Aktualizacja strony została wstrzymana

(Jaśnie) Pan Murzyn

Jakiś czas temu, jako gość programu „Szymon Majewski show”, otrzymałem scenariusz odcinka. Przeczytałem, że obok mnie, w jednej ze scen, pojawić się miał „Pan Murzyn”. Określenie zdziwiło mnie. Wyjaśniono mi, że chodzi o opisanie postaci z szacunkiem. Dlaczego zatem ja sam nie pojawiłem się w scenariuszu jako „Pan Biały?”. Nie było też „Pana Gościa”…

Polskie media nieustannie piszą o „czarnoskórym” prezydencie Obamie, używając rasowego określenia Murzyn wstydliwie. Pomijając fakt, dziwnie uchodzący rzeszom dziennikarzy, że Obama jest Mulatem, powstaje pytanie, czy McCain był kandydatem „białoskórych”?  I co na to czerwonoskorzy Indianie?

Mieszkając przez ostatnich 20 lat w Ameryce, przeoczyłem moment, w którym słowo „Murzyn” zaczęło w Polsce denerwować, stało się tabu, dołączyło do słów-chwytów stosowanych przez proponentów globalizacji kulturowej Europy. W ciągu niespełna dwóch pokoleń używający potocznego słowa „Murzyn” przeszli do kategorii nietolerancyjnych Polaków, wręcz rasistów, którzy nie potrafią się odnaleźć w nowoczesnym tyglu współczesnego świata.

Bambo propagandowy

Kiedy w szkole dukaliśmy „Murzynka Bambo” Tuwima na wyrywki, nie wiedzieć czemu, zamiast „uczy się pilnie…”, stale wychodziło mi: „uczy się w Wilnie z pierwszej czytanki…”, więc zawsze dostawałem pałę i nigdy nie wiedziałem, za co. Odtąd obdarzony nieprzewidywalną mocą tajemniczy Murzynek stawał się dla mnie bohaterem dwóch narodów, tak jakby. Marzyłem o nim, pragnąłem go poznać, śnił mi się po nocach… W rzeczy samej w tamtych czasach Murzyn w Bydgoszczy był zjawiskowo tak odległy jak nogi Sophii Loren w autobusie marki Jelcz, który woził nas co dzień do szkoły.

Dzisiejsza młodzież nie wie już, że opanowanie pamięciowe tego wierszyka było dla dzieci w komunistycznej Polsce obowiązkiem, taką legitymacją niezbędną do funkcjonowania w roli przyszłego obywatela wspierającego proletariuszy wszystkich krajów, którzy akurat w tym czasie łączyli się w wysiłku opanowania krainy nazwanej kolorowo przez Szklarskiego Czarnym Lądem.

Sowieci kupowali ten ląd kak idziot: do Gwinei pojechało milion śrubokrętów, pługi śnieżne. Do Egiptu poszły ziły (bez części zamiennych). W Sudanie Chruszczow postawił fabrykę puszek (nie było co/kogo puszkować). Do wyzwalających się spod kolonialnego jarzma afrykańskich krajów w jedną stronę jechała pomoc gospodarcza, w drugą jechali Murzyni. Mieli polubić komunistycznych braci, a bracia przygarnąć ich proletariackim uściskiem. Nie wychodziło to najlepiej.

Najpierw poszło o dziewczyny. Komsomolcy sprawili Murzynom lanie za podrywanie swoich. Murzyn w Moskwie był dla sowieckiej maładioży tym, czym wiele lat później dla polskich nastolatków bawiących u Maxima w Gdyni sypiący zielonymi Mahoniowy Gość. Separatyzm praktykowały sowieckie ambasady w Afryce, stosujące dyplomatyczną zasadę niebratania się z czarnymi.

Wtedy to, aby zapobiec rasistowskim incydentom, w salonach towarzyszy narodził się plan podsunięcia dzieciom promurzyńskiej rymowanki i umieszczenia jej w każdym elementarzu, każdej szkoły.

