Aktualizacja strony została wstrzymana

Po owocach poznamy – Jan Łopuszański

Od 1989 r. obserwujemy w Polsce rządy swoistych niepartyjnych partii – różnią się one między sobą nazwami, a nawet w kwestiach ważnych, ale drugorzędnych. Bo przecież nie w sprawie międzynarodowego statusu Polski i nie w sprawie realizacji postulatów prawa naturalnego.

Na progu wyborów liczne osoby usiłują z większą niż zwykle energią dociec, kto spośród kandydatów jest kim i czego można się po nim spodziewać. Lepiej późno niż wcale. Tak działając, narażają się jednak na powierzchowność sądów i błędy w ocenie rzeczywistości. Zwłaszcza gdy swe dociekania opierają na pojęciach wdrukowanych przez propagandę. Jednym z takich zwodniczych sposobów rozumowania w sprawach publicznych jest uzależnienie rozważań od podziału na prawicę i lewicę.

Po raz pierwszy zastosowany został on we francuskiej konstytuancie pod koniec XVIII wieku. Po prawej ręce przewodniczącego zasiadała „prawica”, po lewej „lewica”, a w środku „bagno” (w późniejszych czasach bardziej elegancko nazwane „centrum”). Używanie tych terminów jest dowodem czystej umowności podziału politycznego. Są one użyteczne do opisu działania wielobiegunowego systemu politycznego. Wielobiegunowość ujawniana jest w wyborach i w wieloosobowych instytucjach, takich jak parlamenty. Wyborcy mają odnaleźć swoich reprezentantów w tym systemie i popierać.
Takie „prawice”, „lewice” i „centra” oraz różne ich odcienie zaopatrzone w przeróżne nazwy odnaleźć można wszędzie tam, gdzie upowszechniła się demokracja. Wzajemna opozycja i próby utrzymania zmiennej w czasie równowagi pomiędzy przeciwstawnymi „partiami” należą do istoty współczesnych demokracji. Powstaje jednak pytanie, czy istnieją jakiekolwiek wyróżniki czy to prawicowości, czy to lewicowości? – oczywiście poza tymi wynikającymi z umownego podziału na opozycyjne strony.
Owszem, tworzone są różne doktryny w tej sprawie. Niektórzy dopatrują się na przykład związku pomiędzy „prawicowością” a prawością moralną albo pomiędzy „lewicowością” a „lewizną” czy działaniem „na lewo”. Niektórzy poszukują nawet odniesień dla „prawicy” w Piśmie Świętym – wszak tam nikt nie był wzywany (ani też nie ubiegał się), aby „zasiąść po lewicy”, za to „zasiąść po prawicy” to i owszem.

