Aktualizacja strony została wstrzymana

Nazwisko w czerwonej obwódce – Marek A. Koprowski

Po którejś tam lekcji porucznik Żyd, który strasznie dawał w kość żołnierzom, spytał mnie – proszę pani, po co pani nas uczy języka polskiego, przecież po wojnie w Polsce będzie obowiązywał język rosyjski.

Z pierwszych miesięcy służby w I Armii Wojska Polskiego Halina Górka- Grabowska ma złe wspomnienia.

– Przydzielono mnie do batalionu kobiecego, w którym traktowano nas jak ścierki- mówi. – Dowódcą mojej kompanii była chamowata dziewczyna, wyżywająca się na nas w okropny sposób. Ja zaś miałam poważne kłopoty zdrowotne. Nie mogłam wychodzić na słońce. Przyzwyczajona do życia w konspiracji i w dywizji na Wołyniu, że noc jest dniem, a dzień nocą, na słońcu czułam się źle, dostawałam silnej czterdziestostopniowej gorączki i miałam kłopoty z oddychaniem. Mój organizm dostał tzw. choroby pobagiennej, która mnie toczy do dnia dzisiejszego. To jest głównie pozostałość po przemarszu przez błota poleskie nad Prypeć. Jak ja więc słyszę tytuł piosenki „Polesia czar”, to nie wywołuje ona we mnie entuzjazmu. Ja czar Polesia mam w płucach. Będąc w batalionie kobiecym, co rusz trafiałam do szpitala. Któregoś dnia przyjechał do mnie „Zając”, którego formalnie byłam żoną, choć między sobą dalej byliśmy na „pan, pani”. Zapytał mnie, jak się czuję w tej jednostce? Odpowiedziałam jemu, niby mężowi – panie poruczniku, tu jest katorga. Te baby są okropne. Wystarczy, ze wyjdę na jakiś marsz, a z mojego worka armijnego giną rzeczy cywilne,  które zabrałam ze swojego domu we Włodzimierzu podczas przepustki. Moje współtowarzyszki zabierały sobie z niego to, co im się podobało. To bluzeczkę, to jakąś bieliznę. „Zając” obiecał, że mnie stąd zabierze. Zanim jednak to zrobił, w moim worku została tylko wełniana chusta na głowę. Później z niej „Zając” już, jako naprawdę mój mąż, zrobił sweterek dla naszej córki.

Po co nam język polski?

Gdy „Zając” zabrał po załatwieniu wszystkich formalności swoją „żonę” do jednostki, w której służył, nie była bezrobotna. Dostała formalny przydział na nauczycielkę.

Hrubieszów 1946 r. Oficerowie sztabu 5 pp. Pierwszy z lewej stoi por. Wojciech Jaruzelski, od prawej stoją: por. Pietrykowski i kpt. Kotwicki

– Uczyłam „oficerów polskich” języka polskiego – ironizuje. – Ich grupa liczyła około trzydziestu osób. Po którejś tam lekcji porucznik Żyd, który strasznie dawał w kość żołnierzom, którzy go przeklinali spytał mnie – proszę pani, po co pani nas uczy języka polskiego, przecież po wojnie on nikomu nie będzie potrzebny. W Polsce przecież będzie obowiązywał język rosyjski. – Mnie to zatkało. – Odpowiedziałam mu, ze póki co jest on w Armii Polskiej, w której obowiązuje język polski i zgodnie z życzeniem pułkownika dowodzącego jednostką, musi on uczyć się języka polskiego i już.

Posuwając się z Łucka na Zachód wraz z Armią Czerwoną i I Armią Wojska Polskiego Halina Górka-Grabowska była świadkiem entuzjazmu, z jakim ludność Lubelszczyzny witała tych, którzy przynieśli jej wolność od niemieckiej okupacji.

– Nigdy nie zapomnę naszego wkroczenia do Lublina – wspomina. – Jego mieszkańcy witali nas z ogromną radością. Zostaliśmy zarzuceni naręczami kwiatów i rozmaitymi prezentami. Ja jechałam na lawecie armatniej i szybko zostałam zarzucona kwiatami. Nasi oficerowie mieli pełne ręce butelek wina, pieczonych kurczaków i innych specjałów. „Zając” nawet jakiś koniak dostał. Z tym całym majdanem pojechaliśmy za Lublin i tam się zatrzymaliśmy. Wiedziałam, że w Lublinie mieszka moja matka, bo sama ją o to prosiłam, by opuściła Włodzimierz i zamieszkała u wuja, zabierając ze sobą rzeczy wszystkich córek, bo wszystkie jadąc ze Wschodu na Zachód będą musiały zatrzymać się w Lublinie i tu będą mogły je odebrać. Prosiłam również mamę, żeby zabrała ze sobą maszynę do szycia, bo może się przydać. Postanowiłam mamę odwiedzić. Poszłam do dowódcy jednostki, pułkownika i poprosiłam o przepustkę do Lublina dla mnie i mego oficjalnego męża „Zająca”, byśmy razem mogli złożyć mamie wizytę. Pułkownik zapytał się – a wrócicie? – Gdy potwierdziłam, wyraził zgodę.

