Aktualizacja strony została wstrzymana

Zapewniam pana Buzka, że nie o terapię nam chodzi

Celowe podanie polskiej załodze błędnych parametrów przez kontrolerów lotów na smoleńskim Korsarzu jest jedną z poważniejszych hipotez co do przyczyn katastrofy

Z senator Alicją Zając, żoną senatora Stanisława Zająca, który zginął w katastrofie polskiego samolotu pod Smoleńskiem, rozmawia Mariusz Kamieniecki

Czy po wysłuchaniu publicznym w Brukseli jesteśmy bliżej powołania międzynarodowego komitetu ds. zbadania okoliczności katastrofy smoleńskiej?
– W mojej ocenie, jest to duży krok do przodu. Opinia międzynarodowa miała okazję zapoznać się z bliżej nieznanymi jej dotąd faktami i – jak sądzę – rozumie nasze obawy. Wystosowaliśmy apel na forum Parlamentu Europejskiego o zbieranie podpisów przez obywateli krajów członkowskich UE, którzy podobnie jak rodziny ofiar i przyjaciele zmarłych czują potrzebę utworzenia międzynarodowej komisji, a co za tym idzie – przyspieszenia procedur, które z różnych względów są wstrzymywane. Śledztwo smoleńskie jest prowadzone w sposób skandaliczny. Przypomnę tylko, że nie jesteśmy wysłuchiwani nawet w Polsce, a skoro tak, to trudno się dziwić, że strona rosyjska, zasłaniając się swoimi procedurami, również nie przyspiesza postępowania wyjaśniającego. Mamy świadomość, że jeżeli sami nie będziemy podejmować szeroko zakrojonych działań o zasięgu międzynarodowym, to trudno oczekiwać od innych jakichkolwiek efektów.


Jak wśród obecnych na public hearing został odczytany fakt, że na posiedzeniu nie było szefa PE Jerzego Buzka ani też nikogo z polskich prokuratorów?
– Do Brukseli przybyły tylko rodziny ofiar, kilku ich pełnomocników oraz szef parlamentarnego zespołu ds. wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej Antoni Macierewicz. Byli też obecni posłowie do Parlamentu Europejskiego poza przedstawicielami PO i SLD. Niestety, zabrakło na tym spotkaniu przedstawicieli prokuratury. Dziwi też fakt nieobecności Jerzego Buzka, który zasłaniał się już wcześniej zaplanowanymi obowiązkami. Jednak chyba najbardziej bulwersująca była wypowiedź szefa PE, który komentując wizytę i publiczne wysłuchanie, nazwał je „próbą ukojenia bólu rodzin”. Chcę zapewnić pana Buzka, że nie przyjechaliśmy do Brukseli na żadną terapię, ale prosić opinię międzynarodową o pomoc w zbadaniu katastrofy, w której zginął prezydent RP i nasi najbliżsi. Wydaje mi się, że ze względu na stanowisko, jakie pełni Jerzy Buzek, a ponadto ze względu na fakt, że był premierem rządu RP, a z wieloma osobami, które zginęły pod Smoleńskiem, wcześniej współpracował, znał się osobiście – obrażanie rodzin i takie komentowanie naszej wizyty jest nie na miejscu. Tym bardziej że nie przyjechaliśmy do Brukseli z wycieczką, ale wobec braku możliwości wyjaśnienia tej sprawy na miejscu w Polsce zwróciliśmy się o międzynarodową pomoc. Nasz przekaz w Brukseli był rzetelny, konkretny, oparty na faktach. Nie było tam nic, co mogłoby, jak sugerował pan przewodniczący, dowodzić, że jesteśmy niestabilni emocjonalnie i że potrzebujemy jakiejkolwiek terapii. Oczekujemy tylko zrozumienia.


W kraju lansowana jest teza, że szukanie pomocy za granicą ociera się wręcz o zdradę narodową…
– Upublicznianie tezy, że rozpowszechnianie sprawy katastrofy smoleńskiej na forum międzynarodowym nie służy autorytetowi państwa, nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Z jednej strony, nie chcemy podważać wiarygodności państwa, którego jesteśmy obywatelami. Z drugiej – trudno się jednak dziwić, że jako rodziny nie mamy zaufania do władz, skoro te nie stają na wysokości zdania.


