Aktualizacja strony została wstrzymana

Trzcina, która się nie złamie – Jacek Bartyzel

Arcymistrz katolickiej apologetyki, Juan Donoso Cortés (1809-1853), spoglądając na pożar wzniecony przez kolejną antychrześcijańską Rewolucję (nazwaną jak na szyderstwo poetycznie „Wiosną Ludów”), tymi oto słowy wyraził sens nieustających nigdy, aż po kres dziejów, zmagań pomiędzy dwoma Miastami: wzrastającym w Kościele civitas Dei i poddanym panowaniu Księcia Tego Świata civitas terrena: „Straszliwa walka pomiędzy Herkulesem boskim i Herkulesem ludzkim, pomiędzy Bogiem a człowiekiem, rozpoczyna się na nowo. Wściekłość sług zła równa się bohaterskiej odwadze sług Boga. Koleje walki różne: teatr jej rozciąga się do wszystkich lądów, od bieguna do bieguna. Zwycięzca w Europie, zwyciężony w Azji, ginie w Afryce, triumfuje w Ameryce. I każdy człowiek, świadomie czy nieświadomie, służy i walczy w jednej z tych armii, i nie ma nikogo, kto by nie miał swego udziału w klęsce lub triumfie. Kajdaniarz i książę, ubogi i pan, zdrów i chory, mędrzec i prostak, dziecię i starzec, człowiek ucywilizowany i dziki, wszyscy walczą w tej samej walce. Każde słowo, jakie wypowiada człowiek, natchnione jest Bogiem, albo natchnione światem, i głosi koniecznie, czy to wprost, czy nie wprost, ale zawsze jasno, chwałę jednego lub triumf drugiego” (Ensayo sobre el catolicismo, el liberalismo y el socialismo, 1851).

Jeżeli powyższe słowa zachowywały swoją aktualność w 1851 roku, kiedy Europa była jeszcze przynajmniej nominalnie chrześcijańska, to o ileż bardziej paląca i przejmująca staje się ich wymowa sto sześćdziesiąt lat później, u progu Roku Pańskiego 2011, kiedy już nie tylko państwa, ale i większa część społeczeństw Starego Kontynentu znalazła się w stanie otwartej i trwałej apostazji, a jak powiadał ten sam myśliciel, „widziałem i znałem wprawdzie wiele osób, które powracały do wiary raz ją porzuciwszy, niestety jednak nie widziałem nigdy ludu, który, gdy już raz stracił wiarę, ponownie by się na nią nawrócił”. To dlatego społeczeństwa te umierają, bo zostały otrute, umierają, „ponieważ Bóg nakazał im odżywiać się substancją katolicką, a empiryczni lekarze dali im na strawę substancję racjonalistyczną (…), umierają, gdyż błąd zabija, a one są zbudowane na błędach”.

Skoro w zapasach obu „Herkulesów” ostatnich stuleci rozpadły się wszystkie wspólnoty polityczne Christianitas, a w ostatnich dziesięcioleciach przerwana została także ostatnia bariera immunologiczna, jaką stanowiła chrześcijańska spójnia społeczna oraz wiara i moralność rodzin chrześcijańskich, to nic dziwnego – to wręcz oczywiste – że siły Mordoru wdarły się także w mury Miasta Bożego i poczęły pustoszyć Winnicę Pańską. Odkąd żaden doczesny władca nie chce już i nie potrafi odnaleźć się w roli to katechon – „tego, który powstrzymuje” nadejście Antychrysta, „albowiem działa już tajemnica bezbożności” (2 Tes 2,6-7) – nie ma, i być nie może, innej Arki, która by mogła przetrwać nawałnicę nowego potopu i zapewnić ocalenie przed zatraceniem tym, którzy się w niej schronili. Dopóki zatem ta Arka trwa, jak niebiańskie Miasto na wzgórzu, „Herkules ludzki” nie spocznie we wściekłych atakach, aby ją zniszczyć, wiedząc, że tylko ona mogłaby powstrzymać i odwrócić proces destrukcji przez niego dokonanej. Mają zatem rację ci, którzy twierdzą, że jak nigdy jeszcze w historii śmiertelny agon Państwa Bożego i państwa ludzkiego – który w innym aspekcie można i należy nazwać zmaganiem Rewolucji i Kontrrewolucji, pamiętając, iż to szatan, który nie chciał „służyć”, był pierwszym rewolucjonistą – toczy się dzisiaj, kiedy inne areny zmagań zwycięscy rewolucjoniści zdołali już przysypać popiołami pokonanych obrońców Christianitas, o Kościół i wewnątrz Kościoła.

