Aktualizacja strony została wstrzymana

Ofensywa blagierska i prawdziwa – Stanisław Michalkiewicz

Na rozpoczętym w Krynicy kolejnym Forum Ekonomicznym premier Donald Tusk ogłosił, że Polska już w 2011 roku przyjmie euro. Forum Ekonomiczne w Krynicy jest swego rodzaju targowiskiem próżności i kompadorstwa. Zjeżdżają tam mianowicie politycy i filuci, którzy na polityce robią grube pieniądze, a więc ta cześć razwiedki, która została postawiona na odcinku biznesowym, ważniejsze figury z zaplecza politycznego rządzących akurat partii i szukający okazji złodziejaszkowie z całej Środkowo-Wschodniej Europy – bo Forum krynickie jest pomyślane jako swojego rodzaju bal debiutantek dla tego regionu. Charakterystyczne dla tej imprezy jest to – na co zwróciłem uwagę już wcześniej – że niemal żaden uczestnik rady programowej nigdy w życiu nie zarobił normalnie ani złotówki. Normalnie – to znaczy tak, żeby inni ludzie dobrowolnie zapłacili im za wytworzone przez nich dobra, albo usługi. Poza jednym przedsiębiorcą, nie wiadomo, co prawda – czy kompradorskim, czy nie – reszta, to jeden w drugiego łowcy rządowych lub samorządowych posad, nie licząc oczywiście JE biskupa Tadeusza Pieronka, któremu pieniądze mnożą się trochę z tacy, a trochę z macy, to znaczy – m.in. z Fundacji Batorego, sponsorowanej, jak wiadomo, przez „filantropa”, czyli Jerzego Sorosa.

W takim gronie można o ekonomii dyskutować lekko, łatwo i przyjemnie, zwłaszcza w sytuacji gdy polski dług publiczny rośnie szybciej niż produkt krajowy brutto i w roku bieżącym ma przekroczyć 600 mld złotych, a w roku 2010 – już 700 miliardów. Oznacza to, że każdy kolejny rząd stara się pobić kolejne rekordy łajdactwa: Edward Gierek na pożyczenie 20 miliardów dolarów potrzebował 9 lat, premier Leszek Miller – już tylko 2 lat, premier Marek Belka – już tylko roku, premier Kazimierz Marcinkiewicz – 6 miesięcy. Na razie ten rekord się utrzymuje, bo wartość dolara na skutek ślimaczącej się „wojny z terroryzmem” bardzo się zmniejszyła, ale przecież premier Donald Tusk nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.

Teraz przystępuje do tak zwanej „ofensywy legislacyjnej” to znaczy – do kolejnego ogłaszania, czego to nie zrobi, jakich cudów nie dokona i w ogóle. Jak pamiętamy, raz to już ogłaszał w swoim tasiemcowym expose prawie rok temu, ale wyszło jak zawsze. Przyczyna jest prosta; prawdziwym programem rządu premiera Donalda Tuska jest odwdzięczanie się razwiedkom tubylczej i zagranicznej, które viribus unitis doprowadziły go do tak zaszczytnego miejsca na politycznej arenie. Dodatkowo sytuacje komplikuje fakt, że to nie pan premier decyduje, w jakiej formie ma się odwdzięczać, tylko jest o tym na bieżąco informowany. Znakomitą ilustracją tej procedury był casus pana Borowskiego, który miał budować stadiony na Euro 2012. Jeszcze przed południem był uznawany przez ministra sportu, pana Drzewieckiego za najulubieńszą duszeńkę, a już w południe został zdymisjonowany, bo przetarg wygrała nie ta firma, co miała wygrać i ministrowi Drzewickiemu ktoś musiał dobrze natrzeć uszu. W tej sytuacji wszelkie deklaracje premiera Donalda Tuska można spokojnie włożyć między bajki, z deklaracją o przejściu na euro w roku 2011 na czele. Chodzi mu zapewne o podlizanie się i pokazanie marchewki polskim eksporterom, którzy już nie mogą wytrzymać kolejnego umacniania się polskiej waluty. Tonący, jak wiadomo, brzytwy się chwyta, więc nie jest wykluczone, iż wielu ludzi uczepi się tej deklaracji i znowu będzie na ekspozyturę razwiedki głosować, zapominając, iż jeśli partia mówi, że da – to mówi.

