Aktualizacja strony została wstrzymana

Egipt, nasza (konserwatywna) praojczyzna – Jacek Bartyzel

Historia chrześcijaństwa Warrena H. Carrolla to dzieło imponujące, które zasługuje na podziw i szacunek dla erudycji, umiejętności interpretacji źródeł, a także „marmurowej” ortodoksji autora. Napotykam atoli w pierwszym tomie (Narodziny chrześcijaństwa), w początkowych rozdziałach traktujących o starotestamentowej prehistorii zbawienia, wątek budzący mój sprzeciw. W opowieści o Exodusie z Egiptu autor daje wyraźnie upust resentymentowi antyegipskiemu i poniekąd także antymonarchicznemu (dość typowemu, jak sądzę, raczej dla jego amerykańsko-protestanckiego otoczenia kulturowego), prezentując monarchię faraonów jako despotyzm tak ponury i odrażający, nieomal pretotalitarny, że na jego tle korzystniej prezentują się nawet semickie megalopoleis i imperia w Mezopotamii, choć moim zdaniem jest dokładnie na odwrót (zwłaszcza asyryjscy rzeźnicy, chełpiący się mordowaniem tysięcy jeńców, to dopiero horror; trzeba uważnie studiować autoportrety tych krwiożerczych bestii na zachowanych płaskorzeźbach, choćby w British Museum).

Sądzę, że w tym wypadku czcigodny i znakomity autor dał się bezkrytycznie ponieść czarnej legendzie Egiptu (mającej w Biblii uzasadnienie dydaktyczno-religijne, ale nie historyczne), trochę przypominającej – spreparowaną przez holenderskich i angielskich specjalistów od czarnego PR w XVI i XVII wieku, i też bardzo skuteczną – leyenda negra hiszpańsko-katolickiej konkwisty Nowego Świata. Nie aspirując, broń Boże, do miana „egiptologa” i w ogóle znawcy historii starożytnej (i biblijnej), osobiście przychylam się zresztą do interpretacji, która w działaniach podjętych przez Mojżesza (tego, niezależnie od jego nadprzyrodzonego powołania, cywilizacyjnego dziecka Egiptu), sprowokowania „plag egipskich” nie wyłączając, widzi raczej sposób przymuszenia gnuśnych Izraelitów, wcale nieskorych do opuszczania żyznej i dającej im środki do życia ziemi egipskiej, do posłuszeństwa boskiemu planowi zbawczemu, czyli w tym wypadku Wyjścia i podjęcia wędrówki ku Ziemi Obiecanej – wędrówki z czysto naturalnego punktu widzenia niemożliwej do uwieńczenia sukcesem.

Ponad trzy tysiące lat (co najmniej, bo odkrycia archeologiczne nieustannie każą nam się cofać w datowaniu „początków”) egipskiej historii to nie tylko najstarsza cywilizacja świata, ale fascynujący archetyp tradycji w ogóle, doskonałej i niezmiennej w swojej istocie, na ile tylko doskonałość i niezmienność może być osiągalna w świecie doczesnym, a przeto wzorcowy paradygmat każdego tradycjonalizmu, na który bliższe nam tradycjonalizmy winny spoglądać z czcią należną temu, który trwał najdłużej i z pokorą, która przystoi adeptom mogącym wylegitymować się niewielką tylko cząstką czasu analogicznej historii.

Ta najstarsza tradycja jest zarazem pierwszym w dziejach upadłej ludzkości transcendentalizmem, próbą wzniesienia się ponad zwierzęcy wymiar egzystencji, przeniknięcia tajemnicy życia i śmierci oraz przeczuciem nadziei Zmartwychwstania (Ozyriada). W Egipcie – jak słusznie zauważa François Daumas – „miarę wszystkich rzeczy stanowią boskość i wielkość”. To cywilizacja spirytualistyczna, w której duch ma prymat nad materią, cele niematerialne i nieutylitarne nad tym, co fizyczne i użyteczne; dzieje Egiptu to znakomity dowód druzgocący „wieprzowatą” tezę materializmu historycznego (nie tylko marksistowskiego, bo neoliberalnego również) o supremacji „praw” ekonomicznych nad „nadbudową” w procesie historycznym. Zwłaszcza, acz nie tylko, budowa gigantycznych piramid – nekropolii unaocznia, że Egipcjanie – zacytujmy raz jeszcze Daumasa – „umieli oddać bogactwa w służbę trwałych wartości metafizycznych”.

