Aktualizacja strony została wstrzymana

O micie „karnawału 'Solidarności'”

Dzieje „Solidarności” to temat na epos narodowy, a nie komedię dell’arte.

Mit to „fałszywe mniemanie o kimś lub o czymś; wymysł, bajka, legenda” – podaje Słownik wyrazów obcych PWN. Wymieńmy kilka, panujących od lat, fałszywych mniemań, wymysłów, bajek, legend, mających niewątpliwy wpływ na interpretację wydarzeń w Polsce w latach 1980-1981. Mających też wpływ na sposób postrzegania współczesnej rzeczywistości.

Mit „karnawału”

Mit „karnawału 'Solidarności'” powinien zająć pierwsze miejsce. Trudno powiedzieć, kto wymyślił to, tyleż popularne, co głupkowate, określenie na heroiczne czasy szesnastu miesięcy trwania pierwszej „Solidarności”. Sugeruje przecież coś niepoważnego i z natury swej czasowego, co prędzej czy później musi się skończyć: po dobroci, a jeżeli nie, to innymi środkami należy w końcu przerwać sielankę i zapędzić (do uczciwej pracy) rozbawione, a może nawet rozbestwione („jak się bawić, to się bawić, konia sprzedać, wóz zastawić”), towarzystwo. Insynuuje, że nie był to czas tworzenia nowej, ale małpowania zastanej rzeczywistości. Błazeńskiego wywracania na nice. Stąd naturalną koleją rzeczy należało skończyć ze światem na opak. W końcu, jak długo mogą trwać Saturnalia? To, mówiąc definicją: „fałszywe mniemanie”, chcąc nie chcąc, przyznaje rację siłom porządkowym, które swoim działaniem wprowadziły ład, spowodowały, że (mówiąc z kolei Kelusem) „jest wreszcie normalnie”.
Mit ten zapoznaje istotę zjawiska, któremu na imię „Solidarność”. Mówiąc, że stan wojenny był naturalną sekwencją zdarzeń, jak Wielki Post po zapustach, wpisuje pucz komunistów w swoisty cykl sakralny. Usprawiedliwia go, żeby nie powiedzieć: uświęca. Kto na takiej interpretacji zyskuje, a kto traci, nie ulega wątpliwości. Uznanie przez tak wielu Polaków herszta „związku przestępczego” za niemalże „bohatera narodowego” i „Wallenroda” mogło mieć swoje (rzecz jasna: nieuświadomione) źródło w tym właśnie micie. Niesławnej pamięci: „odpieprzcie się od generała”, wypowiedziane przez gazetowy „autorytet” mogło być tylko „intelektualnym i moralnym uzasadnieniem” tej zadziwiającej wielu obserwatorów życia politycznego i społecznego postawy Polaków. Ponura predestynacja towarzyszy dziś większości spojrzeń na czasy Pierwszej Wolności, każąc w niej widzieć „wybryk natury”, zrodzony do szybkiej śmierci, po krótkiej, burzliwej egzystencji, a nie do długiego, twórczego życia. Interpretatorzy chętniej szukają słabości, ułomności, niedojrzałości nowego ruchu, niż tego, co było w nim twórcze i mogło, gdyby nie agresja komunistów zatrwożonych możliwością utraty przywilejów, stanowisk, tytułów, godności, „odnowić oblicze tej ziemi”.

Dzieje „Solidarności” to temat na epos narodowy, a nie komedię dell’arte. To nie homo ludens – pajac, arlekin, postać oszukiwana, ale i oszukująca, był bohaterem szesnastu miesięcy, ale homo faber – twórca, bohater zbiorowy, tragiczny w swym wymiarze, bo podejmujący wzniosły trud w szalenie niesprzyjających okolicznościach. To, co nazywamy „karnawałem 'Solidarności'”, było antykarnawałem, rzeczywistością burzącą świat a rebours, jakim była „Polska Ludowa”, wydarzeniem tworzącym świat rzeczywisty: to nie niewolnicy założyli maski panów, jak to miało miejsce podczas Saturnaliów, wprost przeciwnie: to niewoleni przez lata gospodarze zrzucili symbole poddaństwa; przecież wtedy maski spadały z twarzy, a komunistom, tej samozwańczej „awangardzie klasy robotniczej”, nawet spodnia część garderoby. I dopiero pomoc zbrojnego ramienia (wojska i milicji) nie pozwoliła opaść im (spodniom) zupełnie; co obnażyłoby do reszty prawdziwe oblicze aparatczyków partyjnych, konformistów. Zatrzymała dekonstrukcję fałszywych postaw tych prawdziwych ludzi koryta. Wyznawców etosu wieprza.