Nauczeni doświadczeniami krwawych prześladowań, które w ostateczności jedynie wzmacniały Kościół (żyzny zawsze posiewem męczenników), rewolucjoniści zmienili dziś taktykę, która realizuje się w dwu zasadniczych liniach. Z jednej strony jest to konsekwentne rugowanie samej nawet symboliki chrześcijańskiej z przestrzeni publicznej oraz demokratyczna legislacja, narzucająca antychrześcijańskie i w ogólności sprzeczne z prawem naturalnym rozwiązania ustawowe. Z drugiej strony – i tej chcemy tu poświęcić więcej uwagi – jest to perfidne przybieranie maski rzekomych przyjaciół Kościoła, „zatroskanych” jego bolączkami i (zdarzającymi się oczywiście) zgorszeniami czynionymi przez Jego niegodne sługi, narzucających się wręcz ze swoimi pomysłami Jego „uzdrowienia” i „zreformowania”. „Kościół nie daje sobie rady” – takimi tytułami epatują raz po raz cyniczni żurnaliści laickich „merdiów”, wypełniający dokładnie przestrogę Nicolása Gómeza Dávili (1913-1994), iż „ci, którzy zajmują się «ratowaniem chrześcijaństwa», oferują mu w końcu swoje usługi jako grabarze”. Strategicznym celem owych „uczynnych grabarzy” nie jest „na obecnym etapie” fizyczna eksterminacja Kościoła, lecz Jego obezwładnienie przez zainfekowanie Jego nauki „postępową”, demoliberalną ideologią: „Rozum, Postęp, Sprawiedliwość, są trzema «cnotami teologalnymi» głupca” – zauważa ten sam autor.

Chodzi zatem o dopasowanie Kościoła do „obowiązujących standardów”, dostosowanie Go do „reguł demokracji”, czyli uczynienie Go „na obraz i podobieństwo świata”. W tej grze o panowanie obowiązywać ma zamiana ról: to nie Kościół ma uczyć i przemieniać „świat”, lecz „świat” ma pouczać i przemieniać Kościół. To nie pasterze Kościoła mają dzierżyć Urząd Nauczycielski, lecz owo Magisterium ma stać apanażem Jego zewnętrznych mentorów i cenzorów, a może być ono wykonywane przez kogokolwiek – choćby i przez p. red. Katarzynę Wiśniewską, która – oddelegowana przez swoich pracodawców na „odcinek kościelny” – zawzięcie karci i poucza nawet Papieża, a gdy ten nie słucha jej „magisterium”, beszta go w dwójnasób. „Świat” godzi się łaskawie tolerować jedynie taki Kościół, który zamiast skłaniać ludzi, by praktykowali to, czego On naucza, nauczałby tego, co ludzie praktykują, w najlepszym zaś wypadku – nieodróżnialnych od humanitarnego sentymentalizmu – etycznych komunałów, lecz, broń Boże, bez żadnych wymagań. Lub jeszcze lepiej – to byłoby nawet czymś w pobliżu ideału – gdyby karcił, a nawet potępiał, jedynie za te „grzechy”, które są grzechami w oczach współczesnego świata, jak „antysemityzm”, „nacjonalizm”, „ksenofobia”, oczywiście także „religijny fundamentalizm” (tego ostatniego domagał się ostatnio sam Pan Prezydent Bronisław Komorowski, który już kilka razy dał lekcję tego, czym jest demoliberalna wersja cezaropapizmu), a może nawet również „seksizm” czy „homofobia”. Można się domyślać w tej strategii sui generis, inwersyjnej „logiki” charakteryzującej niewyraźne pragnienia owych „życzliwych” doradców Kościoła, albowiem „domieszka kilku kropel chrześcijaństwa do lewicowych poglądów zamienia głupca w głupca doskonałego” (N. Gómez Dávila).