Tak historii przypasował się Tuwim. Figlarny Bambo od 1957 roku przez następnych 25 lat budził naszą sympatię, uczył i bawił zarazem, przy okazji zamieniając polskie dzieci w piątą kolumnę sowieckiej propagandy.

Kilka pokoleń po tym, gdy Murzynek Bambo zamieszkał nad Wisłą, antyrasistowski w założeniu wierszyk czyta już nowe pokolenie Polaków, ale zupełnie inaczej. Oto sympatyczny Murzynek fiknął koziołka o 180 stopni i maszeruje dziś w pierwszomajowym pochodzie liberalnej rewolucji ze szturmówką tolerancji w garści.

Polack, Murzyn dwa bratanki

Sąd Najwyższy podtrzymał w mocy wyrok Sądu Apelacyjnego we Wrocławiu i oddalił pozew czarnoskórego studenta Samuela Fosso przeciwko wydawnictwu Dobry Humor, które w 1997 roku opublikowało rasistowskie dowcipy o Murzynach” („Gazeta Wyborcza”, 2000).

Tolerancyjne lobby w Polsce zapiszczało, jak rasowa opona powinna: „Stowarzyszenie przeciw Antysemityzmowi i Ksenofobii wyraziło niepokój, że w Polsce nie karze się za lżenie mniejszości etnicznych i religijnych, co świadczy o braku wyczulenia jurysdykcji na problemy rasizmu i ksenofobii”. Wezwano do debaty, ale do niej nie doszło. Samuel Fosso strzelił za wcześnie i ze złej armaty. Udowodnienie szkodliwości społecznej utworu satyrycznego jest trudne prawnie. Wie o tym ponad 10 milionów Polaków w Ameryce, wyśmiewanych każdego dnia w tzw. Polish Jokes, w których główną rolę gra pan Polack.

Ale dzisiejsze protolerancyjne lobby bardziej interesuje dobre samopoczucie paru tysięcy Murzynów w Polsce niż godność ponad 10 milionów Polaków w Ameryce. Ci ostatni zaś, kiedy odwiedzają ojczyznę, coraz częściej potykają się o zręby konstrukcji, którą w Ameryce od lat stawiają kulturowi marksiści, a w której jedną ze sprężyn są Słowa -Katapulty.

„Polack” jest stary jak Ameryka. Termin wywodzi się z nonszalancji, z jaką amerykańska kultura asymiluje i amerykanizuje rodzime etnicznie nazewnictwo, wchłaniając rzesze imigrantów. Polack (zamiast poprawnie: Pole) przylgnął do katalogów urzedników imigracyjnych Ellis Island jako łatwy do wypowiedzenia endonim. Dla na ogół mało obeznanych z geografią Amerykanów Polack to był każdy, kto mieszkał na wschód od Niemiec, gdzie dla wielu w Ameryce kończyła się Europa. W efekcie gdzieś na polskiej, na ogół niewykształconej, imigracyjnej drodze utrwalił się wizerunek amerykańskiego Polaka jako człowieka mało bystrego, „uczciwego poczciwca” obdarzonego prostym sercem i nadludzką siłą.

Jest to wizerunek plastyczny filmowo, zezwalający scenarzystom Hollywoodu na artystyczne fiku psiku, w którym Polack gra na emocjach jak Rusek na akordeonie. Taki jest Stanley Kowalski w sztuce Tennessee Williamsa „Tramwaj zwany pożądaniem”. Ów Polack jawi się w tej klasyce światowej literatury jako prostolinijny, brutalny tępak w zapoconej koszuli i z butelką whisky w ręce.

W filmie „Uciekinier” (The Fugitive) z 1993 r. z Harrisonem Fordem pojawia się scena z poszukiwanym przez policję „chicagowskim Polaczkiem” i jego mamą. On, zamieszany w handel narkotykami, i ona, paplająca po polsku przaśna kobieta, której jedyną pozytywną cechą jest gościnność.

