Aktualizacja strony została wstrzymana

Unia Europejska nam się zwyczajnie nie opłaca

Kruszy się jeden z filarów III RP – bezkrytyczny podziw dla mitycznego Zachodu. Po 16 latach uczestnictwa we „wspólnocie” europejskiej wyraźnie widać, że zwyczajnie do niej nie pasujemy i nie jesteśmy w niej postrzegani jako równorzędny partner. Czy przynajmniej ekonomicznie członkostwo w UE nam się opłaca? Niekoniecznie. Może więc lepszym wyjściem będzie polexit? Porozmawiajmy o tym.

Bilans członkostwa w UE przeprowadzić można generalnie na dwóch płaszczyznach – ekonomicznej i ideologicznej. Obie połączone są ze sobą nierozerwalnie, a ostatnie tygodnie dobitnie wykazały, że stroną dominującą w tym związku jest ideologia. Nią zajmijmy się na początku.

Liberalne imperium

Nie będzie jedności Europy, dopóki nie będzie ona wspólnotą ducha – nauczał święty Jan Paweł II, wielki zwolennik integracji europejskiej. W tym jednym zdaniu zawiera się istota konfliktu rozdzierającego Stary Kontynent. Ten najgłębszy fundament jedności przyniosło Europie i przez wieki go umacniało chrześcijaństwo, ze swoją Ewangelią, ze swoim rozumieniem człowieka i wkładem w rozwój dziejów ludów i narodów – kontynuował święty papież. A Unia chrześcijaństwa nienawidzi. Nienawidzi swoich korzeni. Tak, wiem. „Nienawiść” to mocne słowo. Ale chyba adekwatne – jak podaje PWN jest to „uczucie silnej niechęci, wrogości do kogoś lub do czegoś”. Dokładnie z czymś takim mamy w przypadku Unii – „Europejskiej” tylko z nazwy – do czynienia.

UE jest tworem antychrześcijańskim i antyeuropejskim. Autor jej sztandaru mógł mieć najszczersze intencje czerpiąc inspirację z wizerunku Matki Bożej, ale późniejsza praktyka poszła w zupełnie innym kierunku. Dziś flaga unijna dumnie powiewa obok tęczowego skrawka materiału przed parlamentem europejskim, a eurokraci ochoczo odsłaniają pomnik Karola Marksa w Trewirze. A jak było wcześniej? Te 16 lat temu, kiedy zachodnia utopia, do której dążył cały naród, miała stać się remedium na jego biedę i kompleksy? Czy faktycznie to wszystko wyglądało inaczej, czy może jednak patrzyliśmy za Odrę po prostu przez pryzmat naszych nadziei?

CZYTAJ TAKŻE: Najgorszy wróg Europy

W 2000 roku w Nowym Jorku miała miejsce Międzynarodowa Konferencja ONZ, zwana „Pekin plus 5” – odbywała się 5 lat po Międzynarodowej Konferencji ONZ nt. kobiet w Pekinie. Udział w niej wzięli przedstawiciele Unii Europejskiej, państw UE i państw kandydujących do UE – w tym Polski.

Delegacja UE pod przewodnictwem Kate Theorin promowała tzw. „prawa reprodukcyjne”, czyli przede wszystkim wolny dostęp do aborcji. Polską delegacją kierował Jerzy Kropiwnicki – uwięziony w czasie stanu wojennego działacz Solidarności i polityk Związku Chrześcijańsko-Narodowego. Polacy mówili na konferencji zupełnie innym głosem niż „Europa”. Ta nie mogła tego zdzierżyć, więc pani Theorin wezwała ich na dywanik i objechała w obecności przedstawicieli krajów członkowskich, żądając poparcia stanowiska UE.

Takie bezczelne zachowanie spotkało się z reakcją. Minister Kropiwnicki napisał list protestacyjny do przewodniczącej Parlamentu Europejskiego, Nicole Fontaine. Broniący Polaków list do Fontaine napisała także irlandzka posłanka do PE, Dana Rosemary Scallon. Ta, w istocie drobna utarczka pozostałości po chrześcijańskiej Europie z liberalnym imperium, była zwiastunem tego, z czym w pełnej okazałości mamy do czynienia dziś. Takich sygnałów ostrzegawczych było znacznie więcej.

W 2002 roku Parlament Europejski przyjął utrzymany w duchu ideologii genderystycznej Raport o zdrowiu seksualnym i reprodukcyjnym oraz prawach przedłożony przez belgijską socjalistkę Anne van Lancker. Jego przesłanie było jasne – aborcja ma być „legalna, bezpieczna i dostępna dla wszystkich kobiet”. W tym samym roku uchwalono Rezolucję o kobietach i fundamentalