Aktualizacja strony została wstrzymana

O nędzy spolegliwości – Jan Filip Staniłko

Polska polityka przestała być ambitna w momencie, w którym mogła sobie na taką ambicję dużo łatwiej pozwolić. Gdybyśmy mieli do czynienia z elementarną kontynuacją obranego przez poprzedników kursu, w 2008 r. Polska zostałaby reprezentantem krajów postkomunistycznych w redefiniowanej wówczas G-20. Jednak w rolę reprezentanta Europy Środkowej pozwoliliśmy wejść Niemcom

Czy Polska – największy kraj w Europie Środkowej, który zarówno pod względem potencjału ludnościowego, i od niedawna również gospodarczego, zajmuje szóste miejsce w Unii Europejskiej – może pozwolić sobie na uprawianie polityki spolegliwej? Czy po zbudowaniu zalążków zaufania do nas ze strony sąsiadów, możemy przyjąć nagle odmienną filozofię działania? Otóż okazuje się, że tak, bo w demokracji rządzą przekonania (nawet te błędne) i emocje wyborców. Skuteczne zarządzanie nimi przyniosło w 2007 roku władzę ekipie Donalda Tuska. Wraz ze śmiercią prezydenta Lecha Kaczyńskiego paradygmat polityki ambitnej został definitywnie zastąpiony paradygmatem polityki konformistycznej.

Rząd Jarosława Kaczyńskiego i prezydent Lech Kaczyński byli często oskarżani o uprawianie polityki zagranicznej powyżej realnej wagi Polski i o jątrzenie w relacjach z potęgami europejskimi, takimi jak Niemcy czy Rosja. Z jednej strony aktywna polityka wywoływała zrozumiały dysonans poznawczy tradycyjnych hegemonów Europy, przyzwyczajonych do tego, że nasz kraj od 300 zgoła lat jest w grze geopolitycznej statystą. Z drugiej strony, czasami były to działania nieporadne, nie zawsze realizowane przez właściwych ludzi, co wynikało ze słabości kadrowej polskiej polityki, ale i nierzadko z ich pionierskiego charakteru.

Ta krytyka była politycznie bardzo skuteczna, ponieważ Polacy mają niewiele zrozumienia dla polityki zagranicznej w ogóle – a już tym bardziej asertywnej, a także odczuwają kompulsywną potrzebę tłumaczenia się ze swoich decyzji, wynikającą z wciąż trudno skrywanego poczucia słabości. Polski kompleks niższości, szczególnie dojmujący elity intelektualne, jest rzeczą dość dobrze rozpoznaną za granicą i skutecznie podsycany może być narzędziem nacisku na polskie władze. Pomruki niezadowolenia dochodzące z zagranicy, wywołane niespodziewanym oporem, są szybko wzmacniane w kraju i spotykają się z histeryczną reakcją ze strony inteligentów o postkolonialnej mentalności, przewrażliwionych na punkcie opinii zewnętrznych.

Istotną rolę w tej zmianie gra osoba obecnego ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego. Jako absolwent prestiżowej zachodniej uczelni, owiany romantyczną legendą Afganistanu, mąż wybitnej amerykańskiej dziennikarki, w siermiężnych realiach polskiej polityki pełnił rolę jej złotego dziecka. Ale jednocześnie okazało się, że jest to enfant terrible – chorobliwie ambitny i nielojalny solista. Jest w tym dla mnie – również jako jego wyborcy – pewna zagadka. Po tym, jak wrócił on do polskiej polityki dzięki braciom Kaczyńskim z neokonserwatywnego think-tanku w Waszyngtonie, po dwóch latach potrafił przemienić się w ucznia prof. Bronisława Geremka, deklarującego w swoim exposé jako szef Ministerstwa Spraw Zagranicznych, że „Polska musi wpisać swój interes w interes Unii Europejskiej”. Ta wolta jest o tyle istotna, że to w dużej mierze Radosław Sikorski jest dziś architektem polskiej polityki zagranicznej, ponieważ premier Tusk dziedzinę tę traktuje przede wszystkim jako źródło sukcesów wizerunkowych.
Innymi słowy, polska polityka zagraniczna jest dzisiaj w dużej mierze polityką wewnętrzną uprawianą środkami zagranicznymi. Obliczoną na budowanie poparcia wewnątrz, nawet kosztem politycznych interesów.