Nie chcieli uciec

– Mama ucieszyła się z naszej wizyty. Posiedzieliśmy u niej, pogadali , powiedzieli, co i jak. Mama zapytała, czy nie zamierzamy uciec z wojska, bo jest jeszcze ścieżka przez Sandomierz, którą można przedostać się na drugą stronę Wisły. Odpowiedziałam – po co ? – Byłam zdania, że Sowieci mają tak wszystko rozpoznane i infiltrowane, że ukryć przed nimi się nie da. Pamiętam, jak we wrześniu 1939 r. tuż po wkroczeniu do Włodzimierza, Sowieci zaczęli szukać oficera polskiego wywiadu, który ranny w nogę w nim się znajdował. Mieli doskonałą informację, gdzie się znajduje. Kapitan Rzaniak, czyli „Garda” też był oficerem wywiadu i za Prypeć nie powinien iść. Z chwilą, gdy przekroczył rzekę, wszelki ślad po nim zaginął. Sowieci go najprawdopodobniej aresztowali. Przed przejściem Prypeci miałam bardzo ciekawa rozmowę z dowódcą II kompanii por. Czechem. Był on sowieckim oficerem zrzuconym na Wołyń, który jednak zdradził Sowietów i przyłączył się do dywizji. I on mi o sobie wszystko powiedział.

– Panno „Katarzynko” – mówi mi, bo taki pseudonim nosiłam w dywizji. – Oni mnie zamęczą, mnie czeka straszna śmierć, oni obedrą mnie ze skóry. Ja nie mam prawa tam iść, ale swojego oddziału nie porzucę. Nie mogę zostawić chłopców, z którymi byłem cały czas i z których zrobiłem żołnierzy. Pójdę z nimi za Prypeć – Proponowałam mu, żeby zebrał grupę zagrożonych i cofnął się razem z „Gardą”, ale ten zdecydowanie odmówił. Nad Prypecią widziałam go po raz ostatni. Nie wiem, czy przeszedł na drugą stronę, czy się utopił. Jeżeli przeszedł na druga stronę, to zapewne zginął. Mając takie doświadczenia, nie chciałam dezerterować z „Zającem” z wojska, co sugerowała mi mama, bo wiedziałam, że i tak nas znajdą i zakatrupią. Wróciliśmy więc z „Zającem” do naszej jednostki. Gdy rozejrzeliśmy się po naszej kwaterze okazało się, że została przetrząśnięta. Źadnych rzeczy nam nie ukradziono, ale zabrano koniak francuski, który w Lublinie otrzymał „Zając”, a także pieczone kurczaki.

Jaruzelski wyjątkiem

Halina Górka-Grabowska nie najlepiej wspomina swa służbę w jednostce przyszłego męża, czyli w 5 pułku piechoty. I to bynajmniej nie tylko dlatego, że jego koledzy zżarli pieczone kurczaki i wypili francuski koniak przeznaczony na specjalną okazję.

– Niedawno w czasie kwerendy archiwalnej dowiedziałam się, że w 5 pułku piechoty pełniłam funkcję księgowej, a to przecież nieprawda – mówi. – Wtedy to było niemożliwe. Takie stanowiska zajmowali wyłącznie zaufani ludzie. Podobnie jak wszystkie kluczowe stanowiska dowódcze. Jedynym wyjątkiem był Wojciech Jaruzelski, dowodzący zwiadem pułku, musiał być on osobą bardzo zaufaną, choć ja go osobiście nie spotkałam. O tym, że służył on w 5 pułku piechoty dowiedziałam się wiele lat po wojnie.

W I Armii WP Halina Górka-Grabowska długo nie służyła. Została z niej zwolniona, gdy jej „oficjalny” mąż został ciężko ranny i przewieziony do szpitala w Lublinie.

Pod Puławami „Zając” poszedł z trzema batalionami na drugi brzeg Wisły, które usiłowały uchwycić tam przyczółek – mówi Halina Górka-Grabowska. – Dostały one od Niemców takie baty, że zostały wybite do nogi. Z trzech batalionów liczących około tysiąca żołnierzy za Wisłę zdołało się wycofać kilkudziesięciu. Wśród nich był także „Zając”, ale ciężko ranny. Lekarz wojskowy uznał, że nie ma on szans na przeżycie, ale ponieważ nie chciał umierać, przywieziono go do szpitala wojskowego w Lublinie. Tu w spisach rannych jego nazwisko, tak zresztą jak wielu innych, obwiedziono czerwoną obwódką. Oznaczało to, że jest praktycznie rannym nie do uratowania, którego śmierć jest tylko kwestią czasu. Przy drzwiach sal, na których leżeli tacy ranni stawiano nosze, by w każdej chwili  można było wynieść trupa, by jego widok nie przygnębiał innych rannych leżących na sali.

