Aktualizacja strony została wstrzymana

Donald Kłamliwy – Jerzy Robert Nowak

„Czasem mam ochotę powiedzieć prawdę, ale – to zabrzmi dziwnie – w tej mojej funkcji mówienie prawdy nie jest cnotą. Nie za to biorę pieniądze i nie to powinienem tam robić”. To dość osobliwe oświadczenie Donalda Tuska, jako wicemarszałka Sejmu, zawarte z jednym w wywiadów („Przekrój”, nr 15 z 2005 r.) każe ze szczególną ostrożnością potraktować złożoną parę dni temu przez przywódcę Platformy Obywatelskiej propozycję zaprezentowania się w osobnej debacie słuchaczom Radia Maryja. Czy można bowiem potraktowaćpoważnie propozycję kogoś, kto przedtem obrażał założyciela Radia Maryja i jego słuchaczy, a dotąd nie zdobył się na słowo „przepraszam”? Zapytajmy więc, czy warto prezentować w katolickiej rozgłośni polityka, który tylko czasem ma ochotę mówić prawdę, ale na ogół jej nie mówi? Przecież Radiu Maryja patronują słynne słowa o. dyrektora Tadeusza Rydzyka o potrzebie jednoznaczności, mówienia zawsze: tak – tak, nie – nie.

Wśród cech, które ułatwiły zaskakujące przyspieszenie kariery politycznej Donalda Tuska, był totalny brak skrupułów w działaniu dla zdobycia władzy. Zarówno w czasie kampanii wyborczej w 2005 r., jak i w całym okresie po wyborach niejednokrotnie okazywał ogromną agresywność i skłonności do zadawania ciosów poniżej pasa oraz umiejętność misternego intrygowania. Równocześnie zaś wielokrotnie dowiódł w praktyce, że jest politykiem nadzwyczaj giętkim w zmianach poglądów, człowiekiem bez właściwości. Potrafi niespodziewanie kreować się na gorliwego patriotę, gorliwego katolika, gorliwego obrońcę bezrobotnych, prezentować się jako główna nadzieja młodych na przyspieszenie awansu cywilizacyjnego Polski. A wszystko to czyni w imieniu tych samych liberałów, którzy po tylekroć w przeszłości realizowali najbardziej antynarodowe cele.

Przywódca partii broniącej interesów najbogatszych warstw potrafi gładkimi słowami ogólnikowych obietnic zaskarbiać sobie życzliwość nawet tak traktowanych po macoszemu przez jego partię najuboższych środowisk społecznych. Do perfekcji doprowadził manipulację niektórymi określeniami, np. stawianiem rzekomego znaku równości pomiędzy liberalizmem i wolnością. Chodzi tu przecież o liberalizm gospodarczy, który przez tyle lat po 1989 r. działał na szkodę milionów Polaków, zapewniając swobodę w okradaniu większej części obywateli przez gromady cwaniaków. Tusk deklarował, że państwo nie powinno odpowiadać za obywateli i mówił to w czasie, gdy ponad 700 tysięcy polskich pracowników w poniżeniu czekało na wypłatę zaległych płac od nieuczciwych przedsiębiorców. Przy całkowitej bierności państwa! I takiej właśnie wybiórczej wolności tylko dla bogatych miał przeciwdziałać program PiS, apelując o umocnienie Polski solidarnej wbrew Polsce liberalnej. Tusk natomiast stawiał na symbiozę interesów nowobogackich z oligarchii wspierającej PO z interesami ludzi starej postkomunistycznej nomenklatury.

Na bakier z polskością

Donald Tusk peroruje dziś o swojej dumie z Polski i polskości, starannie przemilczając, jak kiedyś wyszydzał tę polskość jako „nienormalność”. Akcentuje
swoją rzekomą żarliwość w obronie interesów narodowych, choć przez lata tak zawzięcie działał przeciw tym interesom.

