Aktualizacja strony została wstrzymana

Tu zaczęła się dywizja

Porucznik „Sokół” cichociemny, który niedawno został przysłany do oddziału, podkradł się najbliżej i wrzucił granat do ich sztabu, co było sygnałem do ataku. Walka trwała krótko, piętnaście, najwyżej dwadzieścia minut. Ukraińcy, których było według naszego rozpoznania sześciuset, rzucili się do bezładnej ucieczki.

Z polską konspiracją Antoni Mariański  zetknął się stosunkowo późno. Owszem, dochodziły do niego jakieś strzępy informacji, że coś gdzieś się tworzy, ale nic konkretnego nie wiedział. Pierwszych uzbrojonych członków konspiracji zobaczył latem 1943 r.

– Oddziałek z nich złożony przyszedł do Zasmyk z Radowicz, miejscowości odległej o 10 km – wspomina. – Witano go entuzjastycznie, bo już dochodziły do nas informacje o mordach popełnianych na Polakach przez nacjonalistów ukraińskich. Właśnie w tych  Radowiczach w kwietniu 1943 r. zamordowali oni podstępnie wyprowadzonych w nocy Marcelego Leśniewskiego i dwóch jego dorosłych synów Eugeniusza i Antoniego. Polacy początkowo nie chcieli wierzyć, że jest to ponura zapowiedź strasznych rzezi. Zabójstwo Leśniewskich byli skłonni uznać za jakieś osobiste porachunki. W głowach nie mieściło się nam jeszcze, że ukraiński sąsiad może przyjść zarżnąć polskiego sąsiada, choć jak sobie przypominam mord na Leśniewskich nie był pierwszym mordem popełnionym w okolicach Zasmyk. W połowie marca 1943 r. Ukraińcy zamordowali wracającego z okolic Świniarzyna, do domu w Janówce, Leona Sakowicza. Zatrzymali jego furmankę , wyprowadzili w las i zastrzelili. Młodszy jego brat Stanisław zdołał uciec w krzaki i zdać później relację. Niedługo potem zaginęli bez wieści dwaj bracia Stanisław i Bolesław Mariańscy oraz ich matka Aleksandra i ojczym Piotr Majewski, którzy udali się na ich poszukiwania. Odnaleziono ich ciała dopiero po kilku miesiącach na brzegu lasu lityńskiego. Leżeli przykryci gałęziami, razem z innymi Polakami pomordowanymi w lipcu 1943 r., gdy jechali na odpust do Zasmyk.

