasem bywa to trudne, gdyż usiłują podważać dosłownie wszystko, co mówimy. Nie ma co się obrażać, tylko spokojnie wyjaśniać. Gdy osoby z tego środowiska, a także niektórzy ukraińscy dziennikarze reprezentujący tę opcję, prowokacyjnie pytali mnie, jaką mam pewność, że mordów w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej dokonała UPA, a nie oddziały NKWD przebrane za banderowców, wskazywałem na dokumenty, konkretne rozkazy, meldunki, nawet świadectwa ukraińskich mieszkańców pobliskich wiosek, którzy opowiadali, jak dwa dni wcześniej oddziały UPA z terenu Galicji miały koncentracje w ich wsiach, jak mobilizowały miejscową ludność. Zarzucano mi, że celowo zawyżyłem liczbę mieszkańców Ostrówek i Woli Ostrowieckiej. Odsyłałem do spisu powszechnego z 1921 r., z 1931, a nawet z 1940, bo jest i taki. Insynuowano, że Polacy zamieszkali na tym terenie dopiero w latach 30. ubiegłego wieku, na co pokazywałem stare nagrobki np. z datą śmierci 1853 roku. Oczywiście przede wszystkim kwestionowano liczbę ofiar. Wskazywałem na opracowania, wykazy imienne, relacje, dokumenty świadczące o tym, że w Ostrówkach zginęło ponad 470 osób, a w Woli Ostrowieckiej ponad 570.

Pojawiają się niepokojące sygnały świadczące o możliwości umieszczenia na upamiętnieniu powstającym w Ostrówkach niepełnej listy ofiar oraz inskrypcji nieoddającej całej prawdy o tym mordzie.

– Całość spraw związanych z budową pomnika, formą i treścią napisów prowadzi ROPWiM. Jako historyk mogę dostarczyć, zresztą już to zrobiłem, niezbędne materiały. Nie wyobrażam sobie, jak można by dokonać selekcji ofiar i tylko część z nich upamiętnić na tablicach. Byli mieszkańcy Ostrówek i Woli Ostrowieckiej i ich rodziny, z którymi rozmawiałem ostatnio, z jednej strony ubolewają, że na upamiętnieniu nie będzie napisu dotyczącego sprawców zbrodni, ale z drugiej strony mają świadomość, że nie pozwalają na to warunki polityczne. Trzeba wierzyć, że jeszcze przyjdzie taki czas. Wierzymy, że nazwiska wszystkich zamordowanych znajdą się na tablicach.

Upamiętnienia, ekshumacje to jedno, ale nie mniej ważne są historyczne studia nad tymi zbrodniami. Pan skoncentrował się nie tylko na dokumentowaniu zbrodni w Ostrówkach, ale również – to był temat Pańskiej dysertacji doktorskiej – na martyrologii kresowego duchowieństwa. Jakie świadectwo wiary w czasie najstraszniejszej próby dali na Kresach wierni i ich pasterze?

– To był jak gdyby ostateczny egzamin z ich chrześcijaństwa i myślę, że go zdali. Sprawiali wręcz wrażenie, jakby nie bali się śmierci. Na to miało niewątpliwy wpływ całe wychowanie religijne prowadzone w Kościele i w domach kresowych. Większość ludzi z pacyfikowanych przez banderowców wiosek przyjmowała to, co ich spotkało, po chrześcijańsku, jak gdyby byli przygotowani na śmierć. Najbardziej wyrazisty i udokumentowany jest przykład mordowanych pod Sokołem kobiet i dzieci z Woli Ostrowieckiej, gdy w obliczu śmierci padały na kolana, śpiewały nabożne pieśni, wybaczały sobie winy, uspokajały się, że już za chwilę będą u Pana Boga. Taka postawa w obliczu śmierci jest dla mnie świadectwem świętości. W materiale, którym dysponuję – a jest tego ponad 2,5 tys. relacji – nie spotkałem ani jednej wypowiedzi świadczącej o utracie wiary w obliczu śmierci. Było wręcz odwrotnie. Zdarzało się, że przed śmiercią przeklinano sprawców, co jest z psychologicznego punktu widzenia zrozumiałe, ale były też przypadki nawoływania, czy to przez księży, czy przez dowódców oddziałów partyzanckich, do odstąpienia od odwetów czy aktów zemsty za doznane krzywdy na ludności ukraińskiej.
Księża nie opuścili w tych sądnych dniach swoich parafian i zapłacili za to wielką cenę. Z 18 duchownych, którzy zginęli na terenie diecezji łuckiej tylko z rąk UPA – a kapłani byli mordowani również przez Sowietów i Niemców – zaledwie na mogiłach trzech z nich znajdują się krzyże. W większości miejsca, gdzie spoczywają, nawet nie są znane. Wiemy np., że w Wiśniowcu Nowym na cmentarzu w mogile zbiorowej wymordowanych parafian znajdują się szczątki ojca Kamila Gleczmana i brata Cypriana Lasonia z zakonu karmelitów bosych, gdzieś w zawalonej studni w Wołkowyjach leży dwóch księży – Jerzy Cimiński i Hieronim Szczerbicki itd.

