Aktualizacja strony została wstrzymana

Za Sowietów we Lwowie

Dyrektor chwalił się, że wcześniej pełnił funkcje komendanta łagru dla nieprawomyślnych, w którym nigdy nikt nie chorował. Jak tylko ktoś zgłaszał się do izby chorych, kazał mu się rozbierać do naga i biegać naokoło obozu. Każdy, kto zdołał to uczynić był uznawany za zdrowego. Tego, kto padł, strażnicy kazali wrzucać do dołu…

Po przyjeździe do zatłoczonego Lwowa Irena Sandecka zaczęła rozglądać się za jakąś kwaterą. Na szczęście miała w nim koleżankę, która zgodziła się udzielić jej gościny. Walizkę jednak zostawiła pod opieką harcerzy na dworcu. Gdy dowiedziała się, że koleżanka przytuli ją pod swój dach, wróciła na dworzec po walizkę. W domu okazało się, że walizka owszem jest identyczna, ale zawartość całkowicie inna.

– W środku były rzeczy, jak się domyśliłam, jakiegoś Turka – śmieje się. – Na wierzchu walizki leżał Koran, jakieś czekoladki ze Stambułu, wino, przybory do golenia itp. Pobiegłam z walizką na dworzec, aby oddać rzeczy temu Turkowi, ale na dworcu nie spotkałam nikogo, kto miałby podobną do mojej walizkę. Następnego dnia na skutek niemieckiego bombardowania dworzec we Lwowie został zniszczony. Ja zaś poszłam się zameldować do siedziby PW, czyli Przysposobienia Wojskowego, by zgłosić swój udział w obronie Lwowa. Takich amatorek jak ja stało pod jego drzwiami z pięćdziesiąt. Po pewnym czasie przed drzwi wyszła instruktorka i powiedziała, że obrońcom Lwowa nie potrzeba kobiet do strzelania i walki na pierwszej linii, ale do obierania ziemniaków. Jak tylko to powiedziała, niemal wszystkie odwróciły się na pięcie i odeszły. One chciały być bohaterkami i przelewać krew w walce, a im tu się proponuje obieranie kartofli. W sumie zostałam tylko ja i jedna prosta lwowianka. Instruktorka popatrzyła na nas i widocznie dobrze nas oceniła, bo poleciła nam zorganizować stołówkę dla oficerów. Dała nam kartkę, z którą mieliśmy się udać do jakiegoś klasztoru i zabrać kotły do gotowania posiłków.

Stołówka dla oficerów

– Zanim doszliśmy do klasztoru, nad miastem pojawiły się niemieckie samoloty. Odruchowo schroniłam się w jednej z bram, a ta lwowska kobieta flegmatycznie idzie do przodu. Ja ją łap za rękę i ciągnę do bramy. Ona zaś mówi – boisz się pani bomby, jak ma spaść, to i tak spadnie, a jak nie ma spaść, to nie spadnie i nas nie zabije.- W końcu doszliśmy do klasztoru. Pukamy do furty, a nikt nam nie odpowiada. W końcu przybiegła jakąś młodziutka siostra bardzo przestraszona. Na jej widok towarzysząca mi lwowianka rzuciła do mnie – widzisz pani, jak ona się boi! – i wali do niej – jak jesteś taka święta, to hulaj do nieba! – W końcu dostałyśmy te kotły i poszłyśmy do PW zorganizować stołówkę. Aż do kapitulacji Lwowa gotowałyśmy obiady dla 22 oficerów. Tuż przed poddaniem miasta, chyba w ostatnim dniu polecono nam rozwozić posiłki po pozycjach. Jechaliśmy z kuchnia polową. Każdemu żołnierzowi nalewaliśmy do menażek kapuśniak z mięsem i do tego dodawaliśmy chleb i kawę. Jeździliśmy tak do późnego wieczora. W pewnym momencie dojechaliśmy do pozycji, z której nikt do nas nie przyszedł. Dopiero po pewnym czasie zgłosiło się do nas dwóch żołnierzy mówiąc, że lwowianie tak ich nakarmili, że się ruszać nie mogą. Wróciliśmy do naszej bazy w nocy, wszystko było pozamykane i musiałyśmy spać w stajni. Tej nocy Lwów strasznie bombardowano aż mury się trzęsły. Myśmy jednak były tak zmęczone, że nic nie słyszałyśmy.