Pierwsza konspiracja

– W okolicach Radowicz uznano, że nie ma co czekać i trzeba się przygotować do odpierania ukraińskich napaści. Powstała tam pierwsza konspiracja pod dowództwem Teofila Nadratowskiego pseudonim „Znicz”, pochodzącego z Osiecznika  wsi k. Radowicz. Skupił on koło siebie kilkunastu ludzi. Jednocześnie, jak się później dowiedziałem, władze polskiego podziemia nie rezygnowały na terenie powiatu kowelskiego z prób dogadania się z Ukraińcami. Ci bowiem nieustannie deklarowali, że nie chcą Polaków mordować, że chcą żyć z nimi w zgodzie i wspólnie walczyć z Niemcami. Mamili Polaków, żeby się nie bali, nie uciekali, bo nic im nie grozi. Były to oczywiście chwyty mające uspokoić Polaków i zniechęcić ich do podejmowania działań na rzecz tworzenia samoobrony. To w świetle późniejszych zdarzeń było zupełnie jasne. By dogadać się z Ukraińcami kierownictwo polskiego podziemia wysłało do kierownictwa Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów delegację. W jej skład wchodzili znany na Wołyniu poeta Zygmunt Rumel i por. Krzysztof Markiewicz. Otrzymali oni wszelkie pełnomocnictwa od delegata rządu na Okręg Wołyński Kazimierza Banacha. Delegacja ta udała się na spotkanie do Kustycz zawieziona przez furmana Witolda Dobrowolskiego. Obaj delegaci ubrani byli w mundury wojskowe. Jeden z nich pożyczył tylko od Nadratowskiego furażerkę i pas. Z rozmów już nie wrócili. Zostali bestialsko zamordowani. Rozerwano ich końmi, a resztki ciał porąbano, rozrzucono, nie wiadomo gdzie. Nigdy ich nie odnaleziono. Nie udało się to mimo różnych zabiegów po dziś dzień. Morderstwo delegatów stanowiło ostatni sygnał, żeby tworzyć zbrojne oddziały i gromadzić się w większych ośrodkach. 10 lipca 1943 r. kilkunastoosobowy oddział z Radowicz pod dowództwem „Znicza” z bronią na ramieniu, w biały dzień przemaszerowały przez duże ukraińskie wsie Tahaczyn i Piórkowicze, wkraczając do Zasmyk entuzjastycznie witany, jak już wspomniałem, przez ich mieszkańców. Stanowił on zaczątek oddziału „Jastrzębia”, a zarazem całej 27 Dywizji Piechoty AK. Wraz z żołnierzami „Znicza” do Zasmyk przybyły ich rodziny i był to początek tworzonej w tej naszej wsi samoobrony. Nie wszystkim mieszkańcom Zasmyk to się podobało. Starsi przerazili się i orzekli – no teraz to Ukraińcy na pewno przyjdą i nas wymordują! – To już będzie koniec! Natomiast młodzież przyjście oddziału z Radowicz przyjęła z entuzjazmem, dosłownie skakała z radości, ja też.

Była typowo polska

Oddział „Znicza” nie przybył z rodzinami do Zasmyk oczywiście przypadkowo. Ta wieś najbardziej nadawała się na stworzenie ośrodka samoobrony. Była to wieś typowo polska, dobrze zorganizowana. Położenie i topografia Zasmyk stwarzały dobre warunki do jego obrony. Od Kowla oddzielał wieś duży las i trudna do przebycia droga piaszczysta. Była też dobrze chroniona od południa od innych ośrodków ukraińskich takich jak Ośmigowicze, Czerniejów, Oździutyczyn i Świrzyn. Wokół Zasmyk znajdowały się również mniejsze polskie wioski takie jak: Stanisławówka, Janówka, Radomle, Batyń, a także Gruszówka i Stefanówka. Ze strategicznego punktu widzenia Zasmyki na ośrodek samoobrony nadawały się najlepiej.

– Początkowo oddział „Znicza” kwaterował w gospodarstwie Śladewskich, a później przeniósł się do obejścia Zamościńskich – wspomina Antoni Mariański. – Grupa ta zaczęła się szybko rozwijać, szkolić gromadzących się ochotników. Swoje ćwiczenia prowadzili w sposób zupełnie otwarty. Oddział maszerował przez wieś, wchodził do lasów itp. Wkrótce jego dowódcą został por. „Jastrząb”, czyli Władysław Czerniński, który przeszedł do wołyńskiej legendy. Był to nauczyciel, przed wojną ukończył Szkołę Podchorążych Piechoty i miał ogromny talent dowódczy, a także wiedze ogólną i wojskową. Wprowadził w oddziale twardą dyscyplinę. Tchnął w żołnierzy ducha walki i potrafił też zarazić nim mieszkańców, nawet w tych najbardziej opornych i przestraszonych. Wiedząc, że Zasmyki są solą w oku Ukraińców, by zniechęcić ich do napadu, prowadził z nim coś na kształt wojny psychologiczno-propagandowej. Stale rozpuszczał pogłoski, że do Zasmyk napływają nowe oddziały wojskowe.