W romantycznej komedii „Rozstanie” (The Breakup) z 2006 r. partnerem Brooke Meyers (Jennifer Anniston) jest Gary Grobowski, chicagowski „Polaczek bez przyszłości”, jak sam o sobie mówi. Jest wielki, prosty i głupi. Lubi futbol i piwo i nie odróżnia Van Gogha od Picassa.

Film „Borat” o amerykańskim korespondencie z Kazachstanu był często odbierany wśród moich amerykańskich kolegów jako film o Polakach (wielu z nich uważa, że Kazachstan to odległa prowincja Polski), zwłaszcza że eklektycznie skonstruowany bohater wtrącał także nasze „jak sie mas” i „dzien dobre”. Odkąd film się ukazał, polskich korespondentów telewizyjnych w Ameryce określa się mianem Boratów, i nie jest to wcale dowcip.

Coś mi się zdaje, że te same dowcipy z podstawionym zamiast słowa „Polack” słowem „czarnuch” (Nigger) czy „żydek” (Hymie) przerwałaby w try miga jakaś komisja ds. tolerancji, posyłając opowiadającego na zasłużony odpoczynek. Taki m.in. los spotkał w 2007 r. Dona Imusa prowadzącego przez 30 lat program newsowo-satyryczny po tym, gdy użył sformułowania „trawniki” (oryg. nappy headed hoes, dosł. k…y z sianem na głowie), komentując na żywo mecz czarnych koszykarek Rutgers University. Stacja CBS zerwała z nim 40-milionowy kontrakt.

Słowa -Katapulty

Parę lat temu w TVP pewien dyrektor powiedział mi przejęty, że właśnie usiadł w fotelu katapulcie, jakim w telewizyjnym żargonie zwykliśmy określać posadę szefa Jedynki. Chodziło o to, że stanowisko to miało niewidzialny uchwyt, za który pociągała co jakiś czas niewidzialna ręka niczym pilot F-16 za dźwignię „eject”, katapultując delikwenta w niebyt.

Otóż w dzisiejszej Ameryce istnieje coś, co określiłbym jako „Słowa-Katapulty”, określenia no-no, językowe tabu, coś, czym za moich czasów na studiach w socjalistycznej Polsce były np. słowa: „solidarność”, „Wałęsa” albo po prostu: „Lechu”, „Wilno”, „gułag”. „Katyń” był superkatapultą (jedynym niekatapultowanym, jakiego znam, był Radek Sikorski, który na fakultecie z historii wygłosił referat „Katyń – sowiecka zbrodnia” i dosiedział w ławce, w jednym kawałku, do dzwonka).

W Ameryce słowa katapulty pojawiły się stosunkowo niedawno. W 2006 roku radiowiec Tim Dorsey stracił pracę, ponieważ mówiąc o aspiracjach Condoleezzy Rice, przejęzyczył się, używając zamiast słowa „coup” (sukces) słowa katapulty „coon” (rasistowsko o Murzynach

– skrót od szop, raccoon). Lista katapultowanych jest długa i obejmuje także tzw. zwykłych ludzi. Parę miesięcy temu w Kansas 22-latek katapultował się ze sklepu sieci Journey po tym,   jak  pewien Murzyn po awanturze zareklamował buty do zwrotu. Cchłopak zwrócił pieniądze wraz z rachunkiem, na którym, zamiast nazwiska klienta, wbił do komputera: „dumb n” (głupi cz[arnuch]). Jak niegdyś SB w Polsce, tak dziś FBI w Ameryce wysłało agenta do zbadania sprawy…

„Do Obamy należy wybór, czy będzie Wujkiem Samem dla ludzi w tym kraju czy Wujem Tomem wielkich korporacji” – powiedział niezależny kandydat prezydencki Ralph Nader w noc wyborczą 2008 roku. Słowem katapultą był tu „Wuj Tom” (Uncle Tom), amerykański kuzyn polskiego Murzynka Bambo. Ponieważ Nader był kandydatem niezależnym, katapulta nie zadziałała, choć liberalne media uznały to za koniec kariery tego polityka.

