Aktualizacja strony została wstrzymana

Bez upiększeń – wspomnienie Piotra Ciompy o ofiarach tragedii smoleńskiej

Poniżej zawarłem kilka osobistych, wyrywkowych i niereprezentatywnych opowieści o różnych osobach. Starałem się pisać bez upiększeń (co ludzie mają w zwyczaju w przypadku zmarłych), gdyż tylko wtedy pozostaną one w naszych umysłach żywe. Uważam, że żadne z krytycznych wspomnień nie uwłacza ich pamięci i ufam, że nikt, kto będzie je czytał nie nasyci swojego pragnienia utwierdzenia się w swoich złych myślach o drugim człowieku. Są też sprawy, które przemilczałem. Nie piszę też o zasługach lub porażkach publicznie znanych, bowiem nie taki jest cel tych wspomnień. Moja żona wyraziła pewność, że w tych ostatnich kilkunastu sekundach lotu, kiedy już samolot kosił drzewa i wiedzieli, że będzie źle, mieli możliwość oczyszczenia się, spojrzenia na swoje życie w Prawdzie. I że gdy umierali, byli już innymi ludźmi niż ci z wadami, o których Wam piszę. Od tamtej pory nie są niedoskonali, są dobrzy.

* * *

Z Lechem Kaczyńskim zetknąłem się pierwszy raz w 1988 r. w Gdańsku, w gronie kilkunastu osób, w czasie zjazdu Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Myślę jednak, że wówczas mnie nie zapamiętał, tak samo jak z dwóch chyba powierzchownych kontaktów w trakcie obrad Okrągłego Stołu, gdzie przy podstoliku edukacji narodowej reprezentowałem antykomunistycznych studentów. Bliższy, ale nie bliski kontakt mieliśmy w Biurze Bezpieczeństwa Narodowego przy Prezydencie RP, którego Lech Kaczyński był szefem, a dla mnie była to pierwsza praca, w Departamencie Zagrożeń Cywilnych, obsadzonym głównie przez b. działaczy NZS, jak Mariusz Kamiński, b. szef CBA, czy śp. prezes NBP Sławomir Skrzypek (o którym później). Niestety, sukcesów ten zespół pod kierownictwem Lecha Kaczyńskiego nie odniósł, ale wtedy wszyscy politycy dopiero uczyli się Państwa, tak więc jego niepowodzenia należy sprawiedliwie przemilczeć. Zresztą po usunięciu przez Lecha Wałęsę Kaczyńskich ze swego otoczenia, pod rządami ich następców dopiero zrobiło się „śmiesznie”.

Najbardziej intensywny kontakt miałem z Lechem Kaczyńskim w okresie jego prezydentury warszawskiej, gdyż jako radny wybrany z listy PiS (którego członkiem formalnie nie byłem) zostałem wskazany przez Prezydenta na przewodniczącego komisji rewizyjnej Rady Warszawy, gdy jego partia kompletowała tam swoją ekipę do późniejszego rządzenia Państwem. Niestety, bardzo szybko popadłem z Prezydentem w konflikty. Trudno mi było przejść do porządku dziennego nad takimi sprawami, jak krytyka Aleksandra Kwaśniewskiego za odmowę stawienia się przed sejmową komisją ds. Rywina, którego to obowiązku przepisy nie regulowały, przy jednoczesnej własnej odmowie stawienia się przed komisją rewizyjną, której kontroli prezydent miasta podlegał na mocy ustawy. Mój udział w tej niedobrej praktyce jako przewodniczącego, którego obowiązkiem była dbałość o standardy demokratyczne, rodził we mnie poważny dyskomfort, aż pewnego razu w jednoznacznej sprawie (bynajmniej nie aferalnej), w której wstyd byłoby głosować inaczej, komisja jednym głosem przewagi (moim) wezwała wiceprezydenta Skrzypka do złożenia wyjaśnień – bo wiceprezydenci też ją bojkotowali. To był kamień obrazy. Krótko potem w obecności ok. 30 radnych PiS i urzędników ratusza doszło do gwałtownej, na koniec czysto niemerytorycznej kłótni między mną a Prezydentem, która ucięła naszą ok. 2-letnią współpracę, zakończoną ostatecznie moim odejściem z polityki. Ciekawe, że mój przypadek nie potwierdza medialnej oceny PiS jako środowiska tłumiącego wewnętrzną niezależność. Jako radny mówiłem publicznie, z trybuny, co myślałem, krytykując te działania Prezydenta, które uważałem za błędne, a mimo to nie było wokół mnie żadnych intryg, podjazdów, klimatu zemsty czy prób izolacji, a co najwyżej utrudniano mi dostęp do niektórych dokumentów, wszystko jednak w ramach procedury.