Niegdyś polskość, według Donalda Tuska, to była nienormalność i niechciany temat: „Co pozostanie z polskości, gdy odejmiemy od niej cały ten wzniosło-ponuro-śmieszny teatr niespełnionych marzeń i nieuzasadnionych rojeń? Polskość – to nienormalność – takie skojarzenie nasuwa mi się z bolesną uporczywością, kiedy tylko dotykam tego niechcianego tematu” („Znak”, nr 11-12, z 1987 r.). Dziś deklaruje, że Polska jest jakoby jego pasją. Pewno bardzo chciałby zapomnieć o swym dawniejszym szczerym tekście, zamiast bić się za niego w piersi i przeprosić Polaków. W dalszej części tamtej wypowiedzi ze swadą perorował: „Polskość wywołuje u mnie niezmiennie odruch buntu: historia, geografia, pech dziejowy i Bóg wie co jeszcze, wrzuciły na moje barki brzemię, którego nie mam specjalnie ochoty dźwigać… Piękniejsza od Polski jest ucieczka od Polski, tej ziemi, konkretnej, przegranej, brudnej i biednej. I dlatego tak często nas ogłupia, zaślepia, prowadzi w Krainę mitu. Sama jest mitem”. Znany działacz dawnej opozycji solidarnościowej na Dolnym Śląsku, wiceprezes Stowarzyszenia „Pro Cultura Catholica” Lech Stefan, przytaczając cytowany wyżej jakże szokujący atak Donalda Tuska na „nienormalną polskość”, pisał: „Co dzisiaj czytamy na billboardach tego kandydata na Urząd Prezydenta? – Czytamy hasło: B”Bądźmy dumni z Polski’. Nie będę już przypominał innych nieoczekiwanych zwrotów. Dyskretnie przemilczę, i tak zresztą są własnością publiczną. Który Tusk jest prawdziwy? Ten z wczorajszych czy ten z dzisiejszych afiszy? Podejrzewam, że nie jest to z jego strony rozdwojenie jaźni politycznej, a jedynie nieuczciwa gra wyborcza. Jego poglądy zostały ukształtowane
wcześniej i należy przypuszczać, że to, niestety, pierwsze wypowiedzi są prawdziwe” (por. L. Stefan, „Dokąd zmierzasz Polsko?”, „Niedziela” z 30 października 2005 r.).

Dodam w tym momencie, że zawsze dziwiłem się postawie Donalda Tuska. Jeśli kiedyś tak gromko zapewniał, że „polskość to nienormalność”, to czego przez lata szukał na kierowniczych stanowiskach w polskim parlamencie?! Dziś ten sam Donald Tusk udaje wielkiego patriotę, niewzruszonego rzecznika Polski i polskości. W książce „Solidarność i duma” (Gdańsk 2005 r.) stwierdza z patosem: „Polska jest moją pasją” (s. 6), „pamięć – najważniejszy oręż Polaków” (s. 31). Tyle że odwołując się do „pamięci” o tym, co wypisywał Tusk aż nadto szczerze przedtem, nie mamy żadnego powodu, by dzisiaj wierzyć w jego ekstatyczne tyrady o Polsce! Tym bardziej gdy równocześnie atakuje prawdziwych i konsekwentnych patriotów, na czele z o. Tadeuszem Rydzykiem. Tusk zarzuca o. Rydzykowi rzekome kierowanie się pragnieniem „kłamstwa i przemocy” w wewnętrznych sprawach polskich. Twierdzi (op. cit., s. 98), że „Rydzyk toczy spór z Europą, którą wyobraża sobie na podobieństwo Turczyna, z jakim walczył Jan Sobieski”. W ten sposób Tusk deformuje postawę o. Rydzyka i Radia Maryja w obronie polskiej tożsamości i polskich interesów narodowych, solidarnie wspartą chociażby przez naszego niemieckiego przyjaciela Carla Beddermanna.