Dramat partnerstwa „na siłę”

Dlatego w polskiej polityce zagranicznej panuje dziś dogmat partnerstwa „na siłę” i przymusu ocieplania relacji. Takie formuły jak Trójkąt Weimarski z udziałem szefa MSZ Rosji potrzebne są nam co najwyżej ze względów statusowych, bo Francja i Niemcy co najmniej od dwóch lat ze sobą nie współpracują. Podobnie jak zapraszanie Putina na obchody wybuchu II wojny światowej czy prośba o organizację przez stronę rosyjską obchodów mordu katyńskiego, która dała Rosjanom pretekst do gierek protokolarnych (premier zaprasza premiera) i dzielenia polskich polityków na miłych i niemiłych Moskwie. Nagrodą za spolegliwość było otwarcie Cieśniny Pilawskiej okraszone pokazowymi regatami na Zalewie Wiślanym. W efekcie Polska „oszczędzi pieniądze podatników” i nie przekopie mierzei wiślanej, co rozwiązałoby problem raz na zawsze.

Ale paradoksalnie polska polityka przestała być ambitna w momencie, w którym mogła sobie na taką ambicję dużo łatwiej pozwolić. Niespodziewany kryzys gospodarczy, który na Zachodzie wywołuje falę poczucia schyłkowości, i równie niespodziewana dla Zachodu odporność Polski na to załamanie naprawdę silnie podbudowała rangę naszego kraju. Gdybyśmy zatem mieli do czynienia z elementarną kontynuacją obranego przez poprzedników kursu, w 2008 r. Polska zostałaby reprezentantem krajów postkomunistycznych w redefiniowanej wówczas

G-20. Zarówno statystycznie, jak i politycznie zaistniały ku temu dogodne okoliczności. Jednak tak się nie stało, ponieważ w rolę reprezentanta Europy Środkowej pozwoliliśmy wejść Niemcom, którzy w nasz region zainwestowali dużo swoich pieniędzy i uznali, że w czasie kryzysu muszą objąć nad nim polityczny patronat.

W roli niemieckiego klienta

Kwestia niemiecka jest dziś bez wątpienia najważniejsza w polskiej polityce zagranicznej. Potrzebna jest nam równowaga pomiędzy nazbyt konfrontacyjnym stylem Jarosława Kaczyńskiego a nazbyt służalczym stylem Donalda Tuska. Z jednej strony, jest dużo słuszności w stwierdzeniu, że Polska, biorąc z UE 60 mld euro pomocy, powinna uwzględniać wolę głównego sponsora tej pomocy. Tym bardziej że negocjacje nowego budżetu UE, w którym stawiamy sobie za cel uzyskanie podobnej kwoty, odbywać się będą w czasach coraz większego znużenia Niemiec rolą głównego płatnika. Z drugiej jednak strony, jesteśmy jedynym chyba krajem w regionie predestynowanym do samodzielnej polityki na poziomie europejskim i tę odpowiedzialność powinniśmy na siebie umieć brać. Dobrowolne wchodzenie w rolę klienta Niemiec nie jest dobre ani dla nas, ani dla naszego zachodniego sąsiada. W realiach kryzysu Niemcy nie zawsze umieją być liderem Unii Europejskiej i istnieje niebezpieczeństwo – sygnalizowane regularnie przez samych komentatorów niemieckich – że w wyniku kryzysu „odkleją się” od Europy. Ma to swoje uzasadnienie strukturalne – w modelu niemieckiej gospodarki, ale i mentalne – w silnym poczuciu troski o pierwszeństwo interesu niemieckiego nad europejskim, czego regularny wyraz dają orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego w Karlsruhe.