Na razie rząd premiera Donalda Tuska jeszcze nie rozpoczął budowy Stadionu Narodowego, co wydaje się mimo wszystko zadaniem łatwiejszym, niż sprostanie kryteriom wymaganym przy przejściu do strefy euro. Co prawda i w jednym i w drugim przypadku trzeba przede wszystkim ustalić, kto i ile będzie mógł się nakraść, ale w przypadku euro wchodzą w grę nie tylko złodziejaszkowie krajowi, ale przede wszystkim – europejscy, co wprowadza szereg zagadkowych komplikacji w ustaloną, zdawałoby się, kolejność dziobania. Tymczasem sytuacja komplikuje się i bez tego, o czym świadczą narzekania polityków Polskiego Stronnictwa Ludowego na Julię Piterę, która wytyka im źdźbło w oku, nie dostrzegając belki w oczach własnej partii. PSL to nie razwiedka, a w każdym razie – nie bezpośrednio, więc skoro pani minister Pitera wpiła się w łydki akurat Stronnictwu Waldemara Pawlaka, to znaczy, że PSL musiało wejść na żerowisko zastrzeżone.

Tymczasem do Warszawy przybył rosyjski minister spraw zagranicznych Sergiusz Ławrow, udzielając na dzień dobry wywiadu żydowskiej gazecie dla Polaków. Widać, że ruscy szachiści dobrze wiedzą, komu przedstawiać polityczne oferty w Prywiślińskim Kraju. Oferta jest taka; jeśli Polska przyjmie do wiadomości, że na wschód od linii Ribbentrop-Mołotow rozciąga się strefa wpływów rosyjskich, to Rosja przyjmie do wiadomości, że na zachód od tej linii rosyjska strefa wpływów już się nie rozciąga. Oczywiście pan Ławrow, jak to dyplomata, owija istotę rzeczy w rozmaite ozdobniki, na przykład, że Polska pozostanie „suwerenna” i nawet będzie mogła zainstalować sobie amerykańską tarczę, skoro już nie może bez niej wytrzymać. Mówiąc krótko – chodzi o to, by po obydwu stronach wspomnianej linii zachowana została symetria, podobna do tej, jaka ustaliły strony „okrągłego stołu”: my nie ruszamy waszych, wy nie ruszacie naszych. Więc jeśli w tym momencie red. Adam Michnik nie może nachwalić się prezydenta Lecha Kaczyńskiego, że poleciał do Tbilisi, przez co uratował mu wiarę w człowieka i w „standardy”, to najwyraźniej „czto to zatiewajet etot obier-skot, no czto imienno – nieizwiestno” – jak napisał na marginesie dyplomatycznego raportu o kanclerzu Bismarcku cesarz Aleksander III.

Czto imienno zatiewajet, to znaczy – co konkretnie knuje – tego oczywiście nie wiemy, ale spróbujmy sobie to wydedukować, wychodząc od pytania, że skoro na zachód od linii Ribbentrop-Mołotow rosyjska strefa wpływów już by się nie rozciągała, to czyja będzie się rozciągać? Deklaracje o „suwerenności” Polski możemy spokojnie włożyć między bajki, bo w sytuacji Anschussu o żadnej suwerenności nie może być mowy. Zatem na zachód od wspomnianej linii rozciąga się strefa wpływów niemieckich. Nie bez kozery fundamentem polityki europejskiej jest strategiczne partnerstwo rosyjsko-niemieckie, które 1 września znakomicie przeszło gruziński test. To właśnie ono sprawia, że w objęcia niemieckie jesteśmy popychani również przez rosyjską część obcęgów. No dobrze, ale co może oznaczać rosyjska zgoda na niemiecką strefę wpływów na zachód o linii Ribbentrop-Mołotow? Ano, cóż by innego, jeśli nie akceptację niemieckich projektów politycznego urządzenia Europy Środkowej? Te projekty mogą obejmować nie tylko pokojową rewindykację przez Niemcy polskich Ziem Zachodnich i Północnych, do czego znakomitym wstępem może być zmiana stosunków własnościowych na tych terenach, zaś na pozostałej resztówce – zainstalowanie Żydolandu, jako swego rodzaju „strefy buforowej”, o której wspominał Edward Szewardnadze, zgadzając się na zjednoczenie Niemiec. Jeśli ta dedukcja jest choćby prawdopodobna, to lepiej rozumiemy, dlaczego z tą ofertą rosyjski minister zwrócił się akurat w pierwszej kolejności do red. Adama Michnika, który nie może nachwalić się prezydenta Kaczyńskiego, za jego wyprawę do Tbilisi. Gdybym był prezydentem Kaczyńskim, bardzo bym się tymi pochwałami zaniepokoił.


 Stanisław Michalkiewicz
Komentarz  ·  tygodnik „Goniec” (Toronto)  ·  2008-09-14  |  www.michalkiewicz.pl

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).
Skip to content