Pogarda dla polskiego przemysłu

W mojej książce pt. „Zagrożenia dla Polski i polskości” (t. I, s. 121) pisałem: „Sztucznie wywindowani do góry przez Wałęsę trzeciorzędni politycy z Kongresu Liberalno-Demokratycznego (KLD) wyróżniali się głównie skrajnym zapatrzeniem na Zachód i lekceważeniem własnych polskich szans rozwojowych. Tak jak jeden z czołowych przywódców KLD Donald Tusk, który nie ukrywał absolutnej pogardy dla możliwości polskiego przemysłu, dając do zrozumienia, że cały nasz przemysł jest jakoby tylko kupą bezwartościowego złomu. W wystąpieniu na spotkaniu z wyborcami w Starachowicach w sierpniu 1993 roku Tusk deklarował: „Mogę stanąć nago na głowie na szczycie Pałacu Kultury i powtarzać, że prywatyzacja już przyniosła Polsce biliony złotych, że polskie przedsiębiorstwa są mało albo nic nie warte i dlatego są tanio sprzedawane” (podkr. – J.R.N.) (por. Z. Nowak, „Tusk nagi”, „Gazeta Wyborcza”, z 14-15 sierpnia 1993 r.). Można by długo wyliczać przykłady najnowocześniejszych polskich zakładów, sprzedanych w ręce zachodnich przedsiębiorców za bezcen, po cenie kilkakrotnie niższej od ich rzeczywistej wartości. Największą i najnowocześniejszą celulozownię i papiernię w Kwidzynie sprzedano zaledwie za 120 mln dolarów, choć warta była 600 mln dolarów. Dość przypomnieć, jak pysznił się swym kwidzyńskim zakupem amerykański dyrektor C. Cato Ealy, mówiąc w wywiadzie dla „Journal of Business strategy” (marzec – kwiecień 1993): „Wierzymy, że zarobimy bardzo atrakcyjny dochód z tej inwestycji. (…) Polski rząd wydał prawdopodobnie trzy do czterech razy tyle na zbudowanie tej fabryki i dzisiaj byłaby ona w zasadzie nie do kupienia nawet za zbliżoną cenę nigdzie indziej w świecie”. Nigdzie indziej w świecie, poza Polską, dzięki „wielkoduszności” liberałów gospodarczych takich jak Janusz Lewandowski czy Donald Tusk!  Sam Tusk nigdy się nie wytłumaczył z nagłośnionego choćby w Starachowicach w 1993 r. publicznego dorabiania ideologii dla grabieżczych wyprzedaży, niszczących majątek
Rzeczypospolitej, majątek nas wszystkich!

Od niechęci do Kościoła do późnego „nawrócenia”

Z wypowiedzi Donalda Tuska w ostatnich latach wynika, że w parze z nawróceniem na „polskość” ma iść również jego nagła niespodziewana afirmacja katolicyzmu, przejawiająca się w bardzo aktywnym udziale w uroczystościach religijnych, a nawet ostentacyjnym pokazywaniu się z hierarchami. A jak było dawniej? Jak pisze R. Kalukin: „Przed laty Tusk otwarcie przyznawał, że nie
uczestniczy w praktykach religijnych, a w ogóle to trudno określić, czy jest osobą wierzącą” (por. R. Kalukin, „Donald Tusk: kariera brata łaty”, „Gazeta Wyborcza” z 15-16 października 2005 r.). Nawet w czasie wyborów do Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego przegrał kiedyś głównie dlatego, że zarzucono mu brak przywiązania do religii.

Były przywódca prawego skrzydła Kongresu Liberalno-Demokratycznego Lech Mażewski oskarżał Tuska jako jedną z osób szczególnie odpowiedzialnych za „swoistą barbaryzację KLD”, jego
odejście od pierwotnych nawiązań do tradycji etyki chrześcijańskiej i pojawienie się antyklerykalizmu. Jak pisał Mażewski w katolickim „Ładzie” z 7 kwietnia 1994 r.: „Pod koniec 1992 r. czołowi przywódcy (D. Tusk czy J. Lewandowski) zaczęli krążyć po Polsce z kagankiem oświaty seksualnej, twierdząc, że bez nieograniczonego prawa do aborcji nie ma prawdziwej demokracji, a jedynie zakamuflowana dyktatura Kościoła”.