Okolicznością wielce sprzyjającą tym podstępnym zamysłom, a pobożnych i prawych katolików zatrważającą, są rany zadawane Kościołowi od środka przez tych Jego niegodnych pasterzy (a raczej „wilki w owczej skórze”), którzy, zwątpiwszy widocznie w triumf Kościoła i dając się zahipnotyzować materialnej potędze sił ciemności, jak Tolkienowski Saruman przeszli na ciemną stronę mocy, ogłaszając się dla niepoznaki „reformatorami” Kościoła. Polski Kościół długo, znacznie dłużej niż inne, zwłaszcza „nadreńskie” Kościoły partykularne, był wolny od tej infekcji, aliści i tu pojawili się w końcu, zazwyczaj na udostępnianych im hojnie medialnych „kazalnicach”, prorocy „ewangelii postępu” i zwolennicy Kościoła nie tyle nawet wybaczającego światu, co błagającego świat o to, by Jemu wybaczył. Ich kariery, choć błyskotliwe (o co dbali ich świeccy protektorzy), były zresztą na ogół dość krótkie, bo dziś większość z tych „awangardowych” labusiów (jak zwano ich w epoce stanisławowskiej) zdążyła zrzucić już księżowskie sukienki czy zakonne habity, a nawet dokonać aktu publicznej apostazji.

Przykładowo, eks-dominikanin Tomasz Bartoś, zaczynał od infantylno-groteskowej propozycji „zreformowania” hierarchicznego ustroju Kościoła przez zaaplikowanie Mu liberalnego systemu „trójpodziału władz” na ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą. (W pewnym sensie to nic nowego, bo już XIV-wieczny heretyk – awerroista, Marsyliusz z Padwy, wychodząc z założenia, iż wszelka władza pochodzi od ludu – w tym wypadku „ludu Bożego” – postulował demokratyzację Kościoła, włącznie z obieralnością papieża przez lud i kadencyjnością urzędu pontyfikalnego.) Nieszczęsny! Nie tylko, że zapomniał biblijnej przestrogi, iż podzielone królestwa zginą, ale nawet nie wgłębił się w tak hołubioną przez siebie tradycję liberalną. Gdyby bowiem ją znał lepiej, to by wiedział, że już inny jej eminentny reprezentant, Benjamin Constant (1767-1830), dostrzegł, iż Monteskiuszowski „trójpodział” świeci nieobecnością władzy par excellence, zachowując tylko poszczególne jej funkcje. Proponował zatem przywrócić władzę zwierzchnią ponad owymi trzema, którą nazwał „pośredniczącą”, „moderującą” i „harmonizującą” wszystkie podległe, jak werk w zegarku. Lecz nawet i taki przecież, wprawdzie rozsądniejszy od abstrakcji „trójpodziału”, lecz tylko mechanicznie regulujący całokształt, sposób pojmowania autorytetu i władzy w Kościele jest dalece niewystarczający. Chrystus albowiem, jako niewidzialna Głowa tego Mistycznego Ciała, które stanowi Kościół, sprawuje bowiem wszelką władzę na niebie i na ziemi; jest zarazem Prawodawcą, Królem i Sędzią, i taką też władzę powierzył do czasu swego powtórnego Przyjścia swojemu widzialnemu Wikariuszowi.