Jak stanowisko rodzin smoleńskich zostało odebrane przez unijnych polityków?
– Nasi reprezentanci w swoich wystąpieniach bardzo odważnie, w oparciu o konkrety, wskazywali na manipulacje i nierzetelny przekaz informacji dotyczących śledztwa. Unijni przedstawiciele, uczestnicy tego wysłuchania, mogli po raz pierwszy poznać nieznane im dotąd szczegóły. Odważne i rzeczowe wystąpienia przedstawicieli rodzin ofiar wzbudziły nie tylko szacunek obecnych, ale także zatroskanie o losy wypowiadających krytyczne uwagi. Wyraz temu dał europoseł Vytautas Landsbergis, były prezydent Litwy, który w swoim wystąpieniu, odnosząc się do zdecydowanej wypowiedzi Marty Kochanowskiej, powiedział wprost: „Jest pani w niebezpieczeństwie i dlatego proszę uważać na siebie np. podczas jazdy samochodem”. Słowa te zabrzmiały bardzo dramatycznie dla nas wszystkich, zwłaszcza w sytuacji, kiedy usłyszeliśmy, że przewodniczący PE zaleca nam terapię, a europoseł z Litwy martwi się o nasze bezpieczeństwo.


A czy Pani ma podstawy, aby odczuwać zagrożenie?
– Osobiście nie czuję zagrożenia, choć poruszam się samochodem. Przyznam jednak, że spotykając się z wyborcami w terenie, często słyszę pytanie, czy w okolicznościach, które nie sprzyjają wyjaśnieniu przyczyn katastrofy smoleńskiej, nie obawiam się o swoje bezpieczeństwo. Kiedy pierwszy raz zadano mi takie pytanie, zastanowiło mnie ono. Odpowiedziałam wówczas, że się nie boję, bo czuwają nade mną nasi zmarli. Natomiast słowa, które usłyszałam w Brukseli, zabrzmiały niczym przestroga i ogromna troska zarazem, bo w sytuacji braku zrozumienia dla naszych starań chyba możemy się obawiać. I choć – jak już wspomniałam – osobiście nie czuję niebezpieczeństwa, to rozumiem tych, którzy mają odmienne zdanie. Zwłaszcza że dzisiaj nie jest w modzie mówienie prawdy. Wracając jednak do słów posła Landsbergisa, zdumiewający i wart podkreślenia jest fakt, że wypowiedział to cudzoziemiec, polityk tak wysokiej rangi wcześniej i obecnie, znający dobrze realia rosyjskie. Zatem nie była to wypowiedź polityka niezorientowanego.


Jak w kontekście śledztwa w sprawie katastrofy ocenia Pani wizytę prezydenta Miedwiediewa w Polsce?
– Nie spodziewałam się przełomu. Wizyta, o którą tak bardzo zabiegała strona polska bardziej chyba niż rosyjska, była jedynie kurtuazyjnym spotkaniem na wysokim szczeblu. Wydaje mi się, że nie przyniosła ona i nie przyniesie żadnego przełomu ani w stosunkach polsko-rosyjskich, a tym bardziej w śledztwie smoleńskim. Liczę jednak na rzetelność organów polskich i rosyjskich, bo przewlekanie tego postępowania jest niezwykle bolesne dla rodzin ofiar. Cały czas czekamy na krok do przodu i może nim być nasze spotkanie w Brukseli, a nie wizyta prezydenta Miedwiediewa w Polsce.


Czego zabrakło w tej wizycie?
– Przede wszystkim puste pozostały wcześniejsze deklaracje prezydenta Rosji w kwestii wspólnego śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej. Prezydent Miedwiediew złożył kwiaty na cmentarzu mauzoleum żołnierzy radzieckich, natomiast w świetle szumu wokół przekazywania Polsce kolejnych dokumentów dotyczących zbrodni katyńskiej nie stać go było na gest oddania hołdu polskim oficerom, ofiarom mordu z 1940 roku. Zabrakło gestu, jaki chociażby miał miejsce w 1970 r., kiedy ówczesny kanclerz Niemiec Willy Brandt uklęknął pod pomnikiem ofiar warszawskiego getta. Niestety, zabrakło też czytelnego gestu rosyjskiego prezydenta wobec ofiar katastrofy smoleńskiej, np. przy grobach czy pomniku ofiar na Powązkach. Trudno się jednak spodziewać takich gestów po prezydencie Rosji, skoro do tej pory prezydent RP Bronisław Komorowski nie doprowadził do godnego upamiętnienia ofiar tragedii smoleńskiej. Mało tego, w dużej mierze był autorem konfliktu, jaki nastąpił wokół krzyża na Krakowskim Przedmieściu.