Jednocześnie tak niechętny Kościołowi Donald Tusk nie omieszkał w pewnym momencie pójść w imię doraźnych interesów politycznych na herbatkę do księdza arcybiskupa Tadeusza
Gocłowskiego. Dziennikarze „Źycia Warszawy” (nr z 26 lipca 1993 r.) ze zdziwieniem pytali: „Co taki integralny liberał jak pan robił na herbatce u arcybiskupa Gocłowskiego?”. Tusk,
odpowiadając, stwierdził, że ks. abp T. Gocłowski „nie obrazi się chyba, jeśli powiem: Churchill był gotów paktować z diabłem, żeby przekonać Hitlera. Ja pójdę choćby do arcybiskupa, jeśli miałoby to pomóc w stabilizacji politycznej po wyborach. Oczywiście ani ja nie jestem Churchillem, ani arcybiskup diabłem”. Wiele osób wątpi, czy rzeczywiście Tusk przeżył ten nagły „przełom religijny” w związku ze śmiercią Jana Pawła II, a źródeł ewolucji Tuska po wielu latach odwrócenia od Kościoła szuka głównie w jego manewrach przedwyborczych – wzięcie ślubu kościelnego po 20 latach małżeństwa zaledwie na miesiąc przed wyborami! (por. J. Kurski, „Wszystkie błędy Tuska”, „Gazeta Wyborcza” z 3 października 2005 r.). Niektórzy zwrócili uwagę na fakt pojawienia się w reklamach wyborczych wizerunku Donalda Tuska z ks. kard. Dziwiszem, a nawet przy grobie ks. Tischnera (por. Joanna Tańska, „Przegląd” z 23 października 2005 r.).

Pomimo ostentacyjnego manifestowania swej „nowej” religijności w toku kampanii przedwyborczej 2005 r. Tuskowi parokrotnie „wyrwały się” nieopatrznie powiedzenia w jego starym antykościelnym stylu. Podczas posiedzenia Rady Krajowej PO 16 lipca 2005 r. Tusk powiedział: „Polska nie jest skazana na wybór między czerwonym a czarnym. Jest Platforma Obywatelska. Stańmy po jasnej stronie mocy” (cyt. za: P. Siergiejczyk, „Jasna strona mocy?”, „Nasza Polska” z 26 lipca 2005 r.). Miało to oznaczać uwypuklenie roli PO jako siły sterującej między „czerwonymi” a
„czarnymi”, czyli między postkomunistami a Kościołem. Ten styl przeciwstawienia zarówno „czerwonym”, jak i „czarnym” był najlepszym dowodem na to, jak bardzo koniunkturalne było
ostentacyjne manifestowanie w ostatnich latach przez Tuska jego sympatii do Kościoła.

Leniwy „chłoptaś z KLD”

