Aktualizacja strony została wstrzymana

Miara naszego życia – Agnieszka Sztajer

Miarą naszego życia jest lat siedemdziesiąt
osiemdziesiąt, gdy jesteśmy mocni

Ps 90, 10

 

Dyskusja wciąż trwa. Sławomir, pacjent brytyjskiego szpitala w Plymouth, ma zostać odłączony od aparatury na wniosek żony i dzieci. Dawno niewidziana rodzina z Polski nalega na transport do kraju i umieszczenie w klinice zapewniającej opiekę w czasie oczekiwania na ewentualne wybudzenie (choć w opinii brytyjskich lekarzy istnieje tylko 10 – 20% szansy na wybudzenie do progu minimalnej świadomości, na pełny powrót świadomości – szans nie ma). Sprawa wywołuje zaciekłe dyskusje, zwłaszcza w prawicowej części Internetu – czemu trudno się dziwić.

Na polu bioetyki, w zmieniających się warunkach technologicznych i medycznych stoimy bowiem na ziemi niczyjej – tzn. bazujemy na intuicjach i precedensach stworzonych ad hoc, często wzajemnie sprzecznych i nielogicznych, za „kompas moralny” mając często wyłącznie sztandar „obrońców życia” – co jest z pewnych względów zrozumiałe, ale bynajmniej nie pozbawione kontrowersji. I mówię tu o kontrowersjach z punktu widzenia etyki katolickiej właśnie, nie o kontrowersjach w rozumieniu pawłowego „świata”, czyli rzeczywistości a- lub antychrześcijańskiej.

Przypadek pana Sławomira potraktuję wyłącznie jako ilustrację wyjściową, zatem streszczając: pacjent bez świadomości i według udostępnionych danych nie mający szans nie tylko na rychły, ale też jakikolwiek powrót do zdrowia, by zostać podtrzymany przy życiu, musi być poddawany ciągłej intubacji i intruzywnie odżywiany. Niektórzy (nazwijmy ich prolajferami) próbę odłączenia od aparatury podającej pokarm nazywają morderstwem i uznają za niedopuszczalną w świetle nauki Kościoła, inni zaś – za dozwolony przez katechizm zabieg przerwania terapii uporczywej.

Trzeba przyznać, że pojęcia takie jak „intruzywny zabieg”, „sztuczne przedłużanie życia”, „terapia uporczywa” są i będą coraz bardziej niejasne i nieostre. Problemy wywołane przez gwałtowny i skokowy rozwój medycyny sprawiają, że mnożą się wątpliwości nieznane wcześniej. Trudno jest więc posługiwać sie argumentami „Kościół od zawsze zabraniał….”, „Kościół zawsze nauczał, że…”, etc. Jeszcze w czasach młodości naszych rodziców i dziadków każdy z głośnych, dyskutowanych w ostatnich latach przypadków (Terry Schavio, Alfie Evans) nie miałby szans w ogóle zaistnieć, ponieważ pacjent nie przeżyłby do czasu, w których zaczynamy mieć wątpliwości natury moralnej.

A jednak nauczanie o moralności – o czy wszyscy wiemy – nie może opierać się na analizie precedensów i potrzebować ciągłego uaktualniania na bazie przeglądu najnowszych technologii medycznych. Należy wypracować jakieś uogólnienia, posługując się, na ile to możliwe, uniwersalnym językiem odnoszącym sie do pewnych pryncypiów, w najgłębszym swoim korzeniu sięgających do natury człowieka, metafizyki chrześcijańskiej, etc. Przyjrzyjmy się więc temu, jak na przestrzeni ostatnich stu pięćdziesięciu lat zmieniało się podejście Kościoła do kwestii skomplikowanych terapii zdrowotnych.