Wuj Tom to postać z „Chaty Wuja Toma”, XIX-wiecznego bestsellera Harriet Beecher Stowe. Książka stała się symbolem głupoty niewolnictwa, które miłość chrześcijan obalić może . Tak też się stało w Ameryce mniej niż dekadę później. Ale dziś Wuj Tom to rasistowskie określenie Murzyna wysługującego się białym. Rasowy epitet, którym obrzucało się dwoje murzyńskich (sic!) delegatów na konwencji Partii Demokratycznej w Denver w sierpniu 2008 r. za popieranie Hillary Clinton.

Kulturowe (baby) bum

Wuj Tom, jak nasz Murzynek Bambo, niepostrzeżenie fiknął liberalnego koziołka, służąc do budowy dziejowej katapulty, którą ustawiło w Ameryce pokolenie powojennego wyżu demograficznego lat 60. o nazwie Baby Boom Generation.

W latach 80. pokolenie baby boom – ponad 70-milionowa armia rozpuszczonej młodzieży, która jeszcze kilkanaście lat wcześniej, napruta narkotykami, taplała się w błotach Woodstock – zasiadało już rozparte na wygodnych posadach na amerykańskich uniwersytetach, w sądach, władzach miejskich, komitetach osiedlowych i redakcjach gazet, jak Ameryka długa i szeroka. Teraz celem ataku były już nie tradycje i kulturowe status quo, lecz narodowe ikony.

Z gmachu sądów niknęły tablice z dziesięcioma przykazaniami, dobrowolne czytanie Pisma Świętego zostało uznane za sprzeczne z konstytucją. W 1992 roku zakazano jakichkolwiek modlitw podczas matur. W 2000 roku studentom zakazano odmawiania modlitwy przed futbolowymi rozgrywkami. Jeden z największych prezydentów kraju – George Washington (właściciel niewolników) – stał się słowem-katapultą.

W 1992 roku opracowano nowe standardy nauczania dzieci w klasach 5- 12. Stworzono obowiązującą do dziś listę zakazanych ilustracji, których w publikacjach szkolnych należy unikać: czarne sprzątaczki, Indianie z pióropuszami na głowach, Meksykanie na osłach, Chińczycy na polach ryżowych, Japończycy z aparatami fotograficznymi. Azjaci nie mogą mieć na rysunkach skośnych oczu bądź pojawiać się z widokiem pralni w tle. Żydzi nie powinni być pokazywani jako złotnicy, dentyści, prawnicy, kupcy. Itd.

Baby boomers podważyli także amerykańską tradycję literacką. „Przygody Huckleberry Finna”, książka Marka Twaina, o której Hemingway powiedział, że wywodzi się z niej „cała współczesna literatura Ameryki”, znika dziś z lektur szkolnych w Ameryce. Powodem jest postać Jima, Murzyna, niewolnika zbiega. „Każdy nauczyciel próbujący użyć tego śmiecia na naszych dzieciach powinien być wyrzucony (czytaj: katapulowany) z pracy na miejscu” – powiedział o dziele czarny pedagog John Wallace („New York Times”, 1996).

I nie będzie już nikogo

Mark Twain posłużył się w książce klasycznym językiem Missisipi lat 40. XIX wieku. Rasowy termin „Nigger” (czarnuch, z łac. niger, czarny) sypie się tam często, choć w czasach Twaina nie miał jeszcze konotacji, jaką ma dziś. Amerykańska proweniencja słowa „Nigger” ma te same źródła co rasistowski endonim „Polack”, będąc fonetycznym zapisem błędnie wypowiadanego słowa, powszechnie używanego przez białe południe Ameryki – „Negro”, na określenie Murzynów, słowa używanego także przez Martina Luthera Kinga.