Ciekawe, że nawet były protektor gdańskich liberałów: J.K. Bieleckiego i D. Tuska – Bronisław Geremek, uważał ich za „chłoptasi, którym gdzieś tam przy Wałęsie nogi urosły, i że powinni nadal taplać się w gdańskim bajorku, a nie brać do poważnej polityki”. Tak to przynajmniej wspomina w swej książce Jan M. Rokita (por. „Alfabet Rokity”, Kraków 2004). Dziś, gdy media uparcie próbują kreować mit stanowczego i zapracowanego Tuska, dziwnie zapomina się, że przez wiele lat uchodził on za typ lenia i sybaryty. Sam zresztą wcale kiedyś nie ukrywał tego typu skłonności
u siebie. W wywiadzie udzielonym w 1991 r. mówił: „Bardzo cenię sobie luz. (…) Tak w ogóle to lubię poleniuchować, nie mam manii prześladowczej, że ciągle muszę coś robić. Na przykład lubię leżeć w łóżku i patrzeć bezmyślnie w sufit” (podkr. – J.R.N.) (cyt. za: R. Kalukin op. cit.). Jeszcze w styczniu 1997 r. Tusk szczerze wyznał w wywiadzie dla „Głosu Wybrzeża”, pytany, z jakiego powodu najczęściej gryzie go sumienie, odpowiedział: „Z powodu lenistwa”. Mówił to ten sam człowiek, który w jednym z wywiadów ostro pomstował na polską „próżniaczą klasę polityczną”. W tym samym wywiadzie z Tuskiem dla „Gazety Wyborczej” pytano: „W wywiadzie dla „Echa Dnia” tak Pan tłumaczył odejście z Unii [Wolności – J.R.N.]: – „Nie chciałem żyć w tym politycznym ciepełku, którego głównym sensem jest pobieranie wynagrodzenia. Mam niewiele ponad 40 lat i jeszcze chce mi się coś robić”. – „To dlaczego tak długo tkwił Pan w tym ciepełku i nie chciało się Panu czegoś zrobić?””.

Ciekawe, że były lider PO Jan M. Rokita zapytywany przez rozmówców (M. Karnowskiego i P. Zarembę), skąd wywodzi się stereotyp Donalda Tuska jako „nieco leniwego birbanta”, odpowiedział:

„Ten stereotyp wywodzi się z radosnej, nieco ludycznej atmosfery dawnego Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Sam Tusk wzmocnił go cokolwiek nieostrożnymi wywiadami, w których mówił na przykład o tym, że kupuje drogie garnitury”. Rokita tłumaczył zarzuty leniuchowania, padające pod adresem Donalda Tuska nawet z szeregów Unii Wolności, m.in. tym, że Tusk jako „dysydent w Unii Wolności został zahibernowany na całe cztery lata na stanowisku marszałka Senatu [był wicemarszałkiem] – J.R.N.]. To była funkcja demoralizująca. Marszałek Senatu nie robi nic. Wicemarszałek Senatu nie robi podwójnie nic” („Alfabet Rokity…”, op. cit., s. 285).

Niezbyt obfitujący w dokonania był również kolejny występ Donalda Tuska w roli wicemarszałka, tym razem Sejmu. Jego wystąpienia sejmowe „można było policzyć na palcach jednej ręki” (wg „Gazety Wyborczej” z 15-16 października 2005 r.). Do jakiego stopnia „pracuś” Tusk lekceważył swoją funkcję, możemy przekonać się choćby z tekstu Piotra Jakuckiego w „Naszej Polsce”: „(…) Wróćmy do pewnej sytuacji z sierpnia 2003 r., gdy Tusk był wicemarszałkiem Sejmu. Jak informował „Głos Wybrzeża” (8-10 sierpnia 2003 r.) w czasie, gdy posłowie dyskutowali o sprawach istotnych dla kraju, Tusk – prowadzący obrady – znudzony, udając, że czuwa nad przebiegiem dyskusji, oglądał na monitorze mecz Interu Mediolan z VB Stuttgart”. Piotr Jakucki tak komentował to zachowanie Tuska:

„Wyobraźmy sobie teraz sytuację, gdy Rosja odcina nam gaz, a Niemcy wyłączają prąd w przejętych przez nich elektrowniach. Jak reaguje prezydent Tusk? Mówi: „Nie przeszkadzajcie, jeszcze
dwadzieścia minut do końca meczu”” (por. P. Jakucki: Wybierzmy Polskę!, „Nasza Polska” z 18 października 2005 r.).

W wywiadzie dla magazynu „Viva” Tusk powiedział m.in.: „Mam zbyt dużą łatwość pozorowania dobroci. (…) Mam dość naturalną skłonność – może nawet zbyt perfekcyjnie ją wyszlifowałem – unikania sytuacji, które wiążą się z czymś przykrym albo z wysiłkiem (…)” (cyt. za: P. Smoleński: Garnitury marszałka, „Gazeta Wyborcza” z 10 września 2001 r.). Współautor „Krakowskiego
Przedmieścia 27″ Tomasz Skory przypomniał rozmówcy z „Wyborczej”, iż o Tusku powiedziano kiedyś, „że to takie polityczne dziecię, kobietę uwiedzie, faceta rozbroi” (por. tamże).

