Aktualizacja strony została wstrzymana

Okupanci zakazują amantadyny – Stanisław Michalkiewicz

Nasi Umiłowani Przywódcy, podobnie, jak Umiłowani Przywódcy innych narodów, cierpliwie i metodycznie ograniczają wolność swoich poddanych – oczywiście za parawanem „demokracji”, która jest tylko takim ersatzem wolności. Żeby się o tym przekonać, wyobraźmy sobie, że tak się złożyło, iż wszyscy posłowie na Sejm urodzili się w latach parzystych. To się przecież może zdarzyć. I kiedy zorientowali się w sytuacji, przez aklamację uchwalili ustawę stanowiącą, że majątek obywateli urodzonych w latach nieparzystych podlega konfiskacie i przekazaniu obywatelom urodzonym w latach parzystych. Z punktu widzenia demokracji wszystko jest w jak najlepszym porządku. Ustawę przez aklamację uchwalił Sejm w ramach swoich kompetencji. Kryteria przyjęte w ustawie są obiektywnie istniejące i łatwo sprawdzalne. A jednak czulibyśmy, że coś tu nie jest w porządku. Dlaczego? Dlatego, że ta ustawa byłaby sprzeczna przynajmniej z dwoma prawami naturalnymi, to znaczy – w wolnością i własnością. Porządek praw naturalnych nie poddaje się żadnemu glosowaniu i jest, a przynajmniej powinien być hierarchicznie wyższy od porządku demokratycznego, ponieważ jest pierwotny względem państwa, a jego fundamentem są nieusuwalne właściwości natury ludzkiej: życie, zdolność do świadomego wybierania i zdolność do wytwarzania bogactwa i dysponowania nim. Tych właściwości nie ustanowiła żadna władza, toteż żadna władza nie może ludzi ich pozbawić. Owszem – może utrudniać im korzystanie z naturalnych praw, ale wtedy mamy do czynienia z tyranią. Wynika z tego, że demokracja może przekształcić się w tyranię, o ile nie będzie oparta na jakimś porządku niedemokratycznym, jak np. porządek praw naturalnych. Zasada demokratyczna głosi bowiem, że im większa Liczba, tym słuszniejsza Racja, podczas gdy porządek praw naturalnych żadną Liczbą się nie przejmuje.

Tymczasem współczesna demokracja jest tylko rodzajem parawanu, za którego osłoną biurokracje okupują swoje państwa, w dodatku uzurpując sobie kompetencje kolidujące z prawami naturalnymi. Oto przykład: nikt nikomu nie może zabronić, żeby wyszedł z domu, nabrał w rękę trochę ziemi i ją zjadł. Ale jeśli ta ziemia zostałaby uznana za lekarstwo, to biurokratyczna szajka może nałożyć na to rozmaite ograniczenia – oczywiście pod pretekstem „dobra wspólnego”, bo jakże by inaczej. I właśnie z taką sytuacją mamy do czynienia w naszym nieszczęśliwym kraju. Oto biurokratyczna szajka, nazwana „ krajowymi konsultantami medycyny rodzinnej”, we współpracy z inną biurokratyczną szajką, która przyjęła nazwę „Rady Medycznej przy Premierze RP”, wydała zalecenie, w którym czytamy m.in.: „Nie zaleca się stosowania w leczeniu COVID-19 leków o potencjalnym działaniu przeciwwirusowym, charakteryzujących się wątpliwą skutecznością lub o dowiedzionej nieskuteczności, w tym: amantadyny, chlorochiny, hydrochlorochiny, lopinawiru z litomawirem i azytromycyny”. Ciekawe, skąd biurokratyczne szajki wiedzą, że została „dowiedziona” nieskuteczność np. takiej amantadyny, skoro badania nad jej skutecznością w leczeniu COVID-19 jeszcze się nawet nie zaczęły? Tajemnica to wielka, ale spróbujmy uchylić nieco jej zasłonę. Oto padł rozkaz, że jedynym remedium na COVID-19 jest szczepionka wyprodukowana przez koncerny farmaceutyczne, znane z korumpowania lekarzy za pomocą tzw. „grantów”. Narodziło się w związku z tym coś w rodzaju religii szczepionkowej, w którą powinien wierzyć każdy mądry, roztropny i przyzwoity pod rygorem utraty przyzwoitości, albo nawet oskarżenia o herezję, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Ponieważ po ogłoszeniu przez pana dra Włodzimierza Bodnara z Przemyśla wiadomości, że przy pomocy amantadyny wyleczył co najmniej tysiąc pacjentów zarażonych zbrodniczym koronawirusem, pod naciskiem opinii publicznej biurokratyczne szajki uzurpujące sobie prawo decydowania o zdrowiu obywateli zostały zmuszone do skierowania tego, używanego od lat leku do „badań” nad jego skutecznością w nadziei, że sprawa ugrzęźnie na miesiące, a nawet lata w jakimś „zespole badawczym”, dzięki czemu nic nie zagrozi szczepionkom, za których skutki producenci nie przyjmują odpowiedzialności. Podobna sytuacja miała miejsce we Francji, gdzie profesor Didier Raoult z Marsylii uzyskiwał bardzo dobre wyniki w leczeniu COVID-19 dzięki stosowaniu znanego od 50 lat leku przeciwko malarii pod nazwą Plaquentil. Po sześciu dniach kuracji ilość wirusa u jego pacjentów spadała do 25 procent, podczas gdy u nieleczonych tym specyfikiem, pozostawała na poziomie 90 procent. Kiedy zrobił się szum, tamtejsza biurokratyczna szajka, żerująca na odcinku ochrony zdrowia, skierowała lek „do badań” w nadziei, że w stosownej komisji ugrzęźnie dotąd, aż wszystkie szczepionki zostaną wstrzyknięte. Plaquentil bowiem ma jedną wadę; w porównaniu ze szczepionkami jest bardzo tani. Nawiasem mówiąc, we francuskiej szajce prawie wszyscy mają znakomite korzenie, co rzuca snop światła na zamiłowanie do szczepionek. Pisze o tym Piotr Witt w książce „Pandemia wielka mistyfikacja, dziennik czasu zarazy”.

