Aktualizacja strony została wstrzymana

Smutna rocznica. 150-lecie masakry „zjednoczenia” Włoch – Jacek Bartyzel

Dziś, 17 marca 2011 roku mija dokładnie 150 lat od dnia, w którym parlament w Turynie proklamował króla Sardynii (potocznie: Piemontu), Wiktora Emanuela II z Domu Sabaudzkiego (Casa di Savoia), królem Włoch (il Re d’Italia). Przyjmując skwapliwie ów tytuł uzurpator przywłaszczył sobie też „przy okazji” tytuły należące do innych władców włoskich, w tym tytuł króla Cypru i Jerozolimy, dziedziczony przez królów Obojga Sycylii. Oburzony tą parodią legitymizmu organ jezuitów La Civiltà Cattolica komentował: „Jest oszukańczą drwiną sądzić, że z łaski Boga można grabić legalnych władców, odbierać Kościołowi jego dziedzictwo i królestwo wikariusza Jezusa Chrystusa”. Dodajmy, że w swojej proklamacji grabieżca – ekskomunikowany oczywiście przez Papieża – prezentował się jako sprawujący władzę „z łaski Boga i z woli narodu”. Jeśli to pierwsze wskazanie było właściwie świętokradztwem, to drugie wskazywało na nacjonalistyczno-demokratyczną zasadę „legitymizacji”.

Zdarzenie, o którym mowa, świętowane dziś urzędowo w Republice Włoskiej, stanowiło kulminacyjny moment najazdu na inne państwa włoskie, którego przy wsparciu bonapartystycznego II Cesarstwa Francuskiego (któremu zresztą trzeba było zapłacić cesją części rdzennie włoskiej Ligurii z Niceą włącznie) dokonało Królestwo Sardynii, korzystające też z pomocy antymonarchistycznych (sic!) rewolucjonistów spod znaku Garibaldiego. Najwcześniej (27 IV 1859), uliczny tumult we Florencji zmusił do abdykacji wielkiego księcia Toskanii Leopolda II; jego następca Ferdynand IV sprawował (formalnie) władzę do plebiscytu 22 III 1860, po którym Toskanię wcielono do Sardynii. 9 VI 1859 obalono małoletniego księcia Parmy Roberta I, natomiast 11 VI 1859 – księcia Modeny Franciszka V. We wszystkich tych krajach przeprowadzono „plebiscyty” w obecności wojsk piemonckich i mianowanych przez Sardyńczyków komisarzy oraz na podstawie ordynacji z bardzo wysokim cenzusem majątkowym, uprzywilejowującym bogatą burżuazję, sprzyjającą ideom laickim i liberalno-nacjonalistycznym. Najtrudniej, oprócz Państwa Kościelnego, bronionego przez wiernych papieżowi „żuawów” z całej katolickiej Europy, poszło „zjednoczycielom” z Królestwem Obojga Sycylii (potocznie: Neapolu). Wprawdzie wyprawa „1000 czerwonych koszul” pod wodzą Garibaldiego, opanowała szybko samą Sycylię, to jednak na Półwyspie oddziały wierne prawowitemu królowi Franciszkowi II stawiły zacięty, a nawet heroiczny opór. Aż do 14 II 1861 broniła króla (kapitulując dopiero na honorowych warunkach i z prawem ewakuacji władcy do Rzymu) załoga twierdzy w Gaecie, oblężonej od 13 XI 1860 roku. Ostatnim punktem oporu obrońców Burbonów była górska forteca Civitella del Tronto w górach prowincji Abruzzo, broniona przez dwieście dni (do 20 III 1861) przez garstkę około 450 żołnierzy. Chłopska partyzantka proburbońska, nazywana pogardliwie przez okupantów brigantaggio („bandytyzmem”), utrzymywała się jednak w różnych rejonach aż do 1876 roku. Dzieła zniszczenia Państwa Kościelnego i wyzucia papieża z władzy świeckiej nad Wiecznym Miastem (łącznie z Pałacem na Kwirynale, gdzie zainstalował się „król Italii”, a gdzie dziś urzędują prezydenci demokratycznej republiki) dopełniono dopiero w 1870 roku, kiedy z Rzymu wycofany został korpus francuski, gwarantujący nietykalność Tego, który odtąd stał się „więźniem Watykanu”.

Entuzjaści „zjednoczenia” usiłują do dziś zakrzyczeć publiczność (i zapewne zagłuszyć własne sumienia) argumentem o spełnionych dążeniach patriotycznych. Jest to atoli bardzo ciasne rozumienie patriotyzmu, skażone wielorako, bo i światopoglądem neopogańskim bądź laicystycznym (głównym promotorem zjednoczenia, a potem elitą władzy w „zjednoczonym” państwie była masoneria, mająca do dyspozycji rzesze paramasońskich carbonari), i nacjonalistycznym – a ściślej: nacjonalitarnym – oraz związanym z centralistyczno-jakobińskim ideałem jednolitego „państwa narodowego”, etnicznym rozumieniem narodu, i wreszcie kompletną ślepotą na przekraczającą wymiar doczesności wyjątkowością położonego w sercu Półwyspu Apenińskiego, ale nie dającego się doń zredukować, Rzymu.