Im bardziej „zabawowa” pierwsza „Solidarność”, tym mniej poważne jej przesłanie, tym większe prawo Wałęsy i jego doradców do zawarcia w imieniu niedojrzałego społeczeństwa, potrafiącego się tylko bawić (pajacować), porozumień okrągłostołowych. Poważne przedsięwzięcie poważnych ludzi. Solidny deal zamiast jakiejś tam umowy społecznej, konkretne interesy i konkretna kasa do wzięcia, zamiast obśmiewanego etosu styropianowego. Oto fundamenty III RP, która rośnie w siłę, w której ludziom (którym udało się załapać na uprzywilejowane miejsce nad grubą kreską Tadeusza Mazowieckiego) żyje się coraz dostatniej. W której jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej. Powtórzmy: kto na tym zyskał, a kto stracił? Czyj system wartości wygrał, a czyj został wyrzucony na śmietnik historii? Czy przypadki Andrzeja Nowaka, Andrzeja Zybertowicza, Jarosława Marka Rymkiewicza (by ograniczyć się tylko do kilku znanych w Polsce spraw), mówiące, że kto nie chce snuć subtelnych uzasadnień dla głębokich racji zakwaterowania Polaków w chlewie, a przynajmniej siedzieć cicho w tym g…e, musi liczyć się z nieprzyjemnościami, nie świadczą dowodnie, że w Polsce rządzi Król-Knur?

Mit „światłych elit”

Kolejny mit to mit „światłych elit” z przeciwstawnych stron, które się porozumiały. Naturalny proces powstawania elit mający miejsce podczas szesnastu miesięcy „Solidarności” został brutalnie przerwany przez komunistów, którzy w nowej Polsce elitą na pewno by nie byli. Podobnie jak, przynajmniej niektórzy, przedstawiciele „elity” podziemnej. Czy Wałęsa miałby szansę na długie trwanie na szczycie, gdyby jego przywództwo było stale weryfikowane przez procedury demokratyczne? Przypomnijmy wybory I Zjazdu, w którym o mało nie przegrał z Marianem Jurczykiem. Czy creme de la creme opozycji, czyli liderzy KOR, mieliby takie szanse na wcielenie w życie swych projektów polityczno-społecznych (inżynierii społecznej), jakie otworzyła przed nimi Polska pookrągłostołowa? Przypomnijmy, wśród jakiej niechęci zebranych na wspomnianym zjeździe delegatów przeszły podziękowania dla korowców za ich działalność opozycyjną. Czarna niewdzięczność? Czy może obecne w Hali Olivii nowe elity polityczne uznały, że (strach pomyśleć, a co dopiero napisać) dawni działacze spod znaku Kuronia, Michnika, Lityńskiego nie idą z duchem przemian, takich jakich pragnęło społeczeństwo, i nie chciały wyróżniać tych, którzy, ich zdaniem, nie mieli najlepszych predyspozycji, aby w pełni realizować społeczne zapotrzebowanie na normalność? Może nie czuli się w obowiązku? W końcu wielu robotników miało pretensje do doradców w Stoczni Gdańskiej, kojarzonych (słusznie czy nie o to w tej chwili mniejsza) z opozycją korowską za zapis w Porozumieniach, o kierowniczej roli PZPR. Zauważmy przy okazji, że te same środowiska, które jazgotały wówczas o niewdzięczności, braku zrozumienia dla poświęceń dawnych opozycjonistów, w Polsce pookrągłostołowej będę wyśmiewać się z kombatanctwa solidarnościowego i argumentować, że przecież w latach osiemdziesiątych ludzie „Solidarności” nie walczyli dla wyróżnień i podziękowań, tylko o wolność (w domyśle: którą teraz mają, więc o co im chodzi?).