XV – wieczny jezuita, Leonard Lesjusz, pisząc o ryzykownych zachorowaniach kobiecych stwierdza, że jeśli dziewica nie chce poddać się zabiegom leczniczym z powodu wstydu i woli umrzeć, aniżeli dać się dotknąć mężczyźnie, nawet jeśli jest nim lekarz przeprowadzający leczenie, ma do tego prawo. Od II połowy XIX w., czyli od kiedy tylko temat stał się aktualny, katoliccy etycy co do zasady uznawali, że jeśli terapia jest ryzykowna, kosztowna bądź „niewspółmierna do statusu pacjenta” (sic!), nie można żadną miarą nakładać obowiązku korzystania z niej. Katolicki etyk John Gury w 1866 r. stwierdza, że jeśli w kończynę wdało się zakażenie, a pacjent nie chce poddać sie amputacji tej kończyny, to ma prawo wybrać śmierć niż życie bez kończyny. Jak się wydaje, to stanowisko do dziś nie budzi kontrowersji – pamiętam, jak referowano je na wykładach z etyki na KUL, nie akcentując go jako „ekscentrycznego” czy „kontrowersyjnego”. W dokumencie z 1980 r. na temat eutanazji Kongregacja Nauki i Wiary stwierdza, że terapie dzielą sie na zwyczajne i nadzwyczajne, w zależności od kosztów i stopnia skomplikowania oraz psychicznego i fizycznego stanu pacjenta poddawanego tym terapiom – przy czym poddawanie się terapiom nadzwyczajnym ani ich kontynuacja nie są moralnie zobowiązujące. Co więcej, rezygnację z takich terapii Kongregacja określiła mianem „akceptacji natury ludzkiej”.

Wiele zmieniło się, gdy tron piotrowy objął papież Jan Paweł II. Człowiek będący świadkiem najazdu hitlerowskich Niemiec, a potem stalinowskiego ZSRR na Polskę, głęboko dotknięty masowymi zbrodniami popełnianymi w dobie totalitaryzmów, postawił sobie za cel stworzenie i promowanie cywilizacji życia. Jest to doskonale zrozumiałe, a jednak efekty są zaskakujące.

Papieska Rada Cor Unum dokonuje zmiany akcentów, a nawet zmiany stanowiska – terapie, w tym nadzwyczajne, są wyrazem troski o godność pacjenta i muszą być stosowane i kontynuowane. Odżywianie zaintubowanego nie jest już „środkiem nadzwyczajnym”, ale zyskuje status zwyczajnego, stąd też moralnie wątpliwa jest rezygnacja z takiej formy podtrzymywania przy życiu.

„Cywilizacja życia” w połączeniu z personalizmem forsowanym przez środowiska bliskie Janowi Pawłowi II paradoksalnie rezygnują z myślenia w kategoriach korzyści i dobra pacjenta, o których często była mowa w dywagacjach katolickich etyków z lat wcześniejszych. Nie dobro pacjenta ani nie poszanowanie kondycji ludzkiej, ale wartość życia biologicznego i jego trwanie staja sie wartością absolutną, stawianą na pierwszym miejscu.

To stanowisko budzi wątpliwości nie tylko natury praktycznej. Podtrzymywanie biologicznych funkcji, nawet w wypadku śmierci mózgowej, jest możliwe już teraz. Jeszcze chwila – a taki pacjent bez świadomości, niech nawet chociażby pozbawiony wszystkich członków, będzie mógł funkcjonować pod skomplikowaną aparaturą przez kolejne sto pięćdziesiąt lat. Pojęcie „naturalnej śmierci” w takim świecie staje się niemal niezrozumiałe – zaś obrona życia „od poczęcia do naturalnej śmierci” – zaklęciem.

Jeśli za jeden szczyt podkowy przyjmiemy wysiłki prolajferów, by w żadnym przypadku nie rezygnowano z żadnej możliwej terapii, i aby obłożyć tę konieczność moralną sankcją, za drugi zaś – technokratów medycznych, manipulujących przy genomie, by stworzyć wymarzonego człowieka nieśmiertelnego, zamrażających ciała ludzkie, by obudzić je za kolejnych dwieście lat, uploadujących ludzką świadomość do chmury danych, by odtworzyć ją w cyborgicznym ciele – to ta podkowa przeciwieństw właśnie się domyka.