Źaden ksiądz zamordowany na Kresach nie doczekał się beatyfikacji…

– Nie, a to już ostatni dzwonek, by ewentualnie rozpocząć proces informacyjny, co stanowi pierwszy krok w kierunku beatyfikacji. Można odnieść wrażenie, że kandydaci na świętych z czasów II wojny światowej dzielą się na lepszych i gorszych. Jedni, głównie ci, którzy zginęli z rąk Niemców, już zostali wyniesieni na ołtarze. Teraz zielone światło zapaliło się dla księży zamordowanych przez Sowietów. Jak gdyby nie nastał jeszcze czas dla tych, którzy zginęli z rąk UPA. A już najwyższa pora zająć się tym tematem, gdyż odchodzą ostatni świadkowie, a w procesach informacyjnych bardzo ważne jest zbieranie świadectw o męczeństwie kandydatów na ołtarze, zwłaszcza od ludzi żywych. Za 5-7 lat, mówiąc brutalnie, nie będzie już kogo wzywać przed komisję… Dziwi mnie opieszałość osób za to odpowiedzialnych. Cerkiew prawosławna już wynosi swoich księży jako męczenników za wiarę. A co my zrobiliśmy dla tej sprawy? Do tej pory można było przyjąć tłumaczenie, że brak było wiedzy. Ale teraz są już publikacje, sam jeżdżę po całej Polsce z referatami na ten temat. Cieszę się, że od kilku lat ks. bp Marcjan Trofimiak organizuje „Niedokończone Msze wołyńskie” w katedrze łuckiej, że jest wystawa o martyrologii wołyńskiego duchowieństwa, która krąży po Polsce, jest pokazywana również w seminariach duchownych, była też na Wołyniu. W ubiegłym roku razem z panią prof. Marią Dębowską wydaliśmy książkę o martyrologii duchownych diecezji łuckiej w czasie II wojny światowej. Dotykamy tu tematu, który jest właściwie w dalszym ciągu bardzo mało znany.

Dlaczego stronią od niego historycy Kościoła?

– Powód jest dość banalny – znikoma liczba źródeł, dokumentów, które są w dodatku rozproszone. To jest prawdziwa biała plama w historii Kościoła. Zachęcałem w Łodzi, zachęcałem na KUL, żeby podjąć ten temat choćby w formie prac magisterskich czy doktorskich. Zaoferowałem pełną otwartość moich archiwów i zbiorów, rady, gdzie jeszcze można szukać. Ja po prostu sam już nie jestem w stanie tego wszystkiego objąć. Ale nie mogę nikogo tym zainteresować. A uważam, że podjęcie tych tematów to wręcz obowiązek niektórych uniwersytetów.

Zapewne przede wszystkim KUL.

– Swoją działalnością spłacam w pewnym sensie dług, jaki zaciągnąłem wobec tej uczelni, która mnie wykształciła i na której obroniłem doktorat. Marzy mi się, aby ta katolicka uczelnia pamiętała o swoich absolwentach-męczennikach, albowiem wielu księży z Wołynia studiowało właśnie w Lublinie.

Pana praca zawodowa w IPN nie dotyczy badania zbrodni UPA czy ich ofiar. Zajmuje się Pan tą tematyką niejako poza godzinami pracy, kosztem urlopu, wypoczynku, zarwanych nocy. Jak nazwać to zainteresowanie: pasją, hobby, może misją?

– Rzeczywiście zawodowo zajmuję się w IPN inną dziedziną, choć Instytut ze zrozumieniem podchodzi też do tej mojej niejako dodatkowej działalności, dzięki czemu np. na czas ekshumacji zostałem oddelegowany do Ostrówek. Władze Instytutu umożliwiły mi też dokończenie najnowszej książki pt. „Ostrówki, wołyńskie ludobójstwo”. Na pewno traktuję przywracanie pamięci o polskich Kresach jako swoją życiową misję. Sam nie wiem, kiedy ten temat mnie tak do reszty pochłonął. To przecież nie tylko Ostrówki i Wola Ostrowiecka. To są setki miejsc pamięci, zbiorowych i pojedynczych nieupamiętnionych mogił. Mam świadomość, że odchodzą na naszych oczach świadkowie, zabierając do grobu swoje tajemnice, i że gdybym rozpoczął swe poszukiwania wcześniej albo bardziej intensywnie działał, mógłbym zgromadzić więcej relacji.

Niestety, cały czas towarzyszy mi też świadomość, jak mało zrobiły dotąd ośrodki naukowe. Zaniechano badań i w tej chwili mamy w naszej historii potężną lukę. Nawet nie wiemy, co utraciliśmy na Kresach, bo nikt tego nie spisał, nie zbadał, nie policzył. Mamy lukę w wiedzy na temat współżycia ze sobą przedstawicieli różnych nacji i religii: Czechów, Niemców, Żydów, Węgrów, Ormian, Holendrów, Ukraińców i Polaków, zamieszkujących Kresy przez setki lat. Od dwóch lat odkrywamy całkiem nowy temat, dotąd zupełnie nieznany – sprawiedliwych Ukraińców, którzy z narażeniem życia ratowali Polaków. Do tej pory nie zdobyliśmy się na żadne państwowe uhonorowanie tej postawy, niewątpliwie bohaterskiej, jeśli zważyć, że kilkuset z nich przypłaciło to życiem. A ryzykowali, tak jak Polacy ratujący Żydów, życiem swoim i swoich rodzin. Byli też duchowni prawosławni i greckokatoliccy, którzy potępiali UPA, i za to też ginęli. Ten temat dopiero ruszamy.

Dziękuję za rozmowę.

Za: Nasz Dziennik, Piątek, 30 września 2011, Nr 228 (4159) | http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110930&typ=my&id=my05.txt

Skip to content