Oficer co się zowie

„Starał się też tak prowadzić ćwiczenia oddziału, żeby okoliczni Ukraińcy myśleli, ze jest kilkakrotnie większy. Niektórzy Ukraińcy w okolicy uwierzyli, że Polacy w Zasmykach są nawet uzbrojeni w armaty. „Jastrząb” pokazywał się z oddziałem mieszkańcom ukraińskich wsi, brał ze sobą też nieuzbrojonych ochotników, by z daleka oddział wyglądał na kilkusetosobowy. Fama o Zasmykach rosła z dnia na dzień i budziła przestrach u Ukraińców. Ich dowódcy Zasmykom jednak nie chcieli dać spokoju. W końcu sierpnia przedstawili wsi ultimatum, że jeśli do 1 września do godziny 12 Polacy nie złożą broni, to siły ukraińskie uderzą na wieś i doszczętnie je spalą. „Jastrząb” miał zaś do dyspozycji tylko pięćdziesięciu żołnierzy, postanowił uderzyć pierwszy. Mając doskonały zwiad wiedział, gdzie w lesie lityńskim stacjonują banderowcy. Uderzył o dzień wcześniej we wtorek 31 sierpnia rano. Pamiętam go doskonale, bo sam jako żołnierz oddziału uczestniczyłem w tym ataku. Wykorzystując poranną mgłę podeszliśmy do obozowiska banderowców w lasach lityńskich od tyłu, kompletnie ich zaskakując. Porucznik „Sokół” cichociemny, który niedawno został przysłany do oddziału, podkradł się najbliżej i wrzucił granat do ich sztabu, co było sygnałem do ataku. Walka trwała krótko, piętnaście, najwyżej dwadzieścia minut. Ukraińcy, których było według naszego rozpoznania sześciuset, rzucili się do bezładnej ucieczki. Prezentowali oni bardzo niską, praktycznie żadną wartość bojową i nie potrafili walczyć z wyszkolonymi żołnierzami. Potrafili walczyć tylko z bezbronnymi, a najlepiej im szło z kobietami i dziećmi. Z naszej strony poległ tylko jeden żołnierz Stanisław Romankiewicz „Zając”, a kilku zostało rannych. Zdobyliśmy kilkanaście karabinów i jeden karabin maszynowy. Odniesione zwycięstwo nad banderowcami miało dla nas ogromne psychologiczne znaczenie. Przekonało wszystkich, że banderowców bez trudu można pobić. Podniosło morale oddziału i zaufanie do dowódcy. Także mieszkańcy Zasmyk i okolicznych miejscowości. Poczuli się podbudowani. Na pogrzebie „Zająca” ks. Michał Źukowski głosił powstanie „Wolnej i Niepodległej Rzeczypospolitej Zasmyckiej”. Wtedy też zaczął się prawdziwy zaciąg do polskiego wojska. Oddział szybko się rozrastał , ale nie miał chwili spokoju. Musieliśmy zaraz wyruszyć do Osiecznika, aby ewakuować z nich mieszkańców do Zasmyk, bo groziło im wymordowanie.

Wojsko nie jest dla dzieci

Pan Antoni nie był wtedy jeszcze formalnie członkiem oddziału. Mając szesnaście lat mógł brać udział tylko w akcjach związanych z bezpośrednią obroną wsi jako ochotnik. „Jastrząb” przestrzegał bowiem zasad, że wojsko nie jest dla dzieci…

Banderowcy po laniu w lasach lityńskich chcieli oczywiście wziąć odwet na Zasmykach, zmyć z siebie hańbę tchórzy i zlikwidować tworzącą się tam samoobronę, mordując całą wioskę. Wieść o tym, że proklamowano w nich „Rzeczpospolitą Zasmycką” , która będzie się rozrastać była dla nich nie do zniesienia. Ściągnęli duże siły mające dokonać koncentrycznego ataku na Zasmyki.