To Egipcjanie pierwsi odkryli także indywidualną duszę człowieka, składającą się z nieśmiertelnego „sobowtóra” (Ka), niematerialnego elementu działającego niezależnie od życiodawcy (Ba) i inteligencji stanowiącej najwyższy składnik osobowości (Ach), a także życie moralne, duchowe i nawet mistyczne człowieka: sumienie („boga, który jest w człowieku”), świadomość dystansu do natury boskiej (niezgłębionej dla śmiertelnika), pojęcie sądu po śmierci z nieodłącznymi karami i nagrodami za jakość życia. Opowieści Sinuheta (pierwsza psychologiczna powieść) unaoczniają, że nieobcy im był także humanizm. Nawet klasyczny, Platoński podział duszy na trzy sfery (rozumną – mającą siedzibę w umyśle i sercu, mężną – w piersi, i pożądliwą – w brzuchu) znany był antropologii, etyce i psychologii egipskiej.

Myśl egipska to także paradygmat tradycjonalistycznej teologii politycznej, inkarnowanej w najdłużej trwający i najbardziej stabilny w historii powszechnej model instytucji władzy, do którego przez wieki i tysiąclecia prawie nic nie trzeba było dodawać; ów hieratyczny „immobilizm” tradycji egipskiej spełniający się w ciągłym powtarzaniu gestów i aktów dokonanych „pierwszy raz” (Tep zepi), „na początku”, u zarania dziejów, „zanim pojawiły się gniew czy hałas, walka lub nieporządek”, „to – jak wyjaśnia Mircea Eliade – logiczna konsekwencja teologii traktującej kosmiczny porządek jako wzorcowe dzieło boskie, zaś we wszelkiej zmianie upatrującej ryzyko powrotu do stanu chaosu, a więc tryumfu sił demonicznych”. W tym sensie, egipski faraon jest także prototypem czy prefiguracją chrześcijańskiego cesarza jako to katechon, czyli „tego, który powstrzymuje” (nieuchronne skądinąd) nadejście Antychrysta, a w wersji (jednak po części tylko) zsekularyzowanej – Hobbesowskiego mortal God (Lewiatana), blokującego powrót do wilczych praw „stanu natury”.

Egipska monarchia stworzyła wszystkie rytuały (na czele z koronacyjnymi), mity założycielskie, ceremonie i insygnia (spiczasty, podwójny pszent faraona Górnego i Dolnego Egiptu to przecież także prototyp tiary papieskiej!) konieczne dla celebracji uczłowieczającego ludzką bestię misterium władzy oraz dla utworzenia, zachowywania i cementowania wspólnoty politycznej. Bez egipskiej teologii politycznej nie byłoby zapewne ani wizji monarchia universalis Dantego, ani „liturgii królewskiej” biskupa Bossueta.

Egipscy władcy oraz ich ministrowie przekazali nam pierwsze w historii traktaty polityczne, jak Nauki dla Merikare Chetiego III z XXI wieku przed Chr., późniejsza o stulecie Nauka Amenemhata I czy jeszcze starsze Maksymy wezyra Ptahhotepa z XXV lub XXIV wieku. Te prawdziwe podręczniki „rzemiosła królewskiego” ukazują nam władców roztropnych, napełnionych religijną pietas i umiarkowanych.

Egipscy faraonowie to władcy mający dogłębną znajomość natury ludzkiej z jej wszelkimi wadami i słabościami, realistyczni i zdający sobie sprawę z nieuchronnej samotności władcy („Bądź bardziej powściągliwy wobec poddanych – poucza Amenemhat – albowiem wszyscy ludzie oddają swoje serca nie inaczej jak tylko ze strachu; nie zbliżaj się do nich i [bądź samotny], nie dowierzaj bratu i nie znaj przyjaciół, nie zjednuj sobie zauszników – to się nie opłaci. Kiedy śpisz, sam strzeż serca swego, albowiem nikt nie ma sprzymierzeńców w dniu nieszczęścia”), ale wystrzegający się pokusy „makiawelskiego” cynizmu. Melancholia nieodłączna od „wiecznego czuwania na wysokim krześle”, idzie u nich w parze z wiedzą o tym, że „zegar monarchów” zapowiada wybicie godziny, w której będą oni rozliczeni z czynienia sprawiedliwości bądź niesprawiedliwości, i jak pisze Cheti, „Nie wierz zanadto czasowi, który mija (…). Kiedy człowiek osiągnął brzeg śmierci, jego czyny układa się obok niego w stos, i to na wieczność!”.

Sprawiedliwość władcy, a z drugiej strony posłuszeństwo poddanych i respektowanie (jak by powiedział Szekspir) hierarchicznych „stopni kolejności” (degree), to wyraz organicystycznej koncepcji społeczeństwa, wykładanej przez Ptahhotepa, w której i faraon, i poddani, pojęci są jako cząstka wielkiego organizmu społecznego, który przenika nienaruszalna, boska zasada Maat (Ładu Świata). Nie wyklucza ona zresztą sfery prywatnej, w której człowiek nie podlega już swojej funkcji społecznej czy politycznej, mogąc kierować się maksymą: „Służ swemu sercu przez cały czas żywota – nie rób nic więcej ponad to, co ci polecono i nie pomniejszaj czasu służby swemu sercu”.