Musiała zniknąć

– Następnego dnia rano wszystkie kobiety wezwała do siebie instruktorka i oświadczyła. Miasto zostanie poddane Niemcom. W związku z tym wszystkie kobiety z organizacji paramilitarnych musza zniknąć. Otrzymaliśmy bowiem informacje, że Niemcy znęcają się nad kobietami pomagającymi żołnierzom. Cóż było robić. Jako osoba samodzielna w tym rozgardiaszu postanowiłam poszukać pracy i mieszkania. Chodziłam po znanych mi kątach, pytając wszystkich znajomych, czy nie znają kogoś potrzebującego pracownika. W końcu znalazła się jakaś baba na Łyczakowie, potrzebująca człowieka do darcia pierza. Zgodziłam się. Gdy tylko jednak zasiadłam przy darciu tego pierza wraz z kilkoma kobietami, do pokoju weszła jakaś pani, która spytała się, czy nie znamy jakiejś pielęgniarki, bo w kamienicy mieszka kobieta, która chroniąc się przed bombardowaniami, uciekła do piwnicy i złamała nogę. Od razu się zgłosiłam, choć formalnie nie byłam pielęgniarką. Okazało się jednak, że nie była potrzebna owej pani klasyczna pielęgniarka, ale raczej opiekunka. Była to bardzo dystyngowaną osobą, żoną architekta kierownika robót.

Powrót do Krzemieńca

– Jak do miasta weszli Sowieci, to już u niej pracowałam. Ona sama, gdy była zdrowa prowadziła zakład szwalniczo-tkacki. Gdy do miasta weszli Sowieci, bo Niemcy bez wkraczania do niego go im przekazali, od razu połapała się w sytuacji i zmieniła szyld zakładu, umieszczając na nim napis – tu szyje się kapcie nocne z powierzonego materiału. Nie rzucał się on w oczy i sowieci nie zwracali na niego uwagi, funkcjonował on bez przeszkód. Ja mieszkałam u tej pani aż do odbudowania dworca, czyli do końca grudnia 1939 r. Oprócz mnie, tej pani i bezrobotnego męża mieszkał z nami formalnie ich krewny, de facto ukrywający się polski oficer. Na wszystkich zarabiał zaś wspomniany wcześniej zakład, do którego lwowianie przynosili stare ubranie do przenicowania… Jak dworzec odbudowano, postanowiłam wrócić do Krzemieńca, by zobaczyć, co słychać u mamy, której nie widziałam od kilku miesięcy. W końcu grudnia 1939 r. zapukałam do drzwi naszego mieszkania w Krzemieńcu. Nie jest prawdą, jak podają niektóre źródła, że zrobiłam to w 1942 r. Gdy zdążyłam się przywitać z mamą, przyszedł do nas pan Antoni Kozioł , który wcześniej był woźnym w internacie dla najmłodszych dzieci, prowadzonym przez moją matkę. Nie zachowywał się on już jak dawny podwładny, ale jak wielki pan. Okazało się, że wraz z żoną zapisali się na dobrowolny wyjazd do  Niemiec. Namówiła go do tego żona, której rodziców we wrześniu 1939 r. zamordowali bestialsko nacjonaliści ukraińscy. – Wolę, żeby zabiła mnie szlachetna bomba, niż by jak rodziców mojej żony mnie zarżnęli – tłumaczył swoją decyzję mojej mamie.