Przypomina to historię z czasów wielkich odkryć geograficznych. Kiedy angielskie statki przekraczały równik marynarze zaczynali chorować; otwierały się stare rany, zęby wypadały z gnijących dziąseł, słowem – załogi dziesiątkował szkorbut. To on właśnie był przyczyną większości ówczesnych katastrof morskich. Po prostu nie miał kto ciągnąć lin i statek był zdany na łaskę fal. Szacuje się, że za panowania Elżbiety na szkorbut zmarło co najmniej 10 tysięcy marynarzy. Początkowo panowała opinia, że na półkuli południowej jest złe powietrze, ale okazało się też, że Opatrzność temu zaradziła, bo owoce cytrusowe, a zwłaszcza – sok z cytryny, działał profilaktycznie. Toteż kiedy eskadra należąca do Towarzystwa Kupców Londyńskich do Handlu z Indiami Wschodnimi – bo tak brzmiała oficjalna nazwa Kompanii Wschodnioindyjskiej – pod dowództwem Jakuba Lancastera który płynął na okręcie flagowym nazwanym przez królową „Scurge of Malice”, czyli Plaga Złośliwości, wyruszyła w rejs na Daleki Wschód, szkorbut przerzedził załogi trzech statków, ale z załogi „Plagi Złośliwości” nie zachorował nikt, bo swoim marynarzom Lancaster dawał do picia sok z cytryny. W 1593 roku sir Ryszard Hawkins sporządził pierwszy opis szkorbutu i wskazał na błogosławione skutki soku z cytryny, a i Lancaster, który każdemu marynarzowi nakazał wypijanie codziennie jednej łyżki cytrynowego soku, swoich spostrzeżeń nie ukrywał, to dopiero 150 lat później doktor Jakub Lindl udowodnił w naukowym traktacie, że Hawkins miał rację. Ale i ten traktat został zlekceważony przez ówczesną biurokratyczną szajkę, która nawet podobnie się nazywała, bo Towarzystwem Medyków i przez Admiralicję na dodatkowe czterdzieści lat, chociaż – jak pisze Kazimierz Dziewanowski w „Brzemieniu białego człowieka”, przyjęcie tego odkrycia do wiadomości „nie wymagało od nich żadnego wysiłku, a tylko przyznania, że ktoś inny miał rację! Bardzo nas to dzisiaj dziwi, ale chyba niesłusznie, bo wystarczy rozejrzeć się wokoło, by dostrzec niemało identycznych przykładów. Pełno jest wciąż na świecie niedocenianych soków z cytryny.

Stanisław Michalkiewicz

Felieton    serwis „Prawy.pl” (prawy.pl)    18 lutego 2021

Za: michalkiewicz.pl | http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=4900

Skip to content