Kiedy przeglądamy katalogi setek imion faraonów z trzydziestu dynastii, uderza nas zdumiewająca wręcz znikomość cierpiących na hybris władzy szaleńców i tyranów, tak nagminnych w orientalnych despotiach, a nawet ponad miarę zawstydzających virtus rzymską (mrożące krew w żyłach historyjki przekazywane przez łatwowiernego Herodota, jak ta o rzekomym sprzedaniu przez Cheopsa własnej córki do domu publicznego, aby zarabiała na spłatę długów zaciągniętych przy budowie piramid, to oczywiście wymysły na użytek biznesu turystycznego dla naiwnych Greków).

Egipscy władcy prawie zupełnie pozbawieni są nadmiernych ambicji imperialnych (może jedynie za panowania Totmesa III Wielkiego, nie bez powodu nazywanego przez historyków „Napoleonem Egiptu”, u szczytu potęgi Nowego Państwa, zaświtała taka idea). Ich państwo jest na rozsądną ludzką miarę, ich aspiracje ograniczają się do konsolidacji wewnętrznej i rozwoju kraju oraz zabezpieczenia jego naturalnych granic na kresach. Faraonowie przypominają tym francuskich Kapetyngów, cierpliwie i wytrwale zbierających posiadłości kulturowej i historycznej domeny francuskiej, bez awanturnictwa na skalę globalną i ulegania chimerom podboju świata, co tak bardzo (i słusznie) zachwycało Bainville’a.

Nawet porównanie dwu jakże podobnych – i ze względu na wyjątkową długość panowania, i wojenny rozmach dokonań, i zbyt duże koszty sukcesów – postaci: Ramzesa II Wielkiego i Ludwika XIV, odsłania tę analogię. „Za bardzo ukochałem wojnę” – wyznawał skruszony Król – Słońce na łożu śmierci; ślad tej samej refleksji jest w kamiennych świadectwach Ramzesa. Z drugiej strony – rządy twórcy pierwszej w dziejach znakomitej administracji, Senusereta III (jakby egipskiego Ludwika XI, władcy przemyślnego, a jednak pobożnego) – są zarazem pierwszym w historii (XIX wiek) przykładem tego, co stanowi esencję historii Francji, czyli przymierza monarchy z „klasą średnią” („szlachtą togi”) przeciwko nazbyt wybujałej oligarchii „feudałów”.

Także ius gentium narodów cywilizowanych ma swój prapoczątek w traktacie pokojowym zawartym przez Ramzesa Wielkiego z królem Hetytów Hattusilisem III w 1284 albo 1258 roku przed Chr. – tym prawdziwym arcydziele rozumnej i odpowiedzialnej polityki zagranicznej, składającym się z paktu o nieagresji, sojuszu zaczepno-odpornego w wypadku agresji państw trzecich, wzajemnego potwierdzenia suwerenności oraz praw sukcesyjnych obowiązujących w obu królestwach, ustalenia wzajemnego trybu wydawania zbiegłych wrogów publicznych, a nawet wymiany kurtuazyjnych listów gratulacyjnych nie tylko przez władców, lecz również przez królewskie małżonki (to ostatnie, przyznajmy, jest zasługą Hetytów, żywiących wyjątkową cześć dla królowych – matek i żon).

Nawet to, co po dokonaniu się pełni Objawienia musi nam zdać się najbardziej problematyczne i nie do przyjęcia, czyli „boskość” faraonów (nie będąca jednak przecież jakimś ewenementem w przedchrześcijańskiej historii świata), nie może być uważana w tym wypadku za przejaw pychy czy kaprysu, lecz ma uzasadnienie w ówczesnym stanie świadomości religijno-politycznej. Jak wyjaśnia narodziny „Horusa Narmera” (ziemskiego wcielenia bóstwa) cytowany już Eliade, „Utworzenie zjednoczonego państwa było równoznaczne z kosmogonią. Wcielony bóg, faraon, zaprowadzał nowy świat, cywilizację nieskończenie bardziej złożoną i wyższą od cywilizacji neolitycznych osad. Najważniejszą sprawą było zapewnienie trwałości owemu dziełu, dokonanemu według boskiego modelu; inaczej mówiąc, uniknięcie kryzysów mogących wstrząsnąć fundamentami nowego świata. Najlepszą gwarancję stanowiła boskość faraona. Skoro faraon był nieśmiertelny, jego zgon znaczył jedynie, że został przeniesiony do nieba. W ten sposób zapewniona została ciągłość między jednym a drugim wcielonym bogiem, a zatem ciągłość porządku kosmicznego i społecznego”. Le roi ne meurt jamais.