„Czarnuch” pojawiał się u Dickensa i Conrada („The Nigger of the Narcissus”, 1897). Jest też u Agathy Christie – „Ten Little Niggers” w Polsce ocenzurowanych w tytule do „Dziesięcioro Murzyniątek”, choć powinno być właściwie: „Dziesięcioro Czarnuszków”. Tytuł, zaczerpnięty z dziecięcej wyliczanki XIX-wiecznego Tuwima Ameryki Septimusa Winnera „Dziesięciu Indiańców”, wypiekał się w liberalnym piecu długo, ewoluując od czarnuchów, Indian, poprzez żołnierzyków, kończąc na bezpiecznym, choć nieprawdziwym historycznie tytule: „I ( wtedy) nie było już nikogo” (And Then There Were None), stanowiącym nomen omen ostatnią zwrotkę wyliczanki, w której bohaterowie unicestwiają sami siebie.

„Czarnuch” Twaina katapultował wspaniałe dzieła „ojca amerykańskiej literatury”, jak mówił o nim Faulkner, na czarną (nomen omen) listę cenzury. Jak podaje zestawienie American Library Association, „Przygody Hucka Finna” jest dziś w czołówce najczęściej atakowanych książek w Ameryce. (obok: „1984” Orwella, „Przeminęło z wiatrem” Mitchell i „Przygód Tomka Sawyera” tegoż Twaina).

W 2007 roku rada miejska Nowego Jorku wydała rezolucję (na razie symboliczną) zakazującą użycia słowa „Nigger” (czarnuch) w metropolii nowojorskiej. Rezolucja proponuje także, aby utwory muzyczne używające tego słowa zostały wyłączone z pretendowania do nagród Grammy. Zalecenie eliminuje praktycznie 90 procent dzieł raperów, dla których „czarnuch” jest powszechnie stosowanym przecinkiem uwielbianym przez rzesze białej młodzieży pokolenia X (dzieci baby boomers), aspirujące do rapowej popkultury choćby narzuconym sobie dobrowolnie przydomkiem „Wiggers” (White Niggers – Białe Czarnuchy).

Kulturowy marksizm zakładał, że tak jak zachodnia kultura stworzyła kapitalizm, tak upadek zachodniej kultury obali kapitalizm. Najistotniejszą misją socjalizmu – pisał Gramsci – jest „przejęcie kultury”. 50 lat później w Ameryce, niepostrzeżenie, ów akt się wypełnia. Milan Kundera w „Księdze śmiechu i zapomnienia” pisze, że pierwszy stopień w likwidacji mas ludzkich to wymazanie ich pamięci. Bambo Tuwima czy Czarnuch Jim Twaina to niejedyne klejnoty wymazywane ze zbiorowej pamięci narodów.

Tak jak w ideologii komunizmu-socjalizmu Murzyn służył do ekspansji politycznej, tak w ideologii liberalnej Pan Murzyn staje się z pozoru nieistotnym trybikiem maszyny, której mechanizm rabuje narody z przeszłości jak złodziej ogałacający o zmierzchu wnętrze katedry – kradnie po cichu tradycje, wiarę, krzywdy, grzechy, prawdy, zwyczaje, historię, religie i to, co każdy naród ma najcenniejsze: pamięć. A kiedy ona zniknie, to – trawestując Agatę Christie – „nie będzie już niczego”. Pan Murzyn zrobił swoje. Może odejść.