Ranny nie do uratowania

– Gdy dowiedziałam się, że „Zając” został przewieziony do szpitala w Lublinie zaczęłam go szukać- mówi Halina Górka- Grabowska.- Odwiedziłam wszystkie placówki, ale niestety nigdzie go nie znalazłam. Wpadłam w rozpacz, ale wtedy uświadomiłam sobie, że w Lublinie jest jeszcze jeden wojenny szpital urządzony w dużym Seminarium Duchownym Ojców Jezuitów. W spisie jego pacjentów też początkowo znalazłam nazwisko „Zająca”. Na liście natknęłam się tylko na wiele nazwisk z czerwoną obwódką. Gdy dowiedziałam się, co ta obwódka znaczy, zaczęłam jeszcze raz przeglądać listę rannych i w końcu odnalazłam nazwisko „Zająca”. Poszłam wtedy do lekarza i mówię mu, że w tej a tej sali leży mój ranny mąż i chciałabym go zobaczyć. Zgodził się, ale gdy doszliśmy do drzwi, przy których stały nosze, lekarz zatrzymał się i powiedział – Musi pani przyrzec, że pani nie krzyknie, nic nie powie i nie zrobi nic głupiego, że pani zachowa się spokojnie, bo tu leżą ciężko ranni ludzie..- Chcąc wypróbować moją reakcję, dodał jeszcze – a te nosze to czekają na pani męża. – Odpowiedziałam mu stanowczo – Panie doktorze, nie zrobię nic, co mogłoby się panu nie podobać. – Lekarz pozwolił mi tylko stanąć na progu i wskazał na łóżko tuż przy wejściu z lewej strony, na którym pod prześcieradłem leżał człowiek. Całą głowę miał w bandażach i trudno było rozpoznać w nim „Zająca”. Nie powiedziałam ani słowa, ale na korytarzu zemdlałam, lekarz zniósł mnie na dół i doprowadził do przytomności. Dał mi stałą przepustkę do szpitala i pozwolił przychodzić do męża. Ten mimo, że był w ciężkim stanie, stopniowo przychodził do siebie.

Rodzina do więzienia

Dla Haliny Górki- Grabowskiej był to trudny okres i to bynajmniej nie tylko ze względu na chorobę ciągle jeszcze tylko „papierowego” męża. NKWD zaczęło wyłapywać wszystkich patriotów, zwłaszcza tych związanych w ten czy inny sposób z Wołyniem i 27 Wołyńska Dywizją Piechoty Armii Krajowej.

– Aresztowano mojego wuja, siostrę szwagra, drugiego szwagra i drugą siostrę – mówi. – Chodziłam więc  miedzy szpitalem a Zamkiem w Lublinie, w którym mieściło się więzienie, domem a sklepem. Wujek prowadził bowiem sklep i ktoś go musiał zastąpić. Razem z mamą robiłyśmy to za niego. Rano wychodziłam z domu i z kobiałką jedzenia biegłam do szpitala, bo „Zając” nie tylko nie umarł, ale szybko wracał do zdrowia, a jedzenie szpitalne mu nie smakowało. Ja przynosiłam mu dobre jedzonko i własną ręką go karmiłam, bo on sam nie mógł łyżki włożyć do ust, trzeba było mu ją wkładać. Trwało to kilka miesięcy i jak tylko „Zając” wydobrzał, to zabrałam go do mamy. Za bohaterstwo wykazane w czasie walki o przyczółek, gen. Zygmunt Berling awansował go do stopnia kapitana i odznaczył orderem Virtuti Militari. W Lublinie ostatecznie wzięliśmy też z „Zającem” ślub. Jak zamieszkał on u mamy, to zaczęły się plotki, ze jestem w ciąży. Ja się z tego śmiałam, bo skoro nie byłam żoną, to jak mogłam być w ciąży. Moja koleżanka, żona jednego z oficerów dywizji przekonała mnie, żebym jednak ich nie lekceważyła. Ja odpowiadałam, że na to będzie czas po wojnie. Wiedziałam, że „Zając” ma narzeczoną w Warszawie. Ja też miałam narzeczonego wywiezionego na Sybir, z którym nie wiedziałam, co się dzieje. Po wojnie dowiedziałam się, że udało mu się wydostać z „nieludzkiej ziemi” dzięki armii Andersa i w czasie, gdy ja przechodziłam Prypeć, to on walczył pod Monte Cassino. Podkochiwałam się oczywiście w „Zającu”, ale nigdy nie dawałam mu tego odczuć. Wciąż byliśmy na „pan, pani”.