Wiem, że jeszcze trzy lata później Prezydent krytycznie mnie wspominał w rozmowie z jednym z ministrów rządu Kazimierza Marcinkiewicza. Dwa tygodnie przed śmiercią na spotkaniu dawnych działaczy NZS uczynił wobec mnie gest pojednania, co przy przewrażliwieniu Prezydenta na punkcie swojej osoby (a któż będąc tak wysoko oprze się przekonaniu o swojej wyjątkowości?) oznaczało przełamanie siebie samego, o co przecież tak trudno każdemu człowiekowi, mnie nie wyłączając. Przez pryzmat tego zdarzenia patrzę dziś na Lecha Kaczyńskiego i wiem, że sam chciałbym jak najczęściej odnosić nad sobą takie zwycięstwa w relacjach z innymi ludźmi. Moja żona po katastrofie powiedziała, że przynajmniej jednej, drobnej sprawy Prezydent nie pozostawił niezałatwionej.

W obejściu był bardzo uprzejmy, bardzo przeczulony na brak szacunku wobec kobiet, co czasem utrudniało przeprowadzenie krytyki niekompetentnej urzędniczki. W oparciu o prawdziwe przekonanie, że kobiety są w naszym społeczeństwie dyskryminowane i jest im trudniej zafunkcjonować w przestrzeni władzy, Prezydent przyznawał im prawo do znacznie większej liczby błędów, a że zdominowały jego najbliższe otoczenie – jakość niektórych decyzji, zwłaszcza tych forsowanych przez jego współpracownice, niekiedy na tym cierpiała. Najbardziej pamiętam spotkania w cztery oczy podczas mojego przewodzenia komisji rewizyjnej. Prezydent dawał się ponosić swoim rozważaniom, czynił dygresję do dygresji, zrywał się z fotela i chodził od ściany do ściany perorując – zresztą zawsze bardzo ciekawie i wnikliwie, ale nie na temat, który przychodziłem załatwiać. Bo trzeba wiedzieć, że Prezydenta chyba nudziły prozaiczne sprawy związane z zarządzaniem miastem, koncentrował się z reguły na tych kwestiach, które miały aspekt polityczny. Potem czas się kończył, bo przychodził kolejny gość, a ja musiałem sam, intuicyjnie zrozumieć intencje Prezydenta w sprawach, które miałem prowadzić. Mówi się, że Lech Kaczyński był wrażliwy społecznie. Potwierdzam taką opinię, ale prawda wymaga przyznania, iż czasem nie rozumiał społecznych konsekwencji niektórych decyzji lepiej, niż politycy wprowadzający plan Balcerowicza. Na przykład, mimo szczerego sceptycyzmu wobec liberalnych koncepcji, kontynuował w Warszawie odziedziczone po koalicji SLD/PO przesuwanie finansowania zadań publicznych z budżetu miasta do komunalnych spółek prawa handlowego. Na krótką metę było to dla budżetu miasta korzystne, ale z powodu odmiennego sposobu rozliczania VAT oraz amortyzacji te same usługi komunalne świadczone przez spółki są dla ludności droższe – chyba że prowadzi się w imię wrażliwości społecznej politykę „zero podwyżek”, jak to robił Lech Kaczyński. Długoterminowo wpędzało to te przedsiębiorstwa w straty, przygotowując w ten sposób grunt pod prywatyzację za bezcen „nieefektywnych spółek komunalnych”, w celu ratowania ich przed upadłością. Lech Kaczyński zbyt krótko był prezydentem Warszawy, by zebrać owoce takiej polityki.