Nie tylko, jak zostało napomknięte wcześniej, praktyka domaga sie rewizji tego absolutyzującego stanowiska. Trzymanie się życia biologicznego za wszelka cenę jest nie tylko niechrześcijańskie. Jest asekuracyjne. Bracia i siostry projalferzy, czemu boicie się naszej siostry, śmierci cielesnej? Czemu tak strasznym aktem ma być – pozwolić komuś odejść, odstępując od ekstremalnej medykalizacji śmierci?

Życie biologiczne, jakkolwiek dość istotne, nigdy nie było na pierwszym miejscy w hierarchii ludzi wierzących. Istnieją przecież dobra pozwalające na to, by siebie lub innych w imię tych dóbr życia biologicznego pozbawić. O tym wiedzą nie tylko katolicy, ale też ludzie honoru niezależnie od konfesji – we wszystkich godnych tego miana cywilizacjach śmierć w obronie ojczyzny jest aktem bohaterstwa – gdyby życie biologiczne było wartością najwyższą, należałoby przecież czynić wszystko w celu jego zabezpieczenia, a więc oddanie swojego życia na ofiarę (w imię obrony ojczyzny, swoich wartości, dobrostanu swojej wspólnoty etc.) byłoby czynem nagannym moralnie.

Oskarżamy współczesność o tchórzostwo w obliczu śmierci i cierpienia – czas zadać sobie pytanie, na ile potrafimy w sposób realny stawić czoło perspektywie własnego odejścia. Kultura ludowa posiada pewne intuicje na temat „zatrzymywania człowieka na siłę przy życiu” – ileż jest na wpół legendarnych opowieści o tym, jak starzec na łożu śmierci mówi do modlącej sie rodziny: „Dajcie mi odejść w spokoju”!

Z reguły nie dajemy sobie odejść w spokoju. Standardem jest raczej śmierć szpitalna niż domowa. I o ile samo w sobie zjawisko to nie jest ani dobre ani złe, dlaczego czymś złym miałoby być marzenie o śmierci takiej, jakiej doświadczali nasi pradziadkowie – bez pudełka leków, które trzeba zjeść codziennie, bez wieloletniego tournee po szpitalach, w swoim czasie i we własnym łóżku? Jakie kryteria stosujemy, mówiąc o „śmierci naturalnej”?

Sprawa jest niejasna – nieuczciwie jest działać tak, jak gdyby była zupełnie oczywista. Niech miarą ortodoksji nie będzie chęć zatrzymania kogoś przy sztucznie podtrzymywanym życiu biologicznym, choćby tego nie pragnął.

Agnieszka Sztajer

Bibliografia:

* wyrok sądu zawierający informacje o obecnym stanie zdrowia R.S:
https://www.bailii.org/ew/cases/EWCOP/2020/69.html

* przegląd katolickich dyskusji bioetycznych na temat teapii zwyczajnych i nadzwyczajnych:

https://www.tandfonline.com/doi/full/10.1080/13803600600629926?src=recsys&fbclid=IwAR0N0ymopzRtcV2GXSI6cNVcfPuHMaPtDxI77ZirxUV4Y5dzxT8neULfEo0&

Za: Myśl Konserwatywna – Tradycja ma przyszłość (23 stycznia 2021)

 


 

Matuszewski: Życie należy chronić zawsze – mimo wszystko (w odpowiedzi Agnieszce Sztajer)

Sprawa p. Sławomira, Polaka przebywającego w szpitalu w Plymouth, o którego śmierć toczy się obecnie walka przed brytyjskimi sądami, jest kolejną w ciągu ostatnich lat, która wywołała ożywione i niezwykle emocjonalne dyskusje. Jedną z wypowiedzi na ten temat skreśliła ostatnio nasza redakcyjna koleżanka, Agnieszka Sztajer.