Powtórzmy, zbrodnią stanu wojennego było to, że zgasił ducha w Narodzie, przerwał naturalne tworzenie się elit, wyłanianie się przywódców „z głębi lawy”. Pisarze często mówią o „świętych godzinach”, czasie dnia najbardziej dla nich twórczym. Polska po anektowaniu przez system komunistyczny miała takie święte godziny w Grudniu i Styczniu 70/71 i Sierpniu, w czasach „Solidarności”. Wyłoniły one ze społeczeństwa tych najlepszych, ale też pokazały wojujących adwersarzy i potulnych konformistów, którzy wtedy co najwyżej siedzieli cicho, modląc się do brodatego boga – Marksa, żeby się to jak najszybciej i najszczęśliwiej (dla nich) skończyło. Źeby nie musieli się wyraźnie opowiadać za którąś ze stron (staną się oni solą III RP).

To urodzeni w czasie świętych godzin narzuciliby system wartości nowym pokoleniom, stając się dla nich swoistym wzorcem z Sevres, a nie pookrągłostołowe mutanty. Plastelinowi ludzie, zawdzięczający wszystko materii, z jakiej zostali ulepieni, lansujący wśród młodych pokoleń cynizm robotniczo-chłopski, jako jedyny, europejski wzorzec postępowania i mętną mowę politpoprawności, której należy się trzymać, jak niegdyś diamatu, żeby cokolwiek znaczyć, nie być wyautowanym. Historią swego życia dający sygnał, że zarówno pokorny oportunizm, gnidzia służalczość, jak też brak honoru i obłuda to klucze otwierające drogę do sukcesu „młodym, wykształconym, z dużych miast”. Trudno wyznać, ale to przekonanie udziela się również „starszym, słabo wykształconym z mniejszych miejscowości”. Jak też, co jest jeszcze trudniejsze do przyjęcia, przynajmniej niektórym ich liderom, zaczynie nowej elity.

Mit sojuszu

Kolejny mit wyraża się w przekonaniu, że w czasach szesnastu miesięcy zdarzył się cud: „z polską szlachtą polski lud”. Doszło do połączenia działań inteligencji i robotników. Jak w diamacie: mieliśmy tezę, czyli rok 1968 i samotną walkę młodej inteligencji z reżimem, później antytezę: 1970 i robotniczą irredentę, a w 1980 doszło do syntezy: robotnik, chłop i inteligent pracujący, piękni jak z socrealistycznego obrazka, znowu razem. Sojusz autentyczny, a nie propagandowy. Tylko że to Tischnerowska „trzecia prawda”. Jak piszą współcześnie historycy, marzec 1968 nie był li tylko inteligencki: protesty przeciwko systemowi zaangażowały nie tylko studentów w stolicy i innych dużych ośrodkach akademickich; również w mniejszych miastach (np. Legnica) pozbawionych szkół wyższych dochodziło do wystąpień, w których brała udział młodzież szkół średnich i zawodowych oraz młodzi robotnicy. Nade wszystko jednak inteligencję peerelowską, nawet przy sporej dawce dobrej woli, trudno nazwać „szlachtą”. A robotnicy, jak pokazała historia, właśnie Grudnia i Sierpnia, nie musieli być wcale „ludem”, który, jak twierdzi chyba większość publicystów wypowiadających się na temat polskich przełomów, bez inteligenckich doradców mogliby co najwyżej obalić pół litra, a nie system.