Pani Marii Kaczyńskiej nie poznałem osobiście, miałem jednak do czynienia z jej niefortunną interwencją w obsady personalne w ratuszu. Ważnym urzędnikiem średniego szczebla została jej bliska przyjaciółka, która tak bardzo siebie i Prezydenta kompromitowała na posiedzeniach komisji, że nie było jak jej bronić przed pośmiewiskiem i szyderstwami opozycji. Niestety, wszyscy się krępowali powiedzieć o tym Prezydentowi, lub by być bardziej szczerym, bali się narazić Pani Marii. Nie wiem, czy byłby z jej strony jakiś odwet, o czymś podobnym nigdy nie słyszałem, ale klimat nieszczerości był niestety obecny. Nie wiem, jaką skalę miały ingerencje p. Marii w rządzenie miastem, w obszarze którym jako radny z konieczności się zajmowałem natknąłem się tylko na jedną taką nominację. Może więc był to tylko incydent?

Wśród zaufanych osób Prezydenta było kilka bezwstydnie nadużywających swojej pozycji do prowadzenia personalnych intryg. Sam słyszałem, jak późniejszy poseł PiS przechwalał się, że o radnym, który z zawodu był weterynarzem opowiadał Prezydentowi, że usypia zastrzykami w serce koty, do których Lech Kaczyński miał słabość. Na ile skuteczne było takie oczernianie człowieka w oczach Prezydenta – nie wiem, raziło mnie jednak, że takie osoby były w jego otoczeniu tolerowane. Czy jednak w pozostałych partiach jest inaczej?

Oceniając całościowo prezydenturę warszawską Lecha Kaczyńskiego należy patrzeć poprzez pomniki, które po sobie zostawił. Jeden znają wszyscy – to Muzeum Powstania Warszawskiego. Insynuacją jest przypisywanie tu Prezydentowi wyrachowania, wzbudzania emocji sprzyjających jego planom politycznym. Kłam temu zadaje drugi pomnik, który w Warszawie zostanie po Lechu Kaczyńskim, tj. Centrum Naukowe Kopernik, którego budowa kończy się na Powiślu nad brzegiem rzeki. Jest to placówka, której zadaniem będzie szerzenie racjonalnej wiedzy w zakresie fizyki, chemii oraz innych nauk, aż po możliwość samodzielnego przeprowadzania przez zwiedzających zaawansowanych eksperymentów. Brałem udział w pokazach próbnych i wyszedłem pod ogromnym wrażeniem. Wycieczki licealne będą przyjeżdżały z całej Polski do Warszawy na cały dzień tylko do tej placówki, zwiedzanie miasta załatwiając odrębną wizytą. Znamienne, że ten wielki projekt w ogóle nie budzi zainteresowania mediów i nigdy nie został Prezydentowi policzony „na plus” także przez tych, w których ideowym profilu niesienie kaganka wiedzy i oświaty powinno być naczelną misją. Czy te pomniki są wystarczające do pozytywnej oceny prezydentury Lecha Kaczyńskiego w Warszawie? Zauważmy, że obecna pani Prezydent, której administrowanie miastem na moje oko wychodzi lepiej, swojej kadencji nie zamyka podobnymi osiągnięciami, bo przystąpienie do budowy kolejnego mostu, popychanie do przodu drugiej linii metra itp. to wynik działań urzędników średniego szczebla, które wybrani w głosowaniu politycy zależnie od talentów mogą tylko przyspieszyć lub opóźnić, a którym autorstwo takich rutynowych przedsięwzięć trudno przypisać.