Kluczowe dowody katastrofy: czarne skrzynki, dokumenty o statusie lotniska i wrak samolotu, wciąż znajdują się w Rosji i nic nie wskazuje na to, by prędko trafiły do Polski. Tych faktów nie zmienia dość mgliste zapewnienie rosyjskiego prokuratora Jurija Czajki, że polscy prokuratorzy będą mieli dostęp do akt rosyjskiego śledztwa. Na ile możemy ufać Rosjanom?
– Jestem osobą, która do końca wierzy w dobre intencje innych ludzi. Chcę również wierzyć w dobre intencje strony rosyjskiej, ale też polskich prokuratorów, które doprowadziłyby do wyjaśnienia przyczyn katastrofy. Natomiast zastanawia mnie fakt, że przed wizytą wiele mówiono o zapewnieniach prezydenta Miedwiediewa, że wrak samolotu jeszcze przed pierwszą rocznicą katastrofy wróci do Polski, a wraz z nim część dokumentów, w tym dokumenty sekcji zwłok. Teraz już wiadomo, że te dowody nieprędko, jeżeli w ogóle, znajdą się w Polsce. Dysonans informacyjny po obu stronach jest tylko dowodem na to, że nie porozumiewamy się z Rosjanami w kwestiach formalnych i nie mamy wpływu na to, czy, co i kiedy przekażą nam rosyjscy śledczy. Również memorandum podpisane między polskimi a rosyjskimi prokuratorami nie ma mocy prawnej i tak naprawdę nie jest zobowiązujące.


Mimo dementi prokuratury dziennikarze wciąż kolportują tezę, jakoby za sterami tupolewa siedział gen. Andrzej Błasik, a za katastrofę odpowiadali piloci.
– Nie zgadzam się i nigdy się nie zgadzałam z takim stawianiem sprawy, podobnie zresztą jak większość rodzin, których opinię znam. Polscy piloci to jest elita oficerska Wojska Polskiego. Bycie kapitanem statku zobowiązuje do zarządzania na pokładzie. Nie sądzę, żeby generał wysadzał pilota i sam siadał za sterami, jak również żeby pilot zgodził się na taki manewr. Według mnie, najmniej prawdopodobny jest błąd pilotów, natomiast celowe podanie błędnych parametrów przez kontrolerów smoleńskich jest jedną z poważniejszych hipotez co do przyczyn katastrofy.

Wyciek akt spowodował, że rodziny i ich pełnomocnicy mają utrudniony dostęp do akt.
– Według mnie, ten przeciek był kontrolowany. Mój pełnomocnik mecenas Zbigniew Cichoń, senator PiS, był w tej sprawie przesłuchiwany. Pytano go m.in., czy ujawniał swoim klientkom treść akt. Myślę, że podobnej procedurze mogli być poddani także pełnomocnicy innych rodzin, którzy mieli dostęp do akt śledztwa. Osobiście nie znam treści akt i specjalnie o to nie zabiegam, przynajmniej na razie. Uważam, że dostępne na chwilę obecną dokumenty byłyby dla mnie mało interesujące. Czekam natomiast na protokoły sekcji i inne ważne dokumenty. Moim zdaniem, przeciek miał ułatwić pracę prokuratorom, natomiast utrudnić dostęp do akt rodzinom i ich pełnomocnikom.


Wobec uzasadnionych wątpliwości co do sekcji ciał ofiar w Moskwie część rodzin złożyła wnioski o ekshumację swoich bliskich. Czy Pani również?
– Na razie nie składałam takiego wniosku. Tak zdecydowałam ja i moja rodzina. Natomiast z tego, co mi wiadomo, dotychczas wniosek rodzin nie spotkał się z żadnym odzewem. Tymczasem w swoim wystąpieniu w Brukseli pani Zuzanna Kurtyka, która jest lekarzem, powiedziała, że w Moskwie na ciele swojego męża nie zauważyła śladów sekcji. To zadaje kłam tezie, że wszystkie ciała ofiar katastrofy zostały poddane sekcji.

Dziękuję za rozmowę.

Za: Nasz Dziennik, Piątek, 10 grudnia, Nr 288 (3914) | http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20101210&typ=po&id=po13.txt

Skip to content