Prawica prawicy nierówna
W czasach nowożytnych mamy jednak do czynienia – nie tylko w Polsce, ale w Europie i świecie – z dominacją różnych doktryn głęboko sprzecznych z Ewangelią. Tak się złożyło, że im bardziej sprzeczne z Ewangelią doktryny wyznają poszczególne środowiska, tym bardziej skłonne są identyfikować same siebie jako „lewice”. Wierność doktrynie Kościoła bywa zatem postrzegana przez postępowe „lewice” jako przejaw „konserwatywnego” czy „wstecznego”, a zatem „prawicowego” nastawienia. Tu zapewne tkwi też powód skłonności wielu katolików do opowiadania się przeciwko „lewicy”, a zatem za „prawicą”. Po prostu jest to zdrowy odruch obronny. W granicach wierności Ewangelii możliwe są jednak różne rozwiązania dotyczące dobra wspólnego, a zatem i tu możliwy jest spór polityczny. Ewangelia stawia jednak bardzo wysoką poprzeczkę wobec tego sporu. Jego kryterium ma być dobro wspólne rozeznane w świetle prawdy, a celem miłość społeczna. W koniecznym – jedność, w niekoniecznym – wolność, we wszystkim miłość.
Opowiedzenie się za „prawicą” nie zawsze jest więc gwarancją opowiedzenia się przeciwko „lewicy”? Zdarzyło się przecież – przykładowo – że wybory wygrała „prawicowa” AWS, która przekazała swe aktywa polityczne na realizację bynajmniej nie „prawicowego” programu politycznego Unii Wolności. A czy opowiedzenie się za „prawicą” zawsze jest afirmacją nauki Kościoła? To także zależy. Bywa – przykładowo – że ludzi deklarujących się jako katolicy, chodzących do Kościoła i przystępujących do sakramentów, zabiegających też o solidarne poparcie katolików ogarniają nagle wątpliwości, gdy powinni poprzeć zmianę Konstytucji tak, by zagwarantować prawo człowieka do życia od poczęcia do naturalnej śmierci.
Jako istotny wyróżnik „prawicowości” bywa traktowany stosunek do własnego państwa. W warunkach polskich ma to szczególne znaczenie, ponieważ to marksistowska „lewica” była agenturą komunistycznej Moskwy. Przez kilkadziesiąt lat uczestniczyła ona w równej mierze w zniewalaniu Polski, jak w zwalczaniu Kościoła i jego nauki. Kto w tamtym czasie mówił o uniezależnieniu od Moskwy czy krytykował rządy PZPR (ustrój socjalistyczny), ten bywał postrzegany jako „prawica”, w domyśle siła „niepodległościowa” opowiadająca się za suwerennością państwa. Stąd w czasach „Solidarności” bywało, że niejeden zbuntowany wobec Moskwy i KC były członek PZPR za dopustem władz kościelnych stawał na ambonie, by publicznie zaznaczyć wspólnotę ogólnonarodowych dążeń do wolności. Któż zaprzeczy, że wolność należy do katalogu celów „prawicy”?

W gąszczu zaszłości i powiązań
W czasie politycznego uniezależniania się Polski od Moskwy także potwierdzone zostało miejsce pogrobowców PRL na „lewicy”, choć wielu z nich niezwłocznie przyodziało szaty „liberałów” i kapitalistów. A przecież „liberalizm”, tak jak „kapitalizm”, jest podobno „prawicowy”. Okazało się wtedy, że wielu dawnym, rzekomo „prawicowym” opozycjonistom ideowo o wiele bliżej jest do dawnych towarzyszy z PZPR niż do Kościoła. Mało tego – liczni starzy przedstawiciele kapitalizmu z Ameryki czy Europy zaczęli teraz postrzegać swoich dawnych, marksistowskich przeciwników jako głównych sojuszników w budowaniu rynkowej gospodarki w Europie Środkowej i Wschodniej. A przecież postulat gospodarki rynkowej podobno ma być typowym celem „prawicy”.
Musiało minąć kilka lat, zanim nie tylko środowiska polityczne, ale i Naród zdołały się zorientować, że w nowych warunkach zmieniły się kryteria „prawicowości” i „lewicowości”. W międzyczasie środowisko dawnych „rewizjonistów” z PZPR miało nie tylko swoją gazetę, ale i mandaty w parlamencie i ministerstwa w rządzie. Kierowało polityką realizowaną przez rząd „solidarnościowy”, czyli popierany przez „prawicowych” (czytaj: katolickich i niepodległościowo zorientowanych) wyborców. Przynajmniej na początku wyborcy postrzegali ten rząd jako rząd „prawicowy”, bo opozycyjny wobec pokomunistycznej „lewicy”. Dopiero potem łuski spadły z oczu.