Piszący te słowa nie rości sobie prawa do wydania jedynego obowiązującego w przedmiotowym zakresie osądu, niemniej jednak wydaje się, że tok rozumowania autorki tekstu, do którego przychodzi mi się tu odnieść, pozostawia kilka wątpliwości.

1)

Przede wszystkim – sama kwestia prawa do dokonywania wyboru. Agnieszka Sztajer kładzie na nią bardzo mocny nacisk, przywołuje poglądy Leonarda Lesjusza oraz Johna Gury’ego. Pisze o zdroworozsądkowym podejściu kultury ludowej i broni prawa wyboru pożegnania się że światem w zaciszu własnego domu zamiast w szpitalnej sali.

Problem tym, że mówimy o dwóch zupełnie różnych sytuacjach. Osoba znajdująca się w położeniu takim, jak obecnie p. Stanisław, żadnego wyboru nie posiada. Decyduje rodzina, sąd lub lekarze. W konsekwencji ich decyzji osoba przykuta do łóżka umiera w męczarniach, z kolei agonia trwa najczęściej kilka dni. Człowiek zostaje po prostu uduszony (jeżeli płuca nie funkcjonują normalnie) lub zagłodzony – rzecz jasna bez jakiejkolwiek możliwości głosu, obrony lub protestu.

Tu pojawia się kwestia definicji, których nie mamy. Kiedy zaczyna się śmierć? Jak określić ustanie funkcji życiowych? Jak długo mózg odbiera i generuje bodźce odpowiedzialne za słuch, emocje lub czucie? Bez ścisłych i opartych na niepodważalnych ustaleniach odpowiedziach na te pytania nie można podjąć odpowiedzialnej decyzji w sprawie czyjegoś życia. A odpowiedzi tego rodzaju nie mamy, z kolei to, co uznaje się za dowody – to hipotezy oparte na szczątkowej wiedzy. Powtarzam raz jeszcze: to zbyt mało, by podjąć odpowiedzialną decyzję o ludzkim życiu.

Medycyna dostarcza wielu przykładów kruchości hipotez, na których opiera się orzecznictwo w sprawie odłączenia ludzi od aparatur podtrzymujących życie. Współczesne kryteria orzekania śmierci definiuje UDDA (Uniform Determination od Death Act), w którym to akcie przyjęto, że śmierć człowieka następuje na skutek ustania czynności krążeniowo-oddechowych lub w momencie stwierdzenia śmierci pnia mózgu. Oznacza to, iż teoretycznie można przyjąć, że ten sam pacjent umiera dwa razy, raz zgodnie z kryterium klasycznym, drugi raz zgodnie z kryterium neurologicznym…

Krzysztof Sobczak i Agata Janaszczyk w studium poświęconym kontrowersjom wokół neurologicznego kryterium orzekania o śmierci mózgu piszą: „W dniu 19 kwietnia 1993 roku w North Okland Trisha Marshall usiłowała dokonać napadu rabunkowego, w wyniku którego otrzymała postrzał w głowę. Była zdrową, 28-letnią matką czworga dzieci (których jednak sama nie wychowywała). Zgodnie ze wszystkimi kryteriami, 21 kwietnia lekarze z Highland General Hospital uznali ją za zmarłą. Badania, którym została poddana wykazały, że podczas napadu była pod wpływem alkoholu i kokainy. Stwierdzono również, że jest w 17. tygodniu ciąży. Mimo orzeczenia śmierci mózgowej rodzina Marshall oraz domniemany ojciec dziecka nalegali, by podtrzymywać jej funkcje życiowe dopóty, dopóki okaże się możliwy poród. Ze wstępnych szacunków wynikało, że utrzymanie ciąży oraz opieka nad dzieckiem będzie kosztowała szpital publiczny około 400 000 dolarów. Przez kolejne miesiące Trisha Marshall była wentylowana oraz sztucznie odżywiana. W dniu 3 sierpnia 1993 roku przez cięcie cesarskie urodziło się zdrowe dziecko, które po upływie ponad miesiąca przebywania na oddziale intensywnej terapii zostało wypisane do domu.