Dziś ten niefortunny reformator ustroju Kościoła deklaruje otwarcie (w wywiadzie Przez śmierć do życia dla tygodnika „Wprost”, nr 24/2010) już inny cel: Jego zniszczenie, nazywając to także „pomocą w odrodzeniu przez śmierć”; „reforma” przeobraziła się więc w „życzliwą eutanazję”. Tak radykalny coming out wydaje się zresztą wciąż jeszcze nieco kłopotliwy dla strategów neutralizowania Kościoła, bo zbyt jawnie demaskuje kształt „ostatecznego rozwiązania”. O ileż korzystniejsza dla nich jest na przykład postawa demonstrowana przez ordynariusza Birmingham, abpa Bernarda Longleya, który krytykując wyniośle wiernych skarżących się na bluźniercze „msze gejowskie” w archidiecezji Westminster, powiedział (w wywiadzie dla liberalno-katolickiego tygodnika „The Tablet”): „Kościół nie ma już, jak to było w przeszłości, moralnego testu ludzi, który można zastosować zanim przyjdą oni do sakramentów”. Wypowiedź porażającą swoją ignorancją, bo przecież nie jest jakąś „ezoteryczną” wiedzą uczonych teologów, lecz oczywistością inteligibilną nawet dla odmawiającej różaniec niepiśmiennej staruszki, że Kościół ma taki „moralny test” w Dekalogu, Ewangelii i w całej nieomylnej Tradycji, a jego praktyczną aplikację stanowi dobra spowiedź; nie wiadomo też kiedy i w jakich to okolicznościach Kościół miałby utracić ów „test”.

Jakiekolwiek byłyby zamysły i (nie)pobożne nadzieje fałszywych przyjaciół, Kościół oczywiście nie zginie, bo taką pewną obietnicę otrzymał od swojego Boskiego Założyciela. Nie jest jednak wykluczone, że nadchodzą takie czasy, w których Jego słowa o Kościele jako zgromadzeniu „dwóch albo trzech” (Mt 18,20) w imię Jego, okażą się ścisłym określeniem liczbowym. Zapewne na taką okoliczność stara się nas przygotować Ojciec Święty Benedykt XVI, napomykając często o przyszłości doczesnej egzystencji Kościoła jako niewielkich wspólnot i ognisk wiary w ocenie bezbożności. Takimi ogniskami żywej wiary i ortodoksji są, między innymi, bractwa kapłańskie i inne instytuty życia konsekrowanego celebrujące Mszę Wszechczasów, ruch Una Voce, stowarzyszenia Tradycja – Rodzina – Własność, włoskie Centrum Kulturalne Lepanto, hiszpańska (karlistowska) Wspólnota Tradycjonalistyczna – można by zapewne wymieniać jeszcze inne bastiony „świętej rewolty” przeciwko nowoczesnemu światu, acz z pewnością robotników na tak wielkie żniwa, jakie być powinny, jest rozpaczliwie mało.