Morderstwo w Wołkowyjach

– Wtedy to po raz pierwszy zetknęłam się z nacjonalizmem ukraińskim. Jak mi opowiadano, napady i morderstwa dokonywane przez Ukraińców na ludności polskiej były wówczas na porządku dziennym. W przeddzień wkroczenia wojsk sowieckich do Krzemieńca chłopi ukraińscy napadli na Krzemieniec, rabując co się da. Polskiej policji i straży obywatelskiej udało się jednak ich napad odeprzeć. Podobne wypadki miały miejsce w Poczajowie i kilkudziesięciu wsiach. Rabowali i mordowali wszystkich opornych. Na każdym kroku demonstrowali swoją nienawiść do państwa polskiego. Zrywali orły i portrety dostojników ze ścian. Deptali polskie flagi. Nie oszczędzali nawet kościołów. W Wiśniowcu np. wpadli do klasztoru O.O. Karmelitów, depcząc i niszcząc wszystko, co im wpadło w ręce. Zrywali wota i darli chorągwie z wizerunkami świętych itp. Zajmowali się też wyłapywaniem polskich żołnierzy i oficerów i wydawaniem ich w ręce sowieckie. Po kilku dniach mego pobytu w Krzemieńcu zgłosiły się do mnie harcerki, które jak tylko dowiedziały się o tym, że przez kilka miesięcy pracowałam jako pielęgniarka, poprosiły mnie, czy nie pomogłabym w przetransportowaniu do lwowskiego szpitala chorej kobiety na operacje. Prywatnym samochodem rodzina miała ją zawieźć do najbliższej stacji kolejowej. Razem z jej córką miałam jej asystować w czasie podróży. Oczywiście się zgodziłam. Wyruszyliśmy samochodem do stacji w Kamienicy. Jechaliśmy do niej wśród zasp, bo zima wówczas była wyjątkowo śnieżna. Musieliśmy się przebijać przez zaspy tak, że drogą, którą powinniśmy pokonać bardzo szybko, jechaliśmy  wiele godzin. Pod wsią Wołkowyje usłyszeliśmy straszną wiadomość. Ukraińcy zamordowali bestialsko miejscową nauczycielkę wraz z całą rodziną, a jednocześnie harcerkę – hufcową krzemieniecką – Zosię Waszczatyńską. Zabili męża, jej dzieci i rodziców, a ją najokrutniej. Rozerwali ją między dwoma sosnami. Najwidoczniej broniła się, nie dając się zamordować. Miejscowi ludzie radzili nam, byśmy jak najszybciej odjeżdżali, bo nigdy nic nie wiadomo. Myśmy jednak tuż za wsią utknęli w zaspach i nie było mowy om dalszej jeździe. Poszłam więc do pierwszej z brzegu chaty i spytałam gospodarzy, czy za wynagrodzeniem przyjmą na noc chorą jadącą na operację do Lwowa.

Pomogła polska załoga

– Zgodzili się i przyjęli nas wszystkich na noc. Spaliśmy oczywiście z duszą na ramieniu. Stanowiliśmy przecież łatwy łup dla bandytów. Szczęśliwie jakoś dotrwaliśmy jednaki do rana i przy pomocy gospodarzy ruszyliśmy do przodu, docierając w końcu do Kamienicy. Na stacji byłą jeszcze polska załoga. Pociągi chodziły jednak po sowiecku. Oznaczało to, że nikt nie wiedział, kiedy pociąg odjedzie. Chora została wpuszczona do ogrzewanej poczekalni, ale kolejarza lojalnie uprzedził nas , że pociąg może przyjechać za godzinę, albo w nocy i bezradnie rozłożył ręce. Z biegiem czasu tłum wokół budynku gęstniał, a pociąg nie przyjeżdżał. Zatrzymał się na stacji dopiero w nocy. Oczekujący zaczęli go szturmować. Kolejarze ułożyli nasza podopieczna na noszach i jakoś bokiem przepchali się z nią do przedziału i umożliwili tez nam wejście do niego. Pozostali wrzucali swoje bagaże przez okna pociągu i usiłowali dostać się do jego wnętrza. Zatłoczony do niemożliwości pociąg w końcu ruszył i dotarliśmy do Lwowa. Na tamtejszym dworcu też byli jeszcze polscy kolejarze, którzy pozwolili nam schronić się w swojej dyżurce. Z niej zadzwoniłyśmy na pogotowie ratunkowe, prosząc o zabranie chorej do szpitala. Personel był już ukraiński, karetka przyjechała po dwóch godzinach. Zabrali chorą do szpitala, ale zbytnio się nią nie przejmowali. Zanim umieścili ją w szpitalnej sali, tak długo trzymali ją na nieogrzewanym korytarzu, że ta złapała zapalenie płuc i umarła. Zamiast odzyskać we Lwowie zdrowie, straciła w nim życie. Musiałyśmy ją pochować na Cmentarzu Łyczakowskim.