Wyraźnie widać, że istnieje wiele kwestii, w których nasze interesy są wyraźnie odmienne od stanowiska Berlina, i silnie daje się odczuć brak stanowczości po polskiej stronie. Sztandarowym przykładem tej sytuacji jest kwestia głębokości, na której zostanie położona niemiecka część Gazociągu Północnego. W żywotnym interesie Polski jest, by nie tylko nie blokował on dojścia dużych tankowców do polskiego gazoportu, ale też, żeby nie kolidował z rozwojem dwóch dużych portów w Szczecinie i Świnoujściu. Polska już odstąpiła od rywalizacji z Niemcami o status europejskiego korytarza transportowego dla tzw. Odrzanki, tj. linii kolejowej z Wrocławia przez Kostrzyn do Szczecina. Obecnie ryzykujemy, że polskie towary z Górnego i Dolnego Śląska będą wożone przez Deutsche Bahn do portów w Hamburgu i Wilhelmshaven. Jak dotąd sprawę załatwiamy na poziomie Ministerstwa Infrastruktury i mamy też adekwatne do szczebla efekty. Wygląda więc na to, że polska spolegliwość nie spotyka się z rewanżem po stronie niemieckiej, a raczej z zadowoleniem, że sytuacja wróciła do paternalistycznego schematu.

Geopolityczne przesilenie

Kryzys zmienił sytuację w naszym otoczeniu geopolitycznym. Dotyczy to USA, które pod kierunkiem nowego prezydenta muszą intensyfikować swoje działania w Azji, gdzie ulokowane jest gros ich zobowiązań dłużnych. W obecnym momencie relacje Polska – USA można uznać za niemal wygaszone i adekwatne do statusu atrapy wyrzutni rakiet Patriot, która co kilka miesięcy odwiedza bazę w Morągu. Konserwatywny projekt tarczy antyrakietowej, lansowany jeszcze od czasów Ronalda Reagana, dziś wisi na włosku nie tylko z powodów technicznych, ale także niezbyt udanych negocjacji układu START z Rosją. W USA pojawiają się głosy, że Barack Obama pozwolił Rosjanom objąć nim także program tarczy antyrakietowej. Jakkolwiek się to skończy, dziś obiektem amerykańskiego zainteresowania w Europie Środkowej są Rumunia i Bułgaria (bazy wojskowe) i wciąż jeszcze Ukraina. Polska się nie liczy.

Zmiana geopolityczna dotyczy też Unii Europejskiej jako politycznego parasola dla starego Zachodu, która po długim procesie przyjmowania traktatu lizbońskiego zmaga się z fundamentalnymi błędami w konstrukcji strefy euro. Okazuje się, że politycznie motywowany zbyt mały rygoryzm w egzekwowaniu ekonomicznych warunków brzegowych funkcjonowania wspólnego obszaru walutowego doprowadził do tego, że nie jest on optymalny (w sensie ekonomicznym). W efekcie te dziesięć lat istnienia strefy euro można uznać za katalizator baniek spekulacyjnych i źródło problemów gospodarczych krajów, takich jak: Hiszpania, Irlandia, Grecja, Portugalia czy Włochy. Północne gospodarki oparte na eksporcie nie mogą długo sponsorować niekonkurencyjnych gospodarek Południa. Nasze wejście do strefy euro w tych okolicznościach – gdyby nawet było możliwe po ograniczeniu polskiego zadłużenia – przestaje być sensowne, bo być może za pięć lat strefa euro chylić się będzie już ku upadkowi.

