Aktualizacja strony została wstrzymana

Wiedzoodporni. Polskie uczelnie produkują analfabetów – Marta Krzysków

Jeszcze kilka lat temu dyplom ukończenia studiów magisterskich był powodem do dumy i źródłem podziwu ze strony znajomych a osoby, które studiowały równocześnie dwa kierunki, były prawdziwymi zjawiskami, Dziś to już niemal codzienność. Czyżby nagle wyrosły nam pokolenia niewyobrażalnych geniuszy? Prawda jest niestety dużo smutniejsza. To po prostu uczelnie zaniżyły poziom do przeciętnego Kowalskiego.

Rozmowa z doktorem pracującym w Instytucie Filologii Polskiej jednego z polskich uniwersytetów wprawiła mnie w osłupienie. W jego opinii połowa studentów, którzy znaleźli się na pierwszym roku nie powinna mieć matury. Większość nie potrafiła napisać dłuższego tekstu, w którym byłby zachowany porządek przyczynowo skutkowy ani stworzyć spójnej wypowiedzi ustnej. Wśród przyszłych polonistów był też całkiem niemały odsetek takich, którzy mieli problemy z tak elementarnymi umiejętnościami jak poprawne stosowanie końcówek gramatycznych czy skonstruowanie zdania złożonego. I wszystko to na kierunku, na którym język jest poniekąd narzędziem pracy. Mój rozmówca przyznał też, że corocznie na ok. 20 prac końcoworocznych przypada ok. 4-5 w całości(!) skopiowanych z internetu ze stron typu ściąga.pl. Z żalem przyznał też, że z łatwością rozpoznaje plagiaty, gdyż zwykle wyróżniają się spójnością i sprawnością językową. Nie lepiej wyglądają wypowiedzi, w których należy zanalizować tekst literacki. Studenci nie maja problemu z pytaniami, w których należy coś wymienić lub opisać przebieg wydarzeń, czyli skorzystać z danych, które w tekście są podane wprost. Kiedy jednak pojawi się pytanie problemowe, w którym dane należy zanalizować i zinterpretować, większość studentów pozostaje bezradna. Stwierdzenie, że poziom na polskich uczelniach wyższych jest zastraszająco niski, nie zdziwi już chyba nikogo. Problem w tym, że do tezy tej zdążyliśmy się już na tyle przyzwyczaić, że nikogo to już właściwie nie oburza a wnioski tego rodzaju coraz częściej kwitujemy wzruszeniem ramion i stwierdzeniem: „Cóż, znak czasów”.

Problem nie tkwi tylko w samych uczelniach, ale jest efektem szerszego zjawiska jakim jest upowszechnienie i ułatwienie dostępu do edukacji czyli m.in. powstanie licznych zaocznych liceów ogólnokształcących, w których pełnoprawną maturę można zdobyć w 1,5 roku, uczęszczając do szkoły tylko w weekendy. Absolwenci tego rodzaju szkół formalnie posiadają takie samo wykształcenie jak osoba kończąca 3 letnie liceum, w którym spędza wiele godzin 5 razy w tygodniu. Oczywiście przeciwnicy takiego postawienia sprawy mogliby powiedzieć, że wszystko i tak zweryfikuje egzamin maturalny, który w tej samej formie obowiązuje uczniów wszystkich liceów, jest więc najbardziej sprawiedliwym miernikiem wiedzy. Niestety, jak zdaje sobie zapewne sprawę każdy, kto z edukacją miał cokolwiek wspólnego, matura w obecnej formie nie sprawdza niemal niczego. Poziom podstawowy wymaga minimalnych umiejętności i zdolności myślenia, która jest wystarczająca chyba tylko do zrozumienia instrukcji prania na metce swetra. Poziom rozszerzony zaś często niewiele odbiega od podstawowego. Wydawać by się mogło, że wpływem niskiego poziomu matury podstawowej na szkoły wyższe nie należy się specjalnie przejmować, gdyż osoba zdająca maturę na poziomie podstawowym raczej nie będzie się wybierać na studia związane z tym przedmiotem. Ale tu kolejna niespodzianka i absurdu edukacyjnego ciąg dalszy. Otóż na wiele kierunków studiów na polskich uczelni wyższych (i nie mówię tu o uczelniach prywatnych) nie jest wymagana matura na poziomie rozszerzonym nawet z przedmiotów kluczowych z punktu widzenia kierunku studiów. Decyduje lista rankingowa, na której oczywiście kandydaci z maturą rozszerzoną znajdą się wyżej, ale ci, którzy zdali maturę jedynie na poziomie podstawowym mogą bez przeszkód brać udział w rekrutacji. Efekt jest taki, że w ośrodkach mniej popularnych, w których konkurencja nie winduje punktacji w górę, można bez przeszkód dostać się, przykładowo na polonistykę, z maturą podstawową z języka polskiego zdaną na poziomie 40%. Łatwość w uzyskaniu indeksu nawet przez bardzo przeciętnych maturzystów jeszcze kilka lat temu nie stanowiła znaczącego problemu, ponieważ co roku o każde miejsce na uczelniach, nawet w mniej prestiżowych ośrodkach, walczyło co najmniej kilku maturzystów. Problem zaczął narastać w ciągu ostatnich lat i z roku na rok będzie się pogłębiał. Winny jest oczywiście niż demograficzny. Kiedy dziesięć lat temu na studia ruszył wyż z początku lat 80. państwowe uczelnie znacznie rozszerzyły limity przyjęć oraz zwiększyły liczebność kadry naukowej do potrzeb zmieniającego się rynku edukacyjnego. Na ogromnym zainteresowaniu studiowaniem skorzystały też uczelnie prywatne, które zaczęły powstawać jak grzyby po deszczu i nie miały problemu z zapełnieniem proponowanych miejsc. Obecnie zaś ilość chętnych do studiowania z przyczyn demograficznych drastycznie spadła a limity przyjęć na studiach oraz ilość kadry na uczelniach nie uległa zmianie. Efekt jest taki, że, uczelnie aby zapełnić limity przyjmują kogo popadnie. Kiedy nie uda się wypełnić miejsc, ogłasza się drugi a potem kolejny nabór.