Zgodnie z przyjętymi procedurami w powyższym przypadku stwierdzono, iż bezwzględnie nastąpiła śmierć pnia mózgu, a więc śmierć mózgu jako całości. Formalnie wynika z tego, że pacjentka, mimo że została uznana za zmarłą, mogła pozostawać przez kilka miesięcy w ciąży, której efektem było urodzenie dziecka. Jej organizm, mimo stwierdzenia śmierci mózgu, funkcjonował prawidłowo: produkował hormony, wydzielał produkty przemian biochemicznych, kontrolował ciśnienie tętnicze, utrzymywał równowagę energetyczną, w końcu był w stanie utrzymać ciążę. Mimo braku świadomości i absolutnych szans na poprawę stanu pacjentki jej ciało wykazywało do pewnego stopnia znamiona daleko idącej integralności dzięki funkcjonowaniu tych obszarów mózgu, które były odpowiedzialne za procesy, jakie zachodziły w jej ciele”.

Czy to dziecko urodziła osoba zmarła? Bo za taką uznano by Trishę Marshall niejako automatycznie, jednak ciąża zmieniła wszystko.

A co z LIS (syndrom zamknięcia, ang. locked-in syndrome) – inną kategorią diagnostyczną, powstałą na gruncie nowoczesnych metod obrazowania? Podstawową cechą LIS jest głębokie uszkodzenie lub brak aktywności pnia mózgu z jednoczesnym zachowaniem pełnej aktywności kory mózgowej, a co za tym idzie świadomości. Pacjent z syndromem LIS nie jest w stanie komunikować się ze światem zewnętrznym ze względu na całkowity paraliż ciała, ale odczuwa i myśli tak samo jak osoba zdrowa. Do niedawna nie wiedzieliśmy o istnieniu tego syndromu… o ilu kolejnych nie mamy pojęcia?

2.

W innym miejscu swojego tekstu Agnieszka Sztajer krytycznie ocenia fakt, że pontyfikat Jana Pawła II wprowadził do nauczania Kościoła zbyt daleko idące w jej przekonaniu nakazy obrony życia za wszelką cenę:

„Papieska Rada Cor Unum dokonuje zmiany akcentów, a nawet zmiany stanowiska – terapie, w tym nadzwyczajne, są wyrazem troski o godność pacjenta i muszą być stosowane i kontynuowane. Odżywianie zaintubowanego nie jest już „środkiem nadzwyczajnym”, ale zyskuje status zwyczajnego, stąd też moralnie wątpliwa jest rezygnacja z takiej formy podtrzymywania przy życiu. Cywilizacja życia w połączeniu z personalizmem forsowanym przez środowiska bliskie Janowi Pawłowi II paradoksalnie rezygnują z myślenia w kategoriach korzyści i dobra pacjenta, o których często była mowa w dywagacjach katolickich etyków z lat wcześniejszych. Nie dobro pacjenta ani nie poszanowanie kondycji ludzkiej, ale wartość życia biologicznego i jego trwanie staja sie wartością absolutną, stawianą na pierwszym miejscu”.