– Według niektórych źródeł Ukraińcy zgromadzili około dwóch tysięcy ludzi – mówi Antoni mariański. – Gdyby zaatakowali, to Zasmyki uległyby likwidacji. Oddział „Jastrzębia” nie zdołałby ich obronić. Ocalały przez przypadek. Niemcy z Kowla jechali do Kupiczowa po kontyngent zbożowy i natknęli się na Ukraińców. Wywiązała się bitwa, która przekształciła się w obławę na banderowców na dużym obszarze. Niemcy ściągnęli posiłki, lotnictwo i pociąg pancerny.  Samoloty zwiadowcze bez przerwy krążyły nad polem bitwy, wyszukując miejsca, w których usiłowali schronić się banderowcy, kierując na nie ogień artylerii i bombowce. Bitwa trwała w sumie trzy dni. Banderowcy zostali zgnieceni i przez kilka miesięcy aż do Bożego Narodzenia 1943 r. Zasmyki miały „święty spokój”. Niemcy w trakcie pacyfikacji w Abramowcu zabili czterdzieści kilka osób. Oddział „Jastrzębia”, który udał się do tych miejscowości, żeby pochować zabitych, w jednym z domów odnalazł dwójkę żywych dzieci. Okazało się, ze Niemcy spędzili całą rodzinę do przydomowego tzw. lochu czyli piwnicy i wrzucili do niej granat. Matka przykryła dziewczynkę swoim ciałem i dlatego ta ocalała. Nie został zabity też jej bliźniaczy brat, który został w domu i był w łóżku przykryty pierzyną. Źołnierze zrobili pogrzeb rodzinie, grzebiąc ją na podwórku. Ocalałe dzieci zabrali ze sobą. Dziewczynkę zawieziono później do szpitala w Kowlu, bo była trochę ranna, a jej brat został w Zasmykach. W oddziale „Jastrzębia” służył bowiem starszy brat tego rodzeństwa. Wojenne losy ocalałych bliźniaków tak się jednak ułożyły, że zostali rozdzieleni i odnaleźli się przypadkowo w Kamienicy k. Miastka trzydzieści lat po wojnie…

Schronienie dla wszystkich

Od września 1943 r., gdy Ukraińcy zostawili Zasmyki na kilka miesięcy w spokoju, zaczęły napływać do nich masy uciekinierów z wyrzynanych polskich wsi. Wszystkie obejścia były przepełnione do granic możliwości. Ludzie koczowali na podwórkach, w zabudowaniach gospodarczych , w domach. W niektórych izbach mieściło się po 40 osób.

– W naszym domu mieszkało pięć, czy sześć rodzin – wspomina Antoni Mariański.- Warunki były bardzo ciężkie, zwłaszcza ze względu na trudności aprowizacyjne. Ile ludzi w sumie schroniło się w Zasmykach, nie wiem. Na pewno bardzo dużo. Oddział „Jastrzębia” szybko się rozrastał. Wcielając nowych ochotników szybko powiększył się do wielkości batalionu. Uczestniczył on w wielu akcjach, idąc na pomoc zagrożonej mordami ludności. Było to jego wówczas najważniejsze zadanie. Walka z Niemcami musiała siłą rzeczy zejść na drugi plan.

Oddział „Jastrzębia” był niemal na okrągło w pogotowiu marszowym. Szedł na pomoc Dąbrowie, Rymaczom. Robił wypad na Dażwę, zdobywając Kupiczów, wyprawiał się na Łowiszcze itp. Sława jego dowódcy rosła, a u Ukraińców budziła wściekłość i strach. Takiej klasy dowódców jak por. Władysław Czermiński nie mieli.