Zmiana sytuacji geopolitycznej dotyczy również Rosji, która po okresie neoimperialnej euforii boleśnie odczuła słabość fundamentów swojej potęgi oraz krajów postkomunistycznych, które w większości przeżywają olbrzymie problemy wewnętrzne. Polityka obecnego rządu wobec Rosji zasługuje na osobny artykuł. W skrócie jest po prostu niemądra, krótkowzroczna i oderwana od wszystkich doświadczeń, jakie zgromadziliśmy w ostatnich czterech stuleciach. Rosjanie myślą w kategoriach siły i taki tylko język rozumieją. Poprzedni rząd drogo płacił za twarde podejście do Moskwy, ale notował systematyczne postępy polityki geopolitycznej w Europie Wschodniej i Azji Centralnej. Dzisiaj rząd PO pozwala regularnie upokarzać Polskę za cenę iluzorycznych zysków i jeszcze nagradza Rosję dużym kontraktem gazowym, uzależniającym nas na wiele lat od jednego kierunku dostaw. Minister Sikorski powinien się zastanowić, czy chce zasłużyć na miano nowego Krzysztofa Grzymułtowskiego.

Sikorski chodzi po parku

O ile Rosja zdołała zgromadzić duże zasoby pieniężne, które były dla niej amortyzatorem twardego lądowania w momencie załamania, o tyle kraje, takie jak: Ukraina, Rumunia, Łotwa czy Litwa takiego amortyzatora nie miały i skończyło się to głębokim kryzysem i radykalnym pogłębieniem ich wewnętrznej słabości. Szczególnie dotkliwie odczuwamy to dziś na Litwie, gdzie po odejściu prezydenta Valdasa Adamkusa puściły ostatnie bariery antypolonizmu, a kryzys niesłychanie wzmocnił wpływy rosyjskie. Tym bowiem przyczynom należy przypisać upokarzające traktowanie Orlenu w Możejkach czy kompletny impas w transgranicznych połączeniach energetycznych. Źaden polski projekt energetyczny na Litwie nie ma dziś szans powodzenia, ponieważ nie chcą go Rosjanie i mają oni wystarczający wpływ, by go zablokować lub przejąć.

Jeżeli zatem nie potrafimy sobie poradzić na małej i będącej w UE Litwie, cóż dopiero liczyć na podtrzymywanie kruchej państwowości ukraińskiej, zmuszonej do rozwiązywania niesłychanie trudnych problemów, a dysponującej fatalnym systemem politycznym. Nie zmienia to faktu, że minister Sikorski regularnie chwalący się ustanowieniem programu Partnerstwa Wschodniego (wartego bagatela 300 mln euro), w ostatnich latach zrobił chyba wszystko, co mógł, by stosunki z Ukrainą popsuć. Dość, że jego wizyta w Kijowie skończyła się chodzeniem po parku, ponieważ niemal nikt nie miał ochoty się z nim spotkać. Dziś wszelako po żałosnym upadku „pomarańczowej rewolucji” Ukraina wraca w orbitę wpływów rosyjskich i Polska nawet z innym ministrem nie mogłaby temu zapobiec.

Kryzys jest zatem główną i obiektywną przyczyną załamania się postępów neojagiellońskiej polityki Lecha Kaczyńskiego. Jedynym trwałym efektem tej polityki wydaje się dziś istnienie niepodległej Gruzji, którą uratował najprawdopodobniej tak wyszydzany w Polsce słynny lot do Tbilisi. Nie znaczy to jednak, że ta polityka była błędna. Po prostu nie zawsze starcza środków i nie zawsze sprzyja szczęście. Faktycznie błędne było pożegnanie się z tą polityką przez Radosława Sikorskiego w artykule opublikowanym w „Gazecie Wyborczej” przy okazji wrześniowej wizyty Władimira Putina na Westerplatte. Pisał on w nim: „Właściwej odpowiedzi na dylematy geostrategiczne i tożsamościowe Polski nie oferują jagiellońskie ambicje mocarstwowe. Jest nią natomiast nowoczesne państwo narodowe, przy czym przymiotnika 'narodowy’ używam nie w znaczeniu etnicznym, lecz politycznym, obywatelskim. Oznacza to, że zaangażowanie Polski w proces integracji europejskiej tylko wzmacnia nowocześnie pojmowany charakter polskiego państwa narodowego, sprzyjając zjawiskom modernizacyjnym. Modernizacja i integracja to dwa kluczowe pojęcia na współczesnym etapie rozwoju Polski”.