Owszem, Jan Paweł II zacieśnił katolickie stanowisko w sprawie obrony życia, ale też należy pamiętać, że nie stało się to bez przyczyny. Chcąc rzecz zrozumieć, należy brać pod uwagę zmiany kontekstu historyczno-kulturowego, które wymusiły takie a nie inne stanowisko. Dawniej życie ludzkie było świętością od zawsze. Nie istniała potrzeba przypominania o tym, co oczywiste, jednak w wieku XX wszelkiej maści ideologie zepchnęły je na plan dalszy. Od propagowania aborcji i eutanazji po masowe mordy na tle ideologicznym – życie ludzkie traciło na wartości w stopniu wcześniej nie spotykanym (i traci nadal). Wobec powyższego Kościół musiał zająć ściśle określone stanowisko – i zajął. Uznał, że życie – dar Boga, jest święte i nie wolno nim szafować wedle uznania koncernów medycznych, ideologii z piekła rodem lub bezmyślnych kobiet, które własne zepsucie przedkładają nad życie poczętego przez siebie dziecka.

Naturalne rozumienie wartości życia oraz jego miejsca w Bożym porządku rzeczy zastąpiły oderwane od rzeczywistości dywagacje, stawiające w centrum wygodę, pieniądze, miejsce w szpitalu, które trzeba zwolnić… W imię tych wartości życie można poświęcić – nawet, jeżeli nie ma pewności co do jego końca, a decyzje w tym względzie oparte są na kryteriach nie tyle naukowych, co umownych.

W cytowanym już artykule Krzysztofa Sobczaka i Agaty Janaszczyk czytamy: „Nowa neurologiczna definicja śmierci jest przy tym definicją zbudowaną na fundamencie umowy społecznej. Kryteria, jakie przyjęto do orzekania śmierci, mają charakter umowny, podobnie jak zbiór testów określających techniczne warunki stwierdzenia zgonu. Śmierć mózgu orzekana na gruncie medycyny ma więc charakter formalno-prawny, nie stwierdza zgonu z punktu wiedzenia kryteriów naturalnych. To, że definicja kliniczna, jak i kryteria stwierdzające śmierć ulegają historycznym przemianom, wynika z naturalnego postępu nauki, przyrostu wiedzy i rozwoju techniki. Z kolei fundament ich zastosowania i przyjęcia wynika z charakteru społecznej aksjologii. Neurologiczne kryterium śmierci, choć w świetle najnowszych badań medycznych może wydawać się niepewne i niejednoznaczne, zostało osadzone w perspektywie pragmatyzmu społecznego. Zakłada on, iż przyjęte kryterium przynosi więcej korzyści samym pacjentom (w szczególności dawcom i biorcom organów) oraz ich rodzinom, a w konsekwencji całemu społeczeństwu i nauce, niż kryteria naturalne, niedające żadnych korzyści, generujące wysokie koszty ekonomiczne i społeczne w zamian za wątpliwą pewność i obronę archaicznych wartości. Jeszcze raz więc przypomina się kulturowa zasada, według której to w jaki sposób ujmujemy śmierć wynika z zakresu wartości kulturowych, na gruncie których rozpatrujemy to kim jest człowiek i jaką wartość ma jego życie”.

Jakże ważne jest to stwierdzenie: „to, w jaki sposób ujmujemy śmierć wynika z zakresu wartości kulturowych, na gruncie których rozpatrujemy to, kim jest człowiek i jaką wartość ma jego życie”. My żyjemy w cywilizacji opartej na fundamencie zbudowanym przez nihilizm i hedonizm, w czasie, który swoje rozumienie wartości i sensu ludzkiego życia opiera na edukacji oraz mentalności społecznej przeoranej przez bezbożny liberalizm, komunizm i tym podobne ideologie. I to ta mentalność oraz wynikające z niej rozumienie życia określa jego wartość. Nic dziwnego, że nie jest ona wielka.

Jeżeli dodamy do tego oparcie kryteriów na zasadach umowy społecznej, to musimy zadać następujące pytanie, dosyć proste, ale też brutalne: czy to, co dzieje się z osobami podłączonymi do aparatury, nie jest przypadkiem podporządkowane społecznemu wygaszaniu wyrzutów sumienia? Decyzję wydaje bezimienna machina urzędnicza. Nikt nie musi brać na siebie odpowiedzialności, ciche umieranie w mękach ukrywają ściany szpitali, a setki tysięcy dolarów, Euro lub funtów można wydać na coś innego. Jest to typowe podejście człowieka XXI wieku, który o śmierci nie myśli, ukrywa ją, a życie traktuje jako źródło przyjemności bez konieczności oddawania się refleksji nad prawdziwą jego głębią, wynikającą z Bożej woli, która materii, jaką jest ludzkie ciało, zechciała dać duszę.