Najbardziej osobiście dotknęła mnie śmierć szefa kancelarii Prezydenta, wcześniej ministra spraw wewnętrznych i wiceprezydenta Warszawy, Władka Stasiaka, bowiem kiedyś byliśmy serdecznymi przyjaciółmi. Niestety, polityka bardzo niszczy relacje między ludźmi. Ustały nasze kontakty po moim konflikcie z Prezydentem, a bezpośrednią przyczyną było kasyno. PiS w Warszawie prowadziło politykę „zero nowych licencji dla hazardu”, nawet jeżeli lobbyści – a jakże, również ci znani z niedawnej afery hazardowej – rozdzierali szaty, że zmniejsza to wpływy do budżetu. Prezydent postanowił zrobić jeden wyjątek i na wniosek… prezesa Naczelnego Sądu Administracyjnego udzielić przedłużenia licencji na kolejne 6 lat w nowej lokalizacji dla kasyna blokującego parcelę, na której miała powstać siedziba NSA, i którego licencja za 4 miesiące wygasała. Wniosek ten był kwintesencją III RP: sędzia, który ma być jak żona Cezara, poza jakimkolwiek podejrzeniem o stronniczość, prosi o przysługę prezydenta miasta, na którego decyzje rozpatruje skargi administracyjne składane przez opozycję, obywateli lub inne podmioty. Niestety, Warszawa nie była przyczółkiem IV RP tak, jak ja ją sobie idealizowałem. Z ramienia Prezydenta sprawą zajmował się Władek, kilka razy z nim rozmawiałem, walczyłem w kuluarach, żeby bezkompromisowo nie dawać krwiopijcom licencji na żerowanie na osobach uzależnionych i deprawowanie młodych. Niestety, sprawa wylała się do gazet, na łamach których ostro ze sobą polemizowaliśmy. I tak zamarła ta przyjaźń, aż do spotkania u Prezydenta dwa tygodnie przed ich śmiercią, kiedy wróciła między nami dawna serdeczność. Umówiliśmy się na dłuższe spotkanie po kilku latach, ale przyszło to nieszczęście.

Władek Stasiak był człowiekiem prawym, wrażliwym, zupełnie nie zarażonym partyjną mentalnością, potrafił rozmawiać z PO i SLD bez uprzedzeń; prawdziwy państwowiec. Jak przeczytałem w ostatniej wypowiedzi prasowej ambasadora Polski w USA, to Władek zaproponował zaproszenie gen. Jaruzelskiego do samolotu prezydenckiego w delegacji na dzień zwycięstwa, co tak ostro wyrzucali Lechowi Kaczyńskiemu radykałowie, a co media zinterpretowały jako próbę pozyskania elektoratu postkomunistycznego przed zbliżającymi się wyborami. Głupi jesteśmy. Był to pomysł, który wcale nie prowadził do zacierania prawdy bardziej, niż niekwestionowany przez nikogo udział polskiej delegacji w obchodach w dniu 9 maja w Moskwie, a którego dalekim celem było właśnie Państwo. Pamiętam seminaria, które organizował w każdą sobotę rano w połowie lat 90.; mało kogo taka robota intelektualna obchodziła, bo nie przyspieszało to kariery. To jemu zawdzięczam część swojej wiedzy, to on mi uświadomił absurd amoku decentralizacyjnego, który niszczy Polskę. Jedne funkcje Państwa powinny być decentralizowane, inne centralizowane, zależnie od natury realizowanego celu; nie ma tu uniwersalnego klucza. My tymczasem w imię doktrynersko pojmowanej, szlachetnej skądinąd zasady subsydiarności, demontujemy Państwo.

Śmierć Władka Stasiaka to wielka strata dla Polski, miał przed sobą ze trzydzieści lat aktywnego życia, już dziś zebrał ogromne doświadczenie i dojrzewał do bycia mężem stanu.