Zygzaki kariery Tuska

W młodości Donald Tusk związał się z gdańską opozycją i szybko zafascynował się liberalizmem. W latach 80. pracował w Spółdzielni Pracy Robót, która w najlepszym dla niej okresie zatrudniała setkę pracowników: działaczy Ruchu Młodej Polski, liberałów i ludzi z „Solidarności”. Jego kolega Mirosław Rybicki, wówczas członek Ruchu Młodej Polski, opisywał: „Gdy pracowaliśmy w spółdzielni, piło się sporo. Donald też za kołnierz nie wylewał. Przeciwnie. Pamiętam, że kiedyś razem się zastanawialiśmy, czy przypadkiem nie przesadzamy. Myślę, że byliśmy gdzieś na granicy, od której zaczynają się problemy z alkoholem” (por. I.Ryciak, D. Wilczak, „Te sprzeczności”, „Newsweek” z 30 października 2005 r.).  Na tle opozycyjnych związków Donalda Tuska trochę dziwna była jego współpraca w przygotowaniu książki „Dzieje Brus i okolicy” (pracy zbiorowej pod redakcją J. Borzyszkowskiego, Chojnice- Gdańsk 1984). Książka ta zawierała m.in. liczne
deformacje historii Polski po 1944 r. i wyzwiska pod adresem polskiego podziemia niepodległościowego. Pisano tam, że „W Leśnie wójt Jan Kłopotek-Główczewski został we wrześniu 1946 r. zamordowany przez bandę reakcyjnego podziemia” (s. 421).

Spotwarzono tam oddział legendarnego majora „Łupaszki”: „Była to bardzo ruchliwa grupa, nieustannie zmieniająca miejsce pobytu, posługująca się zrabowanymi samochodami ciężarowymi i stąd trudno uchwytna. W sierpniu i wrześniu 1946 r. banda obrała jako główny teren swych akcji właśnie gminy Leśno i Brusy, a ponadto Karsin i Czersk. Organizowała w tym rejonie wiele zakrojonych napadów na pociągi, autobusy, instytucje państwowe i spółdzielcze, a także na prywatne mieszkania, głównie osób znanych z przynależności do partii lewicowych. Członkowie
podziemnych grup wysyłali „upomnienia” do działaczy (m.in. wójt Główczewski otrzymał na krótko przed swym zgonem trzy kolejne, pisane na maszynie i zatytułowane „Głos z lasu” wezwania do wycofania się z działalności publicznej), a w czasie napadów wygłaszali pod groźbą pistoletów „patriotyczne” przemówienia, zapowiadając swój rychły triumf. Mimo to ludność, znękana terrorystycznymi akcjami, nie udzielała poparcia zbrojnemu podziemiu. W sprawozdaniu sytuacyjnym z 3 września 1946 r. starosta T. Rześniowiecki następująco charakteryzował postawę społeczeństwa: „O ile do wystąpień AK ludność początkowo podeszła z zainteresowaniem, a sporadycznie z zadowoleniem, omawiane napady spotykają się dzisiaj ogólnie z oburzeniem. Ludność przestała wierzyć w to, że bandy są organizacją podziemną, względnie w to, że oddziały AK względnie partyzanckie działają z pobudek ideowych, toteż potępia się podobne wystąpienia”. Ocena ta
była trafna, o czym świadczyły natychmiastowe meldunki do władz o zauważonych ruchach oraz akcjach leśnych oddziałów. Pozwalało to organom bezpieczeństwa skuteczniej zwalczać podziemie”. Donald Tusk opracowywał do takiej właśnie książki skorowidz nazwisk, musiał więc jako historyk dobrze zdawać sobie sprawę z jej treści. Jak ocenić tego rodzaju pracę? Czy ktokolwiek uznałby za moralnie dobre przygotowanie skorowidza do książki szkalującej działaczy „Solidarności”? A przecież major „Łupaszko” i inni żołnierze oddziałów podziemia niepodległościowego byli poprzednikami „Solidarności”.