3.

Kontekst kulturowy jest też niezmiernie ważny w przypadku dokonywania wyboru – warto zatem raz jeszcze nawiązać do tej kwestii.

W przeszłości bowiem istotnie – jednostka decydowała jedynie o miejscu, w którym w sposób naturalny zakończy swoją pielgrzymkę lub o tym, by nie dokonywać głęboko niezgodnej z naturą ingerencji medycznej. Agnieszka Sztajer ma rację – wynikało to po części z oswojenia z myślą o nieuchronności śmierci; nie bano się jej, a istnienie Boga przyjmowano za fakt oczywisty. Ale dziś sytuacja jest zupełnie inna. Jednostka chce decydować nie tylko o tym gdzie, ale również kiedy i jak zakończy życie.

Znakomitym przykładem jest David Goodall, naukowiec, który w wieku 104 lat cieszył się dobrym zdrowiem i nie cierpiał na żadne dolegliwości. A jednak zdecydował się na eutanazję. Powodem był – jak sam stwierdził – spadek komfortu życia, spowodowany starością. Goodall uczynił ze swojej śmierci spektakl medialny, wpisujący się w coraz bardziej powszechną propagandę wspomaganego samobójstwa. Udowodnił, że skoro nie ma potrzeby uznania istnienia Boga, to człowiek sam może postawić się w jego roli i podjął decyzję, która należy wyłącznie do Stwórcy.

Współczesny nam eschatologiczny nihilizm wypaczył wizję śmierci do cna. Życie nie jest warte utrzymania jeżeli nie dostarcza wrażeń i przyjemności, a śmierć w postaci samobójstwa lub eutanazji uznaje się za opcję najzupełniej normalną. Czy dowolność wyboru śmierci jest w tym kontekście decyzją mądrą? Uważam, że nie. Skoro życie obdarto z należnego mu szacunku i wspaniałości należnej najcenniejszemu z Bożych darów, naszym obowiązkiem jest dać świadectwo jego świętości.

4.

Jakkolwiek w wielu kwestiach Agnieszka Sztajer ma rację, to jednak mam wrażenie, że osadza swoje rozważania w innym od współczesnego kontekście moralnym. Pisze o tym, jak być powinno, a nie jak jest. Tymczasem każde wydarzenie podobnego tego, którego jesteśmy obecnie świadkami w Plymouth, to nie tylko obrona konkretnego istnienia – to również świadectwo, opowiedzenie się przeciw cywilizacji śmierci, która dysponuje machiną propagandową dla nas nie osiągalną, to wreszcie zwrócenie uwagi na świętość życia i oskarżenie nihilizmu. Tu nie ma miejsca na dywagacje, intelektualne dysputy lub rozważania subtelnych różnic w stanowiskach. Życie jest darem Boga, tchnieniem Jego woli w świecie i darem dla tych, których powinnością jest wypełnianie Jego zamysłów. Nam nie wolno w to zwątpić ani na moment. Życia należy bronić zarówno u jego zarania, jak i u kresu ziemskiej pielgrzymki.

Zagłodzenie człowieka lub nawet dopuszczenie takiej możliwości w obliczu braku medycznej pewności – to zgoda na morderstwo. O tym, kiedy życie ma się kończyć, decyduje jedynie Bóg. To dla katolika prawda niezmienna i niepodważalna – zechciejmy przy niej wytrwać.

Mariusz Matuszewski

Za: Myśl Konserwatywna – Tradycja ma przyszłość (25 stycznia 2021)

 


 

Skip to content