O mądrą politykę jagiellońską

Sprawa jest tu postawiona w sposób ewidentnie błędny. Między dwoma wymiarami – europejskim i jagiellońskim – nie ma konfliktu. Historycznie zresztą to właśnie (ustrojowa, prawna i kulturowa) atrakcyjność polskości była spoiwem politycznej unii, która jednak – czy trzeba o tym przypominać? – postanowiła u swego kresu przestać być unią i stać się jednym nowoczesnym Narodem. Dziś, kiedy odkrywamy w Polsce znaczące pokłady gazu, okazuje się, że nagle znajdują się środki do uprawiania mądrej polityki jagiellońskiej. W polskim interesie pozostaje bowiem niezmiennie integrowanie wokół siebie Litwy, Ukrainy, Węgier i Czech w jeden stabilny blok geopolityczny, tak jak robili to w ostatnich 50 latach Niemcy wobec Holandii, Francji i Polski.

Szczególnie interesujące powinny być dla nas przypadki czeski i węgierski. Po pierwsze, Czesi umieją zjednoczyć się wokół swojego demokratycznie wybranego przywódcy, który ociągając się z podpisaniem traktatu lizbońskiego, nie naraża się na szkalowanie go w czeskich mediach, a co najwyżej na grubiaństwo ze strony niemieckiego przewodniczącego Parlamentu Europejskiego. A pamiętać trzeba, że gospodarczo Czechy są krajem dużo silniej od Niemiec uzależnionym niż my. Czechy są także dobrym wzorcem tego, co powinniśmy zrobić z naszą energetyką. Wiedzą, że firmy energetyczne w Europie są kontrolowane przez państwa i aby osiągnąć efektywne zarządzanie nimi, nie trzeba ich prywatyzować, a jedynie wynagradzać zarządy tak, jak robi się to w przedsiębiorstwach prywatnych, tzn. pozwolić menedżerom uczestniczyć w uzyskanym zysku.

Węgry z kolei są, z jednej strony, przykładem tego, co grozi Polsce, jeśli nie zreformuje szybko finansów publicznych – nastąpi gwałtowny wzrost długu i załamanie gospodarcze. Takie są skutki dwóch kadencji rządów populistycznej prorosyjskiej koalicji w stylu SLD – UW. Z drugiej jednak strony, Węgry są niesłychanie interesującym przykładem wyrwania się prawicowego Fideszu spod politycznej kurateli Niemiec. Być może najważniejszą wizytą dyplomatyczną ostatnich miesięcy w Polsce była wizyta Wiktora Orbana, który zamiast jechać do Berlina, w pierwszej kolejności wybrał się do Warszawy, by zaproponować zawiązanie węzła sojuszniczego w imię integralności i podmiotowości tej części Europy. Cóż, kiedy spotkał się z rybim wzrokiem polskiego premiera, który odpowiedzialność za swoją suwerenność chętnie scedowałby na Berlin, gdyby tylko tamten miał głowę do zajmowania się naszymi sprawami.
Obecny stan polskiej polityki zagranicznej można podsumować tak: dobrowolnie zredukowaliśmy swój potencjał geopolityczny, by przez przypadek – poprzez podziwu godną odporność na kryzys oraz odkrycie zasobów gazu – odzyskać środki do realizacji polityki ambitnej. Jednak problem dzisiejszej kondycji polskiej sceny politycznej po katastrofie smoleńskiej i wyborach prezydenckich polega na tym, że jedna strona nie chce chcieć, a druga chce aż za bardzo. Tymczasem w geopolityce potrzebny jest ambitny umiar.

Jan Filip Staniłko

Autor jest ekspertem w dziedzinie międzynarodowej ekonomii politycznej, członkiem zarządu Instytutu Sobieskiego.

Za: Nasz Dziennik, Sobota-Niedziela, 21-22 sierpnia 2010, Nr 195 (3821) | http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20100821&typ=my&id=my31.txt

Skip to content