Po 1989 r. Tusk zaczął robić błyskawiczną karierę w Kongresie Liberalno-Demokratycznym, który słynął z instrumentalnego traktowania polityki. Wśród ludzi z Kongresu mówiono, że „polityka to handel rybami”. W „Gazecie Wyborczej”, tak mocno związanej z ludźmi Unii Demokratycznej i Unii Wolności, dano dość bezwzględny obraz „niebezpiecznych związków” wielu ludzi z Kongresu
Liberalno-Demokratycznego, pisząc: „Parlamentarny klub KLD to były w zasadzie dwa kluby. Wewnętrzny, może dziesięcioosobowy, i zewnętrzny, o którym członkowie wewnętrznego – Lewandowski, Bielecki, Tusk – mawiali: „O Boże, co nam się przytrafiło”. A przytrafili się np.: poseł – biznesmen karany za nielegalną działalność gospodarczą i zanieczyszczanie środowiska, senator umoczony w wiele afer, poseł – przedsiębiorca aresztowany przez UOP za milionowe przekręty podatkowe. Ulica ochrzciła liberałów „aferałami”. Ale dostało się nie tym, co trzeba. Witold Gadomski, ówczesny poseł KLD, wspomina, jak członkowie klubu wewnętrznego raz po raz załamywali ręce, dowiadując się o kolejnych wyskokach partyjnych kolegów: „Pewien poseł chwalił się, że ukradziono mu samochód, który był w laesingu za kilka ówczesnych miliardów. Wszyscy wiedzieli, że kradzież była nagrana. Ale nic z tym nie zrobiono, bo reagując na takie historie, mogliśmy
rozwalić cały klub. Lewandowski dodaje, że członkowstwo w KLD dawało wielu raczkującym biznesmenom poczucie, że pójdzie im łatwiej w interesach – i to było nieszczęściem partii” (por. P. Smoleński, „Garnitury marszałka”, „Gazeta Wyborcza” z 10 września 2001 r.). Nieprzypadkowo współkierowany przez Donalda Tuska Kongres Liberalno-Demokratyczny (KLD) wielu
złośliwie nazywało Kongresem Lewych Dochodów.  Pełne zygzaków były zachowania Donalda Tuska i jego kolegów liberałów w latach 1991 i 1992. Początkowo Tusk obiecał, że poprze B. Geremka w jego próbach tworzenia rządu, ale szybko wycofał się z tej obietnicy, a potem poparł rząd Jana Olszewskiego… na krótko.
Tusk i jego koledzy z KLD, zrywając z Olszewskim i Kaczyńskim, całkowicie postawili na prezydenta Lecha Wałęsę. Współtwórca Wolnych Związków Zawodowych na Wybrzeżu, były sekretarz „Tygodnika Solidarność” w 1981 r. Krzysztof Wyszkowski tak wspominał ówczesną woltę Tuska: „(…) w 1983 r. byłem aresztowany razem z Donaldem Tuskiem. Znam to środowisko, nawet
pomagałem przy tworzeniu Kongresu. Na temat konieczności lustracji przegadałem z Tuskiem wiele nocy. On zawsze zapewniał, że jest za, ale w decydującym momencie dokonał wolty i służył Wałęsie (…)” (por. Towarzystwo medialne. Rozmowa M.Rutkowskiej z K. Wyszkowskim, „Nasz Dziennik” z 5 października 2005 r.). W tym czasie Tusk zaprezentował swoje dość szczególne pojmowanie demokracji, publicznie występując z wyraźną aprobatą dla niekonstytucyjnych działań, które obliczone były na umocnienie władzy Wałęsy. 20 marca 1992 r. powiedział w
Radiu Zet: „Być może trzeba będzie wybrać pozakonstytucyjne rozwiązanie, jakim byłoby utworzenie rządu z prezydentem jako premierem”. Już w owych miesiącach Tusk wykazał prawdziwie wielkie umiejętności w prowadzeniu gierek i intryg politycznych. Dał im szczególny wyraz w czerwcu 1992 r., odgrywając bardzo aktywną rolę w zakulisowych przygotowaniach do
obalenia rządu J. Olszewskiego, żywiąc nadzieję, że również postkomunistyczny SLD odpowiednio wesprze te działania. Pokazał to aż nadto wyraźnie film „Nocna zmiana”.
W połowie kadencji parlamentu wybranego jesienią 1991 r. jako lider KLD Tusk doprowadził do zjednoczenia z klubem Polskiej Partii Przyjaciół Piwa, przynajmniej w części utworzonej przez
różnych szemranych biznesmenów. W nowym klubie Polskiego Programu Liberalnego obok Tuska, Bieleckiego czy Lewandowskiego zasiedli m.in. były milicjant Jerzy Dziewulski (później przeszedł do SLD) czy Leszek Bubel (por. P. Siergiejczyk, „Pamiętacie aferałów”, „Nasza Polska” z 18 października 2005 r.). Przypomnijmy tu, że były kolega klubowy Tuska, Leszek Bubel, od wielu lat odgrywa z powodzeniem rolę niebezpiecznego prowokatora w kręgach narodowych. Autor „Naszej Polski” przypomniał, że „w klubie Polskiego Programu Liberalnego (…) znalazło się aż 5 posłów, którzy figurowali na tzw. liście Macierewicza jako współpracownicy SB: Michał Boni, Tomasz Holc, Władysław Reichelt, Herbert Szafraniec i Jan Zylber (Holc i Zylber weszli do Sejmu z list PPPP, pozostali z KLD)”. W tym kontekście jak gorzka ironia brzmiały słowa Tuska, który przed kolejnymi wyborami przekonywał, że warto głosować na jego partię, „by procent normalnych i
przyzwoitych posłów w Sejmie był jak najwyższy”.