Wszak to pracownicy przedsiębiorstw w Grudniu, wcześniej organizując się w Ogólnomiejski Komitet Strajkowy (Szczecin), domagali się niezależnych od partii i rządu związków zawodowych (postulat szczeciński), czyli wyrażali wolę samostanowienia, to oni powtórzyli to żądanie w Sierpniu. To oni, domagając się cudownego roku 1980 wolności słowa, swobody stowarzyszeń, podwyżek dla wszystkich zatrudnionych, upominali się nie tylko o swoje interesy, ale też „inteligenckie”. Mało kto pamięta, że w czasie strajku w sierpniu 1988 r. pracownicy portu Szczecin-Świnoujście i Wojewódzkiego Przedsiębiorstwa Komunikacji Miejskiej (WPKM) zrezygnowali z podnoszonych wcześniej postulatów ekonomicznych, by tym wyraziściej zabrzmiało ich żądanie legalizacji „Solidarności”. Ile haseł typowych dla marca 1968 można by uznać za „prorobotnicze”? Źądające szacunku nie tylko dla inteligencji („każda władza niech pamięta, że szanować trza studenta”), ale również dla „ludu pracującego”? Dla Polaków zagnanych w zakładach pracy na wiece, w których zamiast, ku radości partii i rządu, w tym ówczesnego szefa MON, przyszłego Wallenroda, dawać upust swojemu, jakoby wrodzonemu, antysemityzmowi, stali ze spuszczonymi głowami, słuchając jazgotu partyjnych aparatczyków i „aktywu robotniczego”, marząc o tym, by jak najszybciej opuścić miejsce kolejnej, partyjnej hucpy?
Tylko wykazując postawy suwerenne, przekraczające horyzont własnych, przyziemnych profitów, działając w interesie wspólnoty, narażając przy tym własne, partykularne, grupa może zostać nazwaną elitarną, przewodzącą. A skoro tak, to „peerelowska szlachta” raczej szła za „polskim ludem”. W analizie ówczesnych (a zapewne i dzisiejszych) postaw należy zrezygnować z podziału na inteligencję i robotników i szukać, zarówno wśród jednych, jak i drugich, ludzi, którzy myśleli suwerennie, bez bojaźliwego oglądania się na „sytuację” z piosenki Młynarskiego. Którzy chcieli wywalczyć więcej swobód, licząc na własne siły; bez oglądania się na taktyczne sojusze z tymi, którzy ich przez lata zniewalali. Tym bardziej odrzucając, jako wielce niestosowne, podejrzane kompromisy z podejrzanymi osobnikami z komunistycznego Politbiura, razwiedki czy redakcji „liberalnych” tygodników komunistycznych („Polityka”).

Mit radykalizmu

Ostatnim z poruszanych tu mitów jest mit radykalizmu i radykałów Związku. Tymczasem, jak słusznie zauważył Krzysztof Jagielski, członek Zarządu Regionu NSZZ „Solidarność” Pomorza Zachodniego w 1981 r., delegat na I Zjazd Krajowy, pomyłką było określanie człowieka stojącego w opozycji do totalitaryzmu jako radykała lub zwolennika kompromisu, albowiem w systemie tym nie można było wytyczyć granicy, od której zaczynał się radykalizm lub kompromis: „Wydaje się doprawdy śmieszne, że dziesiątki publicystów i historyków, szesnaście miesięcy trwania 'Solidarności’ ważą wagą radykalizmu i kompromisu”. Nie z radykalizmu, ale naturalnego dla człowieka dążenia do przekształcenia rzeczywistości na opak i iluzji w świat normy i faktu wynikały żądania, które komuniści uznawali za radykalne, a przecież: „każdy, kto domagał się prawa wybierania dyrektorów w zakładzie, wolnych i demokratycznych wyborów (…) obrony przed samowolą SB, kto (…) wołał do braci robotniczej krajów totalitarnych 'trzymajcie się, już niedługo!’ – miał do tego pełne prawo”. Tak samo jak w Sierpniu, domagając się, wbrew doradcom, późniejszym, prominentnym postaciom „partii ludzi rozsądnych”, niezależnych od PZPR związków zawodowych.

Nie sposób być radykałem w dążeniu do normalności, wykazywać fanatyzm w myśleniu suwerennym. To raczej przeciwstawiający się tym wartościom komuniści na czele z ich hersztem, przywódcą puczu grudniowego, winni być stygmatyzowani. A nie są, bo takie poczucie przewrotnego humoru zdominowało debatę publiczną III RP. l

Dr Robert Kościelny
Historyk

Za: Nasz Dziennik, Środa, 31 sierpnia 2011, Nr 202 (4133) | http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110831&typ=my&id=my08.txt

Skip to content