Od 1987 r. znałem też dobrze, z NZS-u, prezesa Narodowego Banku Sławka Skrzypka i b. wicepremiera, a następnie posła Przemka Gosiewskiego (z Przemkiem rozmawiałem pierwszy raz od 1991 r. na wspomnianym spotkaniu w Pałacu, dwa tygodnie przed śmiercią), chociaż nie mogę powiedzieć, że były to znajomości serdeczne, raczej tylko poprawne. Ze Sławkiem pracowaliśmy razem w BBN, potem współpracowaliśmy w Warszawie, gdzie był wiceprezydentem. W wielu sprawach mieliśmy wspólne stanowisko, ale nie walczyliśmy o nie solidarnie jeden za drugiego. Gdy Prezydent, zbulwersowany „szorstkością” Sławka wobec kobiety (co ze względu na przeczulenie Prezydenta w tej materii wcale nie musiało oznaczać zachowań niekulturalnych w powszechnym odbiorze), stanął po stronie skarbniczki, z którą toczył się spór o to, czy pieniędzmi ma zarządzać główny księgowy czy też wiceprezydent odpowiedzialny za finanse, Sławek skapitulował w walce o rozwiązania, które uważał za dobre dla miasta, nie chcąc zaryzykować własnej pozycji. Pamiętam, jak na jakiejś naradzie jednomyślnie w pięć osób uznaliśmy, że rozwiązanie akceptowane przez Prezydenta w sprawie opłaty adjacenckiej, mające chronić niezamożnych emerytów mieszkających w swoich domkach – nie pomoże im skutecznie, a spekulującym gruntami pozwoli uciec z zyskami bez opłaty. Powstał wtedy problem, kto ma to Prezydentowi uświadomić. Mnie już wówczas Prezydent nie przyjmował, pozostałe osoby były podwładnymi Sławka, więc to on był naturalnym posłańcem tej złej wiadomości. Niestety, po tym jak wcześniej „dostał po łapach”, nie chciał narażać swojej nadwątlonej pozycji. Jakoś mu to (małostkowo?) pamiętam. Bo trzeba wiedzieć, że Prezydent miał taką cechę, że kiedy jakaś decyzja miała dziesięć wymiarów, a on sam był bardziej kompetentny niż jego współpracownicy w zakresie dwóch z nich, to podejmował ją w oparciu o te tylko dwa aspekty. Dodam jeszcze, że u Prezydenta na naradach, dopóki bywałem czasem zapraszany, zorientowałem się, że wolno wypowiedzieć każdy pogląd, ale po zajęciu stanowiska przez niego zgłaszanie zdania odmiennego uważał, jak mi się zdaje, za niekulturalne, i oznakę braku szacunku.

Prawdą jest jednak, że raz udało mi się, razem z radnym Piotrem Woźniakiem (późniejszym ministrem gospodarki), zatrzymać ogłoszone już plany inwestycji (projekty uchwał wpłynęły do rady). „Czy panowie dają mi uroczyste słowo honoru, że można tę inwestycję przeprowadzić w inny sposób?” – pytał Prezydent. Gdy to potwierdziliśmy, wbrew stanowisku wiceprezydentów Skrzypka i Urbańskiego poszedł za naszą radą, opierając się na zaufaniu do naszej wiedzy, której brak ze względu na wiedzę specjalistyczną wcale Prezydenta nie kompromitował. To zdarzenie pokazuje, że Lecha Kaczyńskiego należy oceniać ostrożnie, nie był łatwy we współpracy, ale potrafił zaskakiwać. Ta opowieść świadczy też o Sławku Skrzypku – mimo przewrażliwienia na punkcie swojej osoby (a wiem, co piszę, bowiem kto czyta to wspomnienie wyczuwa, że takie przewrażliwienie i mi nie jest obce), cierpliwie znosił moją niezależność i krytykę jego pomysłów, chociaż czasem chyba musiał zgrzytać zębami. Często filtrował mi informacje, ale trudno mieć o to pretensje, skoro wybrałem rolę dysydenta w drużynie Lecha Kaczyńskiego.

Poznałem też rzecznika prasowego Prezydenta, Pawła Wypycha, w Ratuszu warszawskim dyrektora Biura Polityki Społecznej, potem wiceministra pracy i polityki społecznej, a następnie prezesa ZUS. Był bardzo sprawnym technokratą, potrafił zadbać, by każda publiczna złotówka wydawana była efektywnie, ale kształtowania strategii w zakresie polityki społecznej ze względu na ten technokratyczny temperament bym mu nie powierzał. Jeśli sprawa nie miała charakteru politycznego, dyrektorzy mogli robić, co chcieli, dlatego ta komórka organizacyjna, której trafił się dobry dyrektor, działała dobrze, ale gdzie dyrektor był słabszy, sprawy mogły wegetować i nikt o nic nie pytał, o ile nie doprowadzało to do jakiejś zapaści, z której użytek mogły zrobić media. Paweł Wypych był dobrym dyrektorem, ale brakowało mu refleksji, że nie wszystko da się przeliczyć na pieniądze. Tym niemniej ograniczył poważne marnotrawstwo w obszarze pomocy społecznej, np. mimo protestów firm przewozowych uporządkował dotowanie transportu osób niepełnosprawnych, chociaż niektórzy z nich, zmanipulowani lub dla osobistych korzyści, bronili status quo. Na stronach „Obywatela” przeczytałem wspomnienie o nim Ryszarda Bugaja, który napisał, że Paweł Wypych zaczął ostatnio rozumieć społeczne aspekty decyzji organizacyjno-finansowych. Trudno mi się o tym wypowiadać, bowiem od 2006 r. nie miałem z nim kontaktu.