W ekspresowym tempie

Ślub Haliny Górki-Grabowskiej z „Zającem” odbył się 26 grudnia 1944 r. w ekspresowym tempie w kościele i bez zapowiedzi. „Zając”, czyli kpt. Zygmunt Górka-Grabowski załatwił dyspensę u biskupa, który podzielił jego argumentację i zgodził się, by ślub odbył się natychmiast. Proboszcz podporządkował się decyzji ordynariusza, ale na wszelki wypadek zażądał, by świadkiem Haliny na ślubie była jej matka.

– Ksiądz uważał, że jeżeli mój przyszły mąż przyspieszając ślub wymyślił coś trefnego, to matka to wyczuje – wspomina Halina Górka-Grabowska. – Drugim świadkiem był oficer z jednostki w Majdanku, wcześniej podoficer w naszej dywizji. Po ślubie mama zaprosiła wszystkich na przyjęcie i już nikt nie mógł wątpić, że z Zygmuntem jesteśmy małżeństwem.

Po ślubie małżonek pani Haliny w poczuciu patriotycznego obowiązku wrócił ponownie do wojska.

– Trafił na bardzo mądrego generała, który skierował go do pracy w Ministerstwie Obrony Narodowej – wspomina Halina Górka-Grabowska. – Zajmował się dostawami dla wojska, zajmując stanowisko przypisane dla wojskowego w randze pułkownika. Pracował w nim krótko. Zbulwersowany tym, że jego rodzina wciąż siedzi na Zamku Lubelskim i nikt nic nie wie, o co jest oskarżona i co się z nią dzieje, złożył raport do przełożonego z prośbą, by to wyjaśnili. Sugerował, że członkowie jego rodziny zostali aresztowani przez pomyłkę. Efekt tego raportu był taki, że mój mąż został zwolniony do cywila w trybie natychmiastowym. Z dnia na dzień zostaliśmy bez środków do życia. Stan zdrowia Zygmunta był zaś fatalny. Miał w głowie jeszcze kilka odłamków, których w czasie pierwszej operacji nie dało się usunąć. Jakiś znajomy zaproponował nam wtedy, żebyśmy przeprowadzili się do Łodzi, bo tam dostaniemy pracę i mieszkanie. Łódź byłą wtedy stolicą Polski i start w niej w małżeńskie życie wydawał się łatwiejszy.

Zarabiać na rodzinę

– Istotnie, dostaliśmy mieszkanie o powierzchni 70 m kw. Pościągaliśmy do niego jakieś meble, których część przewieźliśmy później do Warszawy. Mąż zaczął pracować w Urzędzie Rolnym. Po kilku miesiącach, gdy byłam w zaawansowanej ciąży, stan zdrowia męża się pogorszył, zaczął chorować i w dziewiątym miesiącu ciąży musiałam zacząć zarabiać na rodzinę. Skończyłam kurs księgowości i pracowałam w tym fachu przez wiele lat. Gdy przeprowadziliśmy się do Warszawy, usiłowałam skończyć studia w Szkole Głównej Handlowej. W szóstym miesiącu ciąży urodził się nasz synek ważąc 1,70 kg i trzeba było zająć się dzieckiem, a nie studiami. Na drugim roku musiałam przerwać studia na SGH. Przez długie lata sama musiałam zarabiać na utrzymanie rodziny. Dopiero po wielu latach Zygmuntowi udało się przełamać opór ZUS-u, który przyznał mu inwalidzka rentę wojenną I grupy. Wtedy dopiero nasza sytuacja zaczęła się poprawiać. Na emeryturę przeszłam w 1980 r.

Zarówno w PRL-u, jak i w nowej rzeczywistości pani Halina Górka-Grabowska wraz ze swym mężem utrzymywali kontakty z byłymi towarzyszami broni i starali się im pomagać. Losy żołnierzy batalionu, w którym razem walczyli ułożyły się różnie…

– W 1990 r. mój mąż napisał list do generała Wojciecha Jaruzelskiego prosząc go, by mianował płk Jana Kiwerskiego „Oliwę” pośmiertnie generałem – mówi. – I Jaruzelski to zrobił. Dzięki temu dowódca 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty został pochowany jako generał na Powązkach.

Po śmierci męża pani Halina nadal bierze aktywny udział w pracach środowiska weteranów dywizji. Intensywnie szuka tych, którzy jej ideały będą pielęgnowali dalej, gdy ostatnich żołnierzy walczących o Wołyń już zabraknie.

 Marek A. Koprowski

Za: Kresy.pl (03 sierpnia 2011) | http://www.kresy.pl/kresopedia,historia,ii-wojna-swiatowa?zobacz/nazwisko-w-czerwonej-obwodce

Skip to content