Sens tego uporczywego trwania i przekazywania (traditio) świętego depozytu aż po kres wieków, z precyzją i subtelnością, którym nie potrafilibyśmy dorównać, wyraził był niedawno prezydent Międzynarodowej Unii Prawników Katolickich, prof. Miguel Ayuso, w artykule Legitymizm i tradycja (Karlizm dzisiaj), napisanym specjalnie dla „niszowego” periodyku monarchistów polskich (toteż niedostępnym szerszej publiczności), którego kluczowy passus brzmi następująco: „Cokolwiek będzie, naszym obowiązkiem jest wytrwać. Po pierwsze, w dziedzinie teologicznej, nie możemy porzucić czcigodnego i świętego depozytu, który nie należy do nas, lecz który otrzymaliśmy, i jakkolwiek nosimy go – jak mówi św. Paweł – w glinianych naczyniach (2 Kor 4,7), musimy go zachować i przekazać. A zatem, sam Apostoł Narodów wezwał do strzeżenia tradycji. Lecz […] powiedziano nam też, że «trzcina zgnieciona nie złamie się, a knot tlejący się nie dogaśnie»” (Mt 12,20). Pobożnie jest podnosić to, co wydaje się, że już upadło, zwłaszcza kiedy ten kaganek dał nam tyle światła i ciepła. Wreszcie, wspomnijmy pokrótce, że proroctwo czasów ostatecznych, czyli Apokalipsa, również ukrywa skarby dające podporę naszej wytrwałości: i tak, w przesłaniu Anioła do Siedmiu Kościołów, […] w którym została zarysowana cała historia Kościoła Chrystusowego, po przejściu do Kościoła w Tiatyrze, który – wedle uznanych egzegetów – symbolizuje Christianitas, i po wersetach, w których słowami pełnymi wyrzutu opisywana jest epoka ta i późniejsze, następuje […] pouczenie, które jest następujące: „Nie nakładam na was nowego brzemienia, to jednak, co macie, zatrzymajcie, aż przyjdę” (Ap 2,24-25). […] Jesteśmy zatem zobowiązani w sposób nadprzyrodzony do zachowywania tego, co mamy, tego, co nie zobowiązywałoby nas, gdybyśmy go nie otrzymali jako daru i jako łaski – i jako brzemienia również. Ale otrzymaliśmy to, i teraz nie możemy odsunąć tego obojętnie, nie możemy też przekazać go temu, który nie chce tego przyjąć – wrogowi, bo to byłoby zdradą, lecz tylko tym, którzy chcą kontynuować to dzieło, i to jest tradycją” („Rojalista. Pro Patria”, nr 47/2009-2010).

„Krzyżowiec XX wieku” – jak go nazwał prof. Roberto de Mattei – brazylijski animator apostolatu katolickiego, prof. Plinio Corrêa de Oliveira (1908-1995), nie kryjąc wcale grozy aktualnego położenia, w jakim znalazł się Kościół pielgrzymujący po ziemi, przypominał wszelako wizję XIII-wiecznego mistyka i filozofa, św. Bonawentury, który w dziele Hexameron przepowiadał nadejście „siódmej epoki”, oznaczającej doczesny triumf Kościoła w świecie i historii. Nie ma to nic wspólnego z (nieortodoksyjnym) chiliastycznym millenaryzmem – szerzącym się i w czasach tego wielkiego franciszkanina, i nieobcym naszej epoce – chodzi tu bowiem o okres historyczny, który poprzedzi nie tylko Paruzję, ale i rzeczywiste, też przepowiedziane w Biblii, nadejście i przejściowe panowanie Antychrysta. Okres ów nie może być identyfikowany z Królestwem Bożym sensu proprio, które nastanie dopiero poza i ponad historią, w wieczności. To nie „widzialne Królestwo Chrystusa na ziemi”, głoszone przez fałszywych proroków, które przecież czyniłoby misję Kościoła bezprzedmiotową (o co zresztą heterodoksom zazwyczaj chodzi), lecz epoka, w której Kościół cieszyć się będzie nieznaną dotąd w dziejach czcią i znaczeniem. To jakby „nowe średniowiecze”, tylko o wiele doskonalsze i trwalsze od średniowiecza „starego”. Trafniej, jak zaznacza Corrêa de Oliveira, będzie je nazwać Królestwem Maryi, Królestwem Niepokalanej, Pani Fatimskiej. W nadziei ziszczenia się tego Królestwa trwajmy, nie zważając i znosząc mężnie klęski, jakie dotąd ponosiliśmy i wciąż ponosimy, albowiem, jak pisał szwajcarski konwertyta i myśliciel Karl Ludwig von Haller (1768-1854), „Bóg żąda od nas jedynie walki, a nie zwycięstwa”.

Jacek Bartyzel

Pełniejsza wersja tekstu opublikowanego w „Naszym Dzienniku”, 5-6 stycznia 2011 r., nr 3 (3934).

Za: Organizacja Monarchistów Polskich - legitymizm.org | http://www.legitymizm.org/trzcina-ktora-sie-nie-zlamie

Skip to content