W sierpniu 1988 r. miałem też okazję poznać Prezydenta na uchodźstwie, p. Ryszarda Kaczorowskiego. Odwiedziłem Rząd Polski w Londynie, był wówczas jeszcze tylko ministrem Rządu na Kraj, dał mi pieniądze na wydawane w podziemiu pismo NZS „Kurier Akademicki”, z funduszy zbieranych przez niezamożną przecież emigrację. Przyjął mnie o 20.00 po posiedzeniu rządu, widziałem Tradycję w rozchodzących się ministrach. Niestety, nie pamiętam w ogóle szczegółów godzinnej rozmowy, poza opowieścią o starej, awaryjnej windzie w siedzibie rządu, który nie miał pieniędzy na jej wymianę, aż stała się tak stara, że koszty jej utrzymania jako zabytku techniki przejęło państwo brytyjskie. Miała to być jedna z najstarszych czynnych wind w Londynie, obita wewnątrz skórą, i co niebywałe – z ławeczką w środku, bo jeździła niezwykle ślamazarnie i możliwość spoczęcia dla starszych państwa była wskazana. Prezydent Kaczorowski osobiście mnie przewiózł tą windą. Wiem, że to trochę mało podniosłe wspomnienie ze spotkania z tak dostojną osobą, ale po 10 godzinach roboty na budowie człowiek myślał tylko o tym, by jak najszybciej odebrać pieniądze na działalność, wrócić do wynajmowanego pokoju i zasnąć.

Wspominając ich wszystkich bez pudru sam muszę się zastanowić, jak oni mogli na mnie patrzeć. Bardzo prawdopodobne, że widzieli niedoskonałości podobne do tych, które ja w nich widziałem. Czy Prezydent nie mógł mnie widzieć jako przeambicjonowanego karierowicza, który zawiedziony swoim miejscem w szeregu zaczął grać swoją grę, wyłamywać się z drużyny, chociaż swojej pozycji nie zawdzięczał sobie, arbitralnie został umieszczony na listach wyborczych na „wchodzącym” miejscu, a potem wskazany na przewodniczącego komisji rewizyjnej? Albo Władek, któremu utrudniałem zlecone przez Prezydenta zadanie przedłużenia licencji kasynu, bo realia kazały im zawrzeć ten kompromis z wyznawanymi i stosowanymi we wszystkich pozostałych przypadkach przekonaniami – czy nie widział mnie jako człowieka zafiksowanego na różach, gdy płonął las? Także na spór o relacje prezydenta miasta i jego zastępców z komisją rewizyjną można spojrzeć z innej strony. Tak jak Lech Kaczyński przygotowywał się w Warszawie do startu w wyborach ogólnopolskich, tak samo opozycja wykorzystywała każdą sposobność do dezawuowania jego kandydatury, dlatego prace komisji nie były nastawione na poszukiwanie prawdy, tylko walkę polityczną. Słusznym więc było zamykanie pola konfrontacji, na którym przewagę mieli „wrogowie”, zwłaszcza, że metody jednego z radnych SLD jako żywo przypominały wyczyny Palikota, tyle że w mniejszej skali.

Piotr Ciompa


Piotr Ciompa jest b. działaczem opozycji demokratycznej (w latach 80. przewodniczący Samorządu Studentów Uniwersytetu Warszawskiego, jeden z liderów tzw. drugiego Niezależnego Zrzeszenia Studentów), w wolnej Polsce był działaczem samorządowym i urzędnikiem państwowym, od lat pracuje jako menedżer. Zapalony społecznik – animator ruchu na rzecz zwiększenia ustawowych uprawnień rad pracowników. W czasie jednej z ostatnich uroczystości przyznawania odznaczeń, dwa tygodnie przed śmiercią, Prezydent Lech Kaczyński nadał mu Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski. Członek Rady Honorowej „Obywatela”.

Za: Bez upiekszen / Obywatel | http://www.obywatel.org.pl/index.php?module=news&func=display&sid=11893

Skip to content