W wyborach parlamentarnych jesienią 1993 r. Tusk i inni przywódcy KLD przez zadufanie odrzucili projekt pójścia do wyborów w koalicji z Unią Demokratyczną, i KLD uzyskało tylko 3,99 proc. głosów, nie przekraczając progu wyborczego. Spokorniały po klęsce wyborczej Tusk i inni liderzy KLD dali się przygarnąć przez Unię Demokratyczną, jednocząc się z nią w 1994 roku. Tusk
mianowany początkowo wiceszefem nowej zjednoczonej partii stopniowo zaczął się czuć w niej marginalizowany. Wybór na wicemarszałka Senatu, stanowisko bardziej prestiżowe niż faktycznie znaczące, nie zaspokajał w pełni jego ambicji. Pomimo tego jeszcze w listopadzie 2001 r. z werwą zapewniał: „Jedyną siłą, która zdolna jest przeciwstawić się SLD, jest dziś Unia Wolności” (por. Prawdziwy wybór. Rozmowa B. Mazura z D. Tuskiem, „Wprost” z 19 listopada 2000 r.). W grudniu 2000 r. na kongresie UW doszło do dramatycznych wydarzeń, które przesądziły o wyjściu Tuska i jego przyjaciół politycznych z Unii i stworzenia Platformy Obywatelskiej. Po zwycięstwie B. Geremka w rywalizacji z D. Tuskiem o fotel przewodniczącego partii doszło do wyeliminowania wszystkich stronników Tuska w wyborach do Rady Krajowej UW. To przesądziło sprawę. W styczniu 2001 r. Tusk z większością liberałów odeszli z UW i utworzyli Platformę Obywatelską.

prof. Jerzy Robert Nowak

 

Skip to content