Od dojrzałego średniowiecza istniała przecież specyficzna forma jedności Włoch, ale nie w sensie fizycznym i politycznym, lecz duchowym: jedność włoskiej kultury – jednego z największych cudów w historii – jedność języka literackiego w postaci dialektu toskańskiego, wyniesionego do najwyższej doskonałości w arcydziele nad arcydziełami Dantego oraz jedność wszystkich stylów w sztuce wynalezionych pod najbardziej słonecznym niebem na świecie. Historia natomiast tego kraju jaskrawo różni się od większości krajów europejskich, gdzie – jak zwłaszcza we Francji czy w Anglii – od samego początku wyraźnie jeden ośrodek skupiał najżywotniejsze siły narodu, toteż wokół niego następował naturalny, ewolucyjny, proces jednoczenia. W Italii takiego oczywistego epicentrum „włoskości” nie było, a już na pewno nic nie predestynowało do takiej roli peryferyjnego Piemontu. To zaś co było tam, jak już wspomniano, wyjątkowe, czyli Rzym, jedność włoskiego „państwa narodowego” mogła tylko poniżać i degradować. Wieczne Miasto: stolica ponad tysiącletniego imperium światowego, siedziba cezarów, najpierw pogańskich, a po chrystianizacji przekazana de facto – przez wznoszących dla siebie Drugi Rzym w Bizancjum – we władanie papieskim Wikariuszom Chrystusa na ziemi, którzy z kolei przez całe średniowiecze koronowali tu władców Świętego Cesarstwa Rzymskiego; jednym słowem – siedziba Dwóch Słońc (jak pisał Dante) oświetlających drogę obywatelom Rzeczy Pospolitej chrześcijańskiej – sprowadzona i sprofanowana do rangi stolicy samozwańczego „królika narodowego”, jednego z wielu, zresztą marionetki w ręku lożowej „Wielkiej Wenty”, a potem plebejskiego, faszystowskiego dyktatora, wreszcie zaś siedziba prezydenta demokratycznej republiki, tkwiącej w łapach chadeków, socjalistów, komunistów i innych partii żrących się w Palazzo Montecitorio o to, jak lepiej okradać naród, partii, które nie kto inny, jak żarliwy nacjonalista włoski Enrico Corradini nazywał, i słusznie, „koczującymi bandami” – oto skala upadku jaki przez ostatnie 150 lat przeżyło to Święte Miasto!

Cóż za głupota takiego „patriotyzmu”: zamienić wielobarwną mozaikę królestw, księstw i wolnych republik z tyloma stolicami: Neapol (dziś tonący w śmieciach), Palermo, Florencja, Parma, Modena, Genua, Wenecja, Mediolan, Turyn, na „państwo narodowe” z jedną (ukradzioną) stolicą! Zresztą, gdyby nie gwałt dokonany na tych organizmach, powstanie jakiejś formy dobrowolnej jedności politycznej, zapewne w postaci konfederacji państw istniejących, być może też unii dynastycznych tam, gdzie byłoby to możliwe, i tak prędzej czy później doszłoby do skutku.

Spójrzmy jeszcze na bilans bezpośredni, opłakany zwłaszcza dla Południa, traktowanego przez „wyzwolicieli” z Piemontu jak kolonia, która ma spłacić koszty „zjednoczenia” (nawiasem mówiąc, takich liberałów, których nikt nie prześcignął w wymyślaniu nieznanych dotąd nikomu podatków, jak na przykład podatku od mielenia zboża). Przed „zjednoczeniem” Królestwo Neapolu kwitło gospodarczo, mając zrównoważony bilans i największą na kontynencie sieć kolei żelaznych w ówczesnej Europie. Wystarczyły dwie dekady okupacji i Południe stało się miejscem przysłowiowej nędzy (i rządów mafii), z której wyrwać się można było tylko w jeden sposób: emigrując do Stanów Zjednoczonych lub Ameryki Południowej. Jak obliczyć ten upust krwi włoskiej, idący przecież w miliony, a zwłaszcza jego skutki – oto wdzięczne zadanie dla nacjonalistycznych „rachmistrzów”.

Nie dajmy się przeto ogłuszyć fanfarom i sztucznym ogniom z okazji tego rzekomego „dobrodziejstwa”. Naiwni mogą obżerać się „Pizzą Garibaldi”, nie zastanawiając się nawet nad tym, dlaczego ów „bohater narodowy” wygraża szablą ze swojego pomnika na Janiculum akurat w stronę Watykanu, albo tańczyć pod szkaradnym „Ołtarzem Ojczyzny” (słusznie nazywanym „tortem czekoladowym” albo „maszyną do pisania”), którym, z przeproszeniem, zafajdano Kapitol, nie myśląc o tym, że całe Włochy zalewa dziś i tak mahometańska barbaria. Ludzie myślący i niepodlegli sterowanym odruchom posłuchają raczej co mają do powiedzenia ci – a jest ich, wbrew pozorom, niemało, którzy wcale dziś nie cieszą się i nie świętują, jak na przykład autorzy specjalnie opublikowanej na tę okazję książki Perché non festeggiamo l’unità d’Italia (Editoriale Il Giglio) – Guido Vignelli i Alessandro Romano, związani z Ruchem Neoburbońskim. A na koniec zanucą przepiękny Inno del Re Giovanniego Paisiello.

Jacek Bartyzel

Za: Organizacja Monarchistów Polskich - legitymizm.org | http://www.legitymizm.org/150-lat-okupacji | Smutna rocznica. 150-lecie masakry „zjednoczenia” Włoch

Skip to content