– Nigdy nie dał się im zaskoczyć – podkreśla Antoni Mariański. – Starał się przewidywać każdy ruch nieprzyjaciela. Przywiązywał ogromną wagę do dyscypliny i wyszkolenia oddziału. Nie pozwalał na żadną poufałość. Do podwładnych nie mówił ty, czy wy, ale zwracał się w formie bezosobowej. Mówił, niech żołnierz zrobi to czy tamto. Cechowała go stanowczość, brak wylewności. Nie ujawniał uczuć. Jednocześnie jednak w ocenie ludzi był bardzo sprawiedliwy. Jego oceny były bardzo zrównoważone. Gdy pod jego nieobecność rozstrzelano żołnierza oddziału, który na to zasłużył, był z tego bardzo niezadowolony. Ubolewał nad tym i uważał, że karząc żołnierza jego zastępcy zanadto się pospieszyli…

Ukraińcy nie odpuścili

Istnienie „Rzeczpospolitej Zasmyckiej” nie dawało oczywiście spokoju ukraińskim nacjonalistom. – Od czasu do czasu docierały do nas informacje, że Ukraińcy zamierzają urządzić nam święta – wspomina Antoni Mariański. – Nie bardzo w to wierzyliśmy. Na południe od wsi w Kupiczowie stał ze swym batalionem  „Jastrząb”. Od północy w Kowlu stacjonował silny niemiecki garnizon. Rano o ósmej w pierwszy dzień świąt obudziła nas strzelanina od strony Kowla. Banderowcy zaatakowali jednocześnie na Janówkę, Radomlę i Stanisławówkę. Wiedząc , że od strony Kupiczowa „Jastrząb” ruszy natychmiast z odsieczą, po drodze Ukraińcy przygotowali zasadzkę na trasie jego przemarszu w lasach lityńskich. Jednemu z Ukraińców zawiodły jednak nerwy i wystrzelił za wcześnie. Z zasadzki Ukraińcom nic nie wyszło. „Jastrząb” rozbił ich i pojechał na saniach z oddziałem dalej. Dotarł do każdej z atakowanych miejscowości i przepędził napastników, zadając im straty. W efekcie napadu banderowców spłonęły wsie Janówka, Radomle i Stanisławówka. Zamordowano w nich w sumie 57 osób. Do Zasmyk banderowcy jednak nie wtargnęli, choć Janówka niemal do nich przylegała  i kule banderowców fruwały w powietrzu. Wszystkich pomordowanych pochowaliśmy na cmentarzu parafialnym (dziś zwanym wojskowym).  W trakcie pogoni za banderowcami w ręce żołnierzy „Jastrzębia” wpadł pop prawosławny, mający na saniach siedem ornatów. Jakie były jego dalsze losy, nie wiem.

Połowa miejscowości spłonęła

Nie był to niestety koniec dramatu Zasmyk. – 19 stycznia niespodziewanie na naszą wieś napadali Niemcy-  mówi. Połowa miejscowości spłonęła, sześć osób zginęło. Kilka dni później Niemcy wezwali do siebie delegacje przedstawicieli wsi. W jej skład weszli m.in. mój ojciec i Bronisław Zamościński. Niemcy zagwarantowali delegacji bezpieczeństwo i dotrzymali słowa. W toku rozmów dowiedzieli się tylko, że w Zasmykach istnieje samoobrona, chroniąca je od napadów Ukraińców. Delegaci wytłumaczyli też Niemcom, że jej członkowie zaczęli do nich strzelać, bo podchodzili do Zasmyk tyralierą, a nie jak zawsze zwartą kolumną. Niemcy obiecali, ze więcej do Zasmyk nie przyjdą bez uprzedzenia Polaków. Słowa dotrzymali i istotnie nie przyszli. Nie mieli zresztą okazji, bo do Zasmyk bardzo szybko przybliżał się radziecki front. Na przełomie stycznia i lutego ja zostałem zmobilizowany do formujących się w Ossie koło Kupiczowa oddziałów 27 Dywizji Piechoty AK. Trafiłem do batalionu „Siwego”.

Marek A. Koprowski

Za: Kresy.pl | http://www.kresy.pl/kresopedia,historia,ii-wojna-swiatowa?zobacz/tu-zaczela-sie-dywizja

Skip to content