Jaka niepodległość?
W pogoni za świetlaną przyszłością (bo pociąg odjedzie!) zagubiono też tradycyjne rozumienie niepodległości i suwerenności. Kiedyś niepodległość znaczyła, że obcy (Moskal) nie powinien decydować, co w Polsce jest dopuszczalne, a co nie. Dziś wprawdzie prawo wspólnotowe też ustala, co w Polsce dopuszczalne, a co nie, ale niepodległość mamy, bo możemy w tym ustalaniu prawa wspólnotowego uczestniczyć. Mniejsza o to, że jeżeli nie zagłosujemy zgodnie z dążeniami głównych sił Unii, to będziemy przegłosowani albo odstawieni karnie do „drugiej prędkości”. Lubimy wzniosłe słowa o niepodległości – bywają też użyteczne, bo im są wznioślejsze, tym mniej konkretne i tym mniej przeszkadzają realizować niepodległość Polski przez podległość Unii Europejskiej.
Kiedy tylko znaleźliśmy się w Unii, zaraz postawiono nam żądania dalszych rezygnacji z kolejnych atrybutów suwerenności. Niektórzy politycy, podobno „prawicowi”, wołali: „Nicea albo śmierć!”. Inni, wytrwale popierani przez „prawicowy” elektorat, za Niceę umierać nie chcieli i dobrowolnie (?) zgodzili się na ograniczenie korzystnych dla nas zapisów z traktatu ateńskiego w imię „bardziej sprawiedliwego” podziału głosów w Unii. Potem jeszcze trochę ustąpili i ostatecznie zawarli „kompromis” w sprawie częściowego odłożenia w czasie żądań potęg unijnych. Tych samych żądań, które nam na wstępie przedłożono do akceptacji. W ferworze sporów o liczbę głosów nie dopatrzono się, że oto właśnie Unia Europejska stopniowo przekształcana jest z organizacji międzynarodowej (a w istocie ponadnarodowej) w kontynentalne superpaństwo, wobec którego Polska staje się podległą prowincją. Ze względu na wynik wyborów podpisanie traktatu lizbońskiego wypadło pozostawić opozycji. Ratyfikacji dokonała jednak niewątpliwie „niepodległościowa” ręka. Czy „prawicowa”? Na pewno popierana przez „prawicowy” elektorat.
Miło mi dziś słyszeć, że wprowadzenie euro byłoby niekorzystne, zanim polskie kieszenie nie będą tak zasobne, jak kieszenie w starej Unii, a poza tym, że gdybyśmy byli dziś w strefie euro, to groziłby nam scenariusz grecki. Prawda. Chcę wierzyć, że to deklaracje polityka zdeterminowanego do stanowczego działania, który wie, po co ubiega się o głosy „prawicowego” elektoratu, czyli takiego, który chce zachowania polskiego złotego. Chcę wierzyć, ale trawi mnie niepokój? Przecież wielokrotnie byłem świadkiem (jak wszyscy) bicia „prawicowej” piany.
W cieniu tragedii smoleńskiej praktycznie bez echa przeszły deklaracje ministrów spraw zagranicznych Francji, Niemiec i Polski o potrzebie wzmocnienia polityki obronnej Unii oraz o zamiarze powołania do 2012 roku „weimarskiej grupy bojowej”. Ze strony polskiej żyrantem był minister umocowany przez Platformę Obywatelską, przedstawianą (przynajmniej w prasie niemieckiej) jako siła „konserwatywna” i „zachowawcza”, w odróżnieniu od „radykalnego” PiS. To jednak nie politycy z PO jako pierwsi głosili potrzebę przekształcenia Unii Europejskiej w potęgę militarną równą Stanom Zjednoczonym Ameryki. Jedno jest pewne – im większa siła militarna UE, tym mniejsze znaczenie polskiego premiera czy prezydenta, ktokolwiek by nim był. I tym mniejsze znaczenie Polski w niemieckiej Unii. Czy „weimarska grupa bojowa” okaże się bardziej niemiecka, niż okazałaby się cała Unia jako jednolita grupa bojowa? Czy ja wiem? Politykę wschodnią Unii i tak ustalą Niemcy, niewykluczone, że w porozumieniu z Rosją. Włoch, Hiszpan czy Anglik miałby nas przed tą perspektywą zabezpieczyć? Wolne żarty.

