Aktualizacja strony została wstrzymana

Sromotna tradycja – Stanisław Michalkiewicz

Już od niepamiętnych czasów wiadomo, że Pan Bóg tylko dlatego nie zesłał na ziemię drugiego potopu, że przekonał się o całkowitej bezskuteczności pierwszego. Zresztą nie mogło być inaczej, skoro ludzkość popotopową ufundował homo tristis diluvii testis i to w dodatku w następstwie kazirodztwa, co prawda „bez swojej wiedzy i zgody”, niemniej jednak. W tej sytuacji trudno się dziwić, że ludzie nie tylko brną z jednego błędu w drugi, ale nawet nie wyciągają wniosków z różnych oczywistości, na przykład ze spostrzeżenia, że jeśli ktoś pragnie przyjaźnić się ze wszystkimi, to prędzej czy później wpadnie w złe towarzystwo. Okazało się, że ostrzeżenie to zlekceważył nawet Jego Świątobliwość Benedykt XVI i poszedł do rzymskiej synagogi. Można oczywiście tłumaczyć jego postępek próbą nawiązania do nowej świeckiej tradycji, jaką niby to zapoczątkował Jan Paweł II, ale po pierwsze – nie do wszystkich tradycji warto nawiązywać, a po drugie – trzeba pamiętać, że Jan Paweł II odwiedził rzymską synagogę wkrótce po pomyślnym zatuszowaniu afery Banku Ambrosiano, w którą zamieszany był watykański Instytut Dzieł Religijnych, czyli ministerstwo finansów Stolicy Apostolskiej, a konkretnie – JE abp Marcinkus, który w związku z tym nie mógł nawet wystawić nosa poza obręb państwa watykańskiego, bo natychmiast zostałby aresztowany przez włoską policję. Ale kiedy sprawa przycichła, policja przymknęła oczy i Ekscelencja opuścił nie tylko Italię, ale i Europę i według moich wiadomości, dokonał życia w Kanadzie.

Czego grandziarze zażądali od Stolicy Apostolskiej za zablokowanie jazgotu „prasy międzynarodowej” i zatkanie ust różnym płomiennym bojownikom o sprawiedliwość, żeby już nie przypominali sobie różnych rzeczy – tego oczywiście nie wie nikt poza zainteresowanymi, chyba, że zachowały się jakieś „protokoły mędrców Syjonu” – ale nie można wykluczyć, że pielgrzymka Namiestnika Chrystusowego do synagogi znajdującej się w sercu chrześcijaństwa, była elementem ceny, jaką trzeba było zapłacić. Ale wydawało się, że Jan Paweł II zjadł tę żabę raz na zawsze. Tymczasem nawiązanie do tej właśnie tradycji przez Benedykta XVI wskazuje, że wcale nie raz na zawsze, że nie tylko jakieś „protokoły mędrców Syjonu” jednak musiały się zachować, ale przede wszystkim – że sytuacja finansowa Stolicy Apostolskiej musi być co najmniej niepokojąca.

Na ten drugi wniosek naprowadza mnie okoliczność, że o ile pobytowi Jana Pawła II w rzymskiej synagodze towarzyszyła, jeśli nawet nie rewerencja ze strony żydowskich gospodarzy, to w każdym razie zachowanie poprawne, pozbawione impertynencji. W przypadku odwiedzin synagogi przez Benedykta XVI niestety nie można tego powiedzieć. Jego obecność w synagodze została wykorzystana do sztorcowania go i niegrzecznego pouczania, co powinien, a czego nie powinien robić. W szczególności skrytykowane zostało uznanie przez Benedykta XVI heroiczności cnót chrześcijańskich JŚ Piusa XII. Akurat tego papieża upatrzyli sobie twórcy żydowskiej polityki historycznej na winowajcę, a jeśli nie na głównego winowajcę, to w każdym razie – współwinowajcę holokaustu (upraszam korektę żeby mi nie pisała tego słowa z dużej litery; Wojciech Dzieduszycki wspominał wprawdzie, że pewien handlarz, który dorobił się na handlu wołami pisał z dużej litery słowo „wół” – ale ja się na holokauście nie dorobiłem, więc nie mam powodu, żeby się do tej zasady akomodować) – że to niby „nie zrobił wszystkiego”.

Na czym to „wszystko” miało polegać – nikt nawet nie piśnie, bo przecież nie o to chodzi, tylko o przeforsowanie do zatwierdzenia poglądu, że tak naprawdę, to za holokaust odpowiedzialny jest Kościół katolicki – żeby potem łatwiej można go było doić i w ten sposób zneutralizować. Skoro nawet my, biedni felietoniści, wiemy takie rzeczy, to nie wierzę, żeby nie zdawał sobie z tego sprawy Jego Świątobliwość i watykańscy prałaci. Jeśli zatem mimo to Benedykt XVI pogalopował do synagogi, by wysłuchiwać zelżywości od handełesów, to możliwości są tylko dwie: albo finanse Kościoła katolickiego zależą od dobrego humoru grandziarzy i Benedykt XVI się poświęca – albo do tego reanimowania „tradycji” popychają go jacyś watykańscy agenci diaspory, co to wprawdzie „bez swojej wiedzy i zgody”, niemniej skutecznie wyświadczają różne przysługi. Co więcej – handełesy najwyraźniej musiały dojść do wniosku, że nie ma już co dbać o pozory, co zaskoczyło nawet takich spolegliwców, jak JE bp Tadeusz Pieronek. Mniejsza jednak o obłudne reakcje różnych filutów, bo demonstracja w rzymskiej synagodze pokazuje, że sytuacja jest poważna.

O ile sytuacja Stolicy Apostolskiej, a co za tym idzie – Kościoła katolickiego, może być poważna, to nie można tego powiedzieć o położeniu, w jakim znalazł się pan prezydent Lech Kaczyński z małżonką. Z uwagi na rok wyborczy najwyraźniej też postanowił zaprzyjaźnić się ze wszystkimi i w tym celu przyjął zaproszenie na doroczny bal dziennikarzy, chociaż powszechnie wiadomo, że na tej imprezie uniknięcie nieodpowiedniego towarzystwa jest niepodobieństwem. Mam na myśli nie tylko funkcjonariuszy żandarmerii, którym na przykład rosyjscy wielcy książęta nie podawali ręki, pamiętając o przestrodze króla pruskiego Fryderyka Wielkiego, że można posługiwać się kanaliami, ale nie wolno się z nimi spoufalać, ale przede wszystkim – konfidentów, w postaci rozmaitych „Stokrotek” i tym podobnych. Toteż w końcu doszło do tego, do czego dojść musiało – że pan prezydent Lech Kaczyński stał się obiektem bliskiego spotkania III stopnia z Dodą Elektrodą która w tym towarzystwie była „królową”. Ale w sytuacji, w jaką przy wydatnej pomocy pana prezydenta wpędzana jest Polska, to właściwie już nic nie szkodzi. Jaki pan – taki kram.

Stanisław Michalkiewicz

Felieton   tygodnik „Nasza Polska”   26 stycznia 2010

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Nasza Polska”.

Za: michalkiewicz.pl | http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=1207

Skip to content