W dziejach Egiptu można dostrzec prawzorzec etapów historii – tylko w znacznie dłuższych odcinkach czasowych – cywilizacji Zachodu. Wczesne i Stare Państwo to jakby epoka preromańska i romańska narodzin Europy: surowa, monumentalna, bohaterska. Średnie Państwo to „średniowieczny” „gotycki” szczyt, europejski XII i XIII wiek, najwyższa doskonałość, jaką dane było obu cywilizacjom osiągnąć, ale jeszcze bez tego „miękkiego” wyrafinowania, które jest zarodkiem dekadencji. Odrodzone po najeździe i okupacji Hyksosów (czyli jakby po epoce krucjat i rekonkwisty, będącej odpowiedzią na inwazję islamu ubiegłych wiekach) Nowe Państwo, z jego zachwycającą, subtelną elegancją, którą na pierwszy rzut oka widzimy w malowidłach przedstawiających urocze egipskie arystokratki, to finezyjne, zmysłowe piękno gothique flamboyant „jesieni średniowiecza” oraz renesansowego quattrocento i cinquecento, a ze względu na wspomniany, wyjątkowy, rys „imperializmu” – epoka zuchwałych odkrywców i konkwistadorów.

Późne Państwo, ciągle upadające, podnoszące się i rozpaczliwie walczące o przetrwanie po najazdach Ludów Morza, Asyryjczyków i Persów, to nasz wiek XIX: legitymistyczna epopeja Wandejczyków, karlistów, sanfedystów, papieskich żuawów, próbujących ocalić Starą Europę przed rewolucyjną inwazją od wewnątrz. Hellenistyczny Egipt Ptolemeuszy – zawsze nieudana, choć nie pozbawiona piękności, mieszanka cywilizacyjna – to aleksandryjski spleen, starożytny fin de siècle, Kleopatry „bilecik dla Whistlera”, Verlaine’owskie Je suis l’Empire à la fin de la décadence / Qui regarde passer les grands Barbares blancs / En composant des acrostiches indolents / D’un style d’or où la langueur du soleil dance…

A kiedy nadchodzi już to, co nieuchronne, gdy dopełnia się „niemoc sennych słońc”, przychodzi śmierć, po sennej wegetacji jako peryferyjna prowincja Imperium Rzymskiego, sprowadzona do rangi spichlerza. Również rozwijające się wczesne chrześcijaństwo – musimy to przyznać – w najmniejszym stopniu nie było zainteresowane ocaleniem tego dziedzictwa, zapoznając złożony sens proroctwa: „Z Egiptu będzie syn mój” (Oz 11, 1). Po trupie egipskiego Sfinksa wałęsają się watahy zdziczałych kotów, martwa ziemia gotowa jest na przyjęcie arabskich najeźdźców, wyznających sprymitywizowaną, dostosowaną przez Mahometa do poziomu Beduinów, wersję judaizmu. A dziś potomkowie tych barbarzyńców rozpoczęli cichy podbój Europy, zamordowanej przez wszystkie kolejne rewolucje, której ścierwo („uperfumowany trup”, jak pisał E.M. Cioran) cuchnie jeszcze od toksyn brukselskiego socjalizmu, jankeskiej popkultury i coraz bardziej zuchwałego sodomityzmu – widomej oznaki końca każdej cywilizacji.

Biedny konserwatysta płacze patrząc jak europejska ziemia spierzchła od pożaru wieczności jak warga a gwiazdy milczą nad jej osowiałym letargiem (Jerzy Braun). Lecz szybko ocierając łzy, konserwatysta – który jest niespiesznym przechodniem w tym świecie rozwrzeszczanym i pędzącym na oślep ku przepaści, jak opętana przez złe duchy trzoda świń (Łk 8, 32-36) – zwraca wzrok ku twarzy firmamentu, wypatrując znaków tego, co nieprzemijające w przemijaniu, i odnajduje je właśnie także w tej pierwszej i najdłużej trwającej cywilizacji, zdolnej nie tylko do tworzenia, ale i kontemplacji samej siebie, i czyni jej dzieje przedmiotem własnej medytacji.

Ja, Egipcjanin.

Artykuł opublikowany w czasopiśmie elektronicznym „Polski Przegląd Egiptologiczny / Polish Egyptological Journal”, Passaic NJ, rocznik 5, listopad 2010, nr 10, ss. 10-17.

Za: Organizacja Monarchistów Polskich - legitymizm.org | http://www.legitymizm.org/egipt-praojczyzna

Skip to content