Praca w szpitalu

Po pogrzebie Irena Sandecka uznała, że do Krzemieńca nie ma po co wracać. Przypuszczała, że w małym ośrodku takim jak Krzemieniec, Sowieci szybciej zinfiltrują polskie środowisko i więcej szans na przetrwanie jako harcerka znana ze swego patriotyzmu ma we Lwowie. Poza tym gród Lwa jej się bardziej podobał. Zaczęła szukać pracy i szybko ją znalazła w jednej z klinik jako bibliotekarka. Do jej zadań należało uporządkowanie i uzupełnienie księgozbioru i roznoszenie książek chorym. Otrzymywała za to niewielkie wynagrodzenie, wystarczające jej na zakup chleba, którym się żywiła, popijając resztkami szpitalnego kompotu. Spała zaś w pomieszczeniu bibliotecznym na materacach. Zanim głód wypędził Irenę Sandecką z powrotem do Krzemieńca, do mamy, zdążyła jeszcze poznać wielu pacjentów. Jednym z nich był znany profesor farmacji, który uświadomił jej, skąd prawdopodobnie pochodzi jej ród.

– Leżał on w separatce na łóżku za siatką – mówi. – Gdy zasięgnęłam o nim języka wśród personelu okazało się, że jest on ciężko chory na nerki i w dodatku, kiedy zaczęło się oblężenie Lwowa, to poszedł do okopów, żeby bronić ukochanego miasta. Tam doprawił się do reszty. Nabawił się stanów lękowych i często próbował uciekać, dlatego leżał na łóżku za siatką. Pilnował go kierowca, który siedział pod drzwiami separatki i płakał. Zdawał sobie sprawę, że jego pracodawca umiera. Ów profesor, jak się tylko dowiedział, że nazywam się Sandecka powiedział – proszę pani, jak się skończy wojna, to zaproszę panią do swojej willi w Krynicy, gdzie mam bibliotekę, poświęcona dwóm rodom Sandeckim i Kmitom. Pani przodkowie mieszkali kiedyś na Ziemi Sądeckiej, ale zostali przez Kmitów przepędzeni. Profesor zmarł po kilku dniach i z jego zaproszenia nie zdążyłam skorzystać…

Ucinała skrzydła

Wiosną 1940 r. Irena Sandecka wróciła do Krzemieńca i zaczęła pracować jako sekretarka kasy w Technikum Leśnym w Białokrynicy.

– Jego dyrektorem był rosyjski komunista taki Sabielkin – wspomina. – Chwalił się, że wcześniej pełnił funkcje komendanta łagru dla nieprawomyślnych, w którym nigdy nikt nie chorował. Jak tylko ktoś zgłaszał się do izby chorych, kazał mu się rozbierać do naga i biegać naokoło obozu. Każdy, kto zdołał to uczynić był uznawany za zdrowego. Temu, kto padł, strażnicy kazali wrzucać do dołu… Miałam jeszcze drugiego bezpośredniego przełożonego nazywającego się Diegiaczew. Jego rodzice aptekarze umarli w czasie Wielkiego Głodu na Ukrainie. To był porządny człowiek. Początkowo zaproponował mi, żebym chodziła wśród uczniów, słuchała o czym mówią i mu donosiła. Odpowiedziałam mu, że owszem chodzę wśród uczniów i z nimi rozmawiam, ale powtarzać tych rozmów nikomu nie będę, bo utraciłabym do siebie szacunek i zaufanie wśród uczniów. On bardziej nie nalegał i był bardzo zaskoczony moją postawą. Wśród nich zdarzali się różni ludzie. Porządni, jak ten Diegiaczew i fanatycy. Źona Sabielkina np. jak urządzała choinkę i korzystała z polskich strojów, leżących w magazynach, to ucinała im skrzydła.

W białokrynickiej szkole Irena Sandecka pracowała aż do wybuchu wojny niemiecko- sowieckiej. Wtedy od razu w Krzemieńcu i okolicy zapanowały nowe porządki. Niemcy forowali Ukraińców, którzy pozwalniali Polaków ze wszystkich funkcji. Ukrainiec mianowany dyrektorem szkoły w Białokrynicy od ręki zwolnił Irenę Sandecką z pracy.

Marek A.Koprowski

Za: Kresy.pl (10 maja 2011) | http://www.kresy.pl/kresopedia,historia,ii-wojna-swiatowa?zobacz/za-sowietow-we-lwowie-

Skip to content