Założeniem reformy, która zastępowała nową maturą egzaminy na studia, była oczekiwana samoregulacja poziomu, która miała dokonywać się już na studiach. Jednolita i w założeniach bardziej sprawiedliwa matura dawała szerszy dostęp do studiowania osobom z różnych środowisk i szkół. Egzaminy po pierwszym roku studiów miały dokonywać twardszej selekcji wśród akademickiego narybku. Zakładano, że ci, którzy nie podołają uczelnianym wymogom i tak odpadną w trakcie studiów. Ten mechanizm, w sytuacji, kiedy uczelnie muszą walczyć o zapełnienie limitu przyjęć, również przestał działać. Uczelnie nie chcą stawiać rygorystycznych wymogów studentom, których i tak jest mało a sami wykładowcy, z obawy o własne etaty, przepychają na egzaminach nawet tych całkiem opornych na wiedzę.

Wraz ze spadkiem poziomu na uczelniach idzie również dewaluacja wartości jaką jest wykształcenie i skandaliczny poziom obyczajów jaki panuje w szkołach wyższych. Od kiedy mury uniwersytetu przestały kojarzyć się z czymś elitarnym, na uczelniach zagościł język i obyczaje rodem z ulicy. Nie chodzi tu oczywiście o to, aby uczelnie stały się nagle miejscami, w których powinno zalec świątobliwe milczenie a adepci nauk z pokorą zaczęli bić pokłony przed swymi duchowymi przewodnikami, ale o podstawowe normy kultury. Zadręczanie prowadzących pisanymi w tonie mocno koleżeńskim e-mailami, esemesy do profesora, emotikony wstawiane między zdania kolokwiów to niestety standard wśród polskich studentów. Pracownik sekretariatu jednego z państwowych uniwersytetów opowiada, że studenci notorycznie przynoszą do sekretariatu podania napisane na wymiętych kartkach, z poszarpanym brzegiem świadczącym o wyrwaniu wprost z zeszytu, z błędami ortograficznymi poprawianymi bezpośrednio na podaniu. Przytoczył kilka historyjek z samego tylko ostatniego tygodnia swojej pracy, kiedy była u niego m.in. studentka ostatniego roku z podaniem, w którym były dwa błędy w nazwisku jej własnego promotora, u którego była na seminarium od dwóch lat. Pracownik innej państwowej uczelni wspomina sytuację w jaką popadł w poprzednim roku akademickim, kiedy po usilnych namowach jednej ze swoich studentek, zgodził się nie wpisywać jej całkiem zasłużonej 2 i wyznaczyć jeszcze jeden dodatkowy termin, który miał zostać ustalony drogą mailową. Kiedy studentka nie stawiła się w wyznaczonym przez nią samą dniu, prowadzący zdecydował się wstawić jej stosowną ocenę. Jakże wielkie było jego zdziwienie, kiedy dokładnie tydzień później otrzymał e-mail od oburzonej studentki, w którym informowała go, że straciła swój cenny czas czekając na jego przyjście. Mój rozmówca jeszcze przez wiele dni był bombardowany wiadomościami, w których, w niewybrednych słowach zarzucano mu niesprawiedliwość i łamanie prawa studenta a także grożono zgłoszeniami do wszelkich możliwych zwierzchników. Nieszczęsny naukowiec solennie poprzysiągł sobie nie wyznaczać żadnych dodatkowych terminów i nie ulegać namowom studentów, biorących go na litość historiami z życiową tragedią w tle.

Za puentę niech posłuży zdanie jednego z moich znajomych, który ostatnio próbując po raz kolejny zdać egzamin na prawo jazdy, zupełnie szczerze stwierdził, że skończenie pięcioletnich studiów przyszło mu dużo łatwiej niż zdobycie uprawnień kierowcy.

Marta Krzysków

Za: e-Magnes.pl | http://polityka.e-magnes.pl/news.php?extend.837&co=1&id=837

Skip to content