Mariusz Max Kolonko

(tekst powstał w styczniu 2009, publikacja w Rzeczpospolitej 15 sierpnia 2009)

Mariusz Max Kolonko – Producent telewizyjny, publicysta i dziennikarz. Wieloletni amerykański korespondent TVP. Od 20 lat mieszka i pracuje w Ameryce gdzie prowadzi telewizyjną firmę producencką. Gościł m.in. na antenie CNN i CBS i ABC jako ekspert od spraw polskoamerykańskich.  Autor książki Odkrywanie Ameryki i programu pod tym samym tytułem w TV4 i TVP1

 

KOMENTARZ BIBUŁY: Pan Mariusz „Max” Kolonko prowadził w okresie komunistycznej Polski najbardziej popularne audycje radiowe Lato z Radiem i Zapraszamy do Trójki, co oczywiście świadczy li tylko o jego nadzwyczajnych zdolnościach. Te li tylko zdolności zaowocowały później tym, że jako biedny świeży imigrant w Stanach Zjednoczonych („gdzie przybył, jak wiekszość prawdziwych imigrantow z zaledwie 200 dolarami w kieszeni”), po roku założył prosperującą firmę, a w pięć lat „kupił sobie kamery” i „założył firmę telewizyjną”. Biografia na miarę ubogiego czyścibuta stającego się Rockefellerem. Oczywiście wiadomo, że kupić kamery może każdy, ale aby założyć firmę, która z miejsca „produkuje programy dla głównych amerykańskich sieci telewizyjnych”, a przy tym jako pan imigrant-dziennikarz i świeży właściciel nowej firmy otrzymać od razu akredytację Amerykańskiego Departamentu Stanu, a zaraz potem stać się autorem „wielu relacji politycznych z Białego Domu w czasie wizyt Prezydenta Kwaśniewskiego do USA” – trzeba na to wszystko doprawdy niezwykłego tzw. talentu. Trudno jest zmierzyć tenże talent, owocujący stałą współpracą z Telewizja Polską, współpracą z ambasadami polskimi w USA i otrzymywaniem zleceń na produkcję programów dla polskiego odbiorcy, w czasie gdy wielu dziennikarzy tylko z najwyższej konieczności odwiedzało polskie placówki dyplomatyczne, w których dominowało środowisko Gazety Wyborczej, Trybuny (Ludu), tygodnika Nie i innych agentur. Trudno jest zmierzyć ten talent pozwalający na dostęp do miejsc w USA, do których nawet członkostwo w dziennikarskich organizacjach nie na wiele się zdaje. Tak – kamery każdy może sobie kupić, ale do tego aby telewizje – polska i amerykańska i jakieś fundacje zapraszały jako „eksperta do spraw amerykańskiej polityki zagranicznej” (poważnie, to nie żart – to miało mieć miejsce i tak o sobie pisze pan Max Kolonko!), na to trzeba nieprzeciętnie wielkiego talentu. Być może mierzonego nie tylko współpracą z komunistycznym radiem ale  również kolegowaniem się z panem Radkiem Sikorskim, z którym chodził razem do Liceum.

Dzisiaj, po serii programów telewizyjnych i wcielaniu w rolę różnej maści ekspertów, pan Max Kolonko próbuje zabłysnąć jako niezależny, politycznie niepoprawny dziennikarz, piszący na rzekomo „zakazane” tematy. Pomijając czysto osobiste atrybuty, jak np. słabość do – jakby to określiła młodzież: „szpanerstwa” – wygląda to wszystko na próbę zawładnięcia sceny dziennikarskiej przez ludzi-błyskotki systemu komunistycznego, którzy zdążyli nieźle przeobrazić się w jakichś „dziennikarzy śledczych” by stać się „niezależnymi dziennikarzami”. Tego typu „niezależne dziennikarstwo”, jako odtrutka dla mas zmęczonych zakłamaniem głównych mediów, ma stać się zatem domeną „swoich” dziennikarzy, ma zostać, tak jak i inne dziedziny życia, odpowiednio skanalizowane. Wygląda na to, że aby otrzymać miano „niezależnego dziennikarza” znów trzeba będzie uzyskiwać błogosławieństwo niektórych sponsorów i koncesję.

Z tą powyższą uwagą zamieszczamy ten tekst, wszak ostatnio nawet pan Leszek Miller potrafi pisać ciekawie i z sensem…

Za: Max Kolonko Blog | http://www.maxkolonkoblog.com/

Skip to content