Ukryte sprężyny
Ostatnio ktoś napisał do mnie, że „partie pojawiają się i gasną jak meteory, z właściwą sobie naturą”. Miał rację. Po to właśnie wprowadzono te wynalazki, aby stanowiły fasadę dla działania ukrytych sprężyn życia publicznego. Mechanizmy wynoszenia do aktywności parlamentarnej są nader kosztowne i nader złożone. Powiązane z polityką gospodarczą, medialną, z działaniami różnych służb. W tym procesie wynoszenia różni sponsorzy, doradcy czy wspierający, jawni i poufni, stawiają politykom wymagania. Na dodatek mechanizmy tego wynoszenia, także w Polsce, nabrały charakteru międzynarodowego i coraz trudniej w ich ramach określać, co jest dobrem Polski, a co nie. Podobnie było w czasach podległości Moskwie – w granicach oczekiwań towarzyszy sowieckich też przecież wolno było dbać o dobro Polski, a wtajemniczeni członkowie KC PZPR, jeżeli by tylko chcieli, to wiedzieliby nawet jak.
W warunkach takich uzależnień demokratyczni politycy i ich partie tym częściej zużywają się, im bardziej niegodziwe rozwiązania przychodzi im firmować. Stąd częste ich zmiany. Zużyte (czyli zbyt przejrzyste dla wyborców) instrumenty partyjne należy zastąpić nowymi i wpisać ich wizerunek medialny w stan oczekiwań wielkich grup wyborców. Najpierw obiecywać, potem robić swoje. Działanie „przeciw” przedstawić jako działanie „za” lub odwrotnie, w zależności od tego, do kogo kierujemy przekaz – do tego służy popularny PR. Wtedy, niezależnie czy rządzić będzie „lewica”, czy „prawica” polityka instytucji państwowych będzie niezmiennie taka sama i takie same przyniesie skutki, jak od 1989 roku. Konsekwencją tego zjawiska są rządy swoistych niepartyjnych partii. Cóż z tego, że różnią się one nazwami i odprawiają rytualną bijatykę wyborczą, skoro różnią się między sobą w kwestiach czasem nawet ważnych, ale drugorzędnych? Bo przecież nie w sprawie międzynarodowego statusu Polski i nie w sprawie realizacji postulatów prawa naturalnego.
I jak tu się nie pogubić, będąc wyborcą? Cóż, pozbądźmy się naiwności. Pozostaje rada, że po owocach poznamy. To wymaga wysiłku i wytrwałości, wymaga stałego skupienia uwagi na sprawach publicznych i używania pamięci. Kto nie uważa, nie pamięta i nie rozważa, temu pozostaje poddać się propagandzie. Sam nie zauważy kiedy, ale za to nerwów sobie oszczędzi.

Głos przeciw, nie za
Co ma jednak uczynić ten, który – po uważnym zbadaniu i spokojnym rozważeniu okoliczności – po raz kolejny nie odnajduje swej właściwej reprezentacji w sztucznym tłoku prezentowanych propozycji wyborczych? Pozostaje mu wybieranie w tym, co dostępne. Przecież nie zostawi Polski w potrzebie i nie zaniedba udziału w wyborach. Niejeden zatem w nadchodzących wyborach będzie głosował według zasady minimalizowania strat polskich. Będzie głosował nie za, lecz przeciw. Przeciw najgorszemu. Przeciw przyspieszaniu rozkładu państwowości polskiej. Z nadzieją, że może za chwilę pojawi się realna szansa na budowę od fundamentów znaczącej siły politycznej, istotnie i w pełni zasługującej na miano polskiej.

Jan Łopuszański

Jan Łopuszański – polityk, poseł na Sejm w latach 1989-1991, 1991-1993, 1997-2001, 2001-2005. Był członkiem sejmowych komisji: Spraw Zagranicznych i do spraw Unii Europejskiej. Wykłada stosunki międzynarodowe w WSKSiM w Toruniu.

Za: Nasz Dziennik, Środa, 16 czerwca 2010, Nr 138 (3764) | http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20100616&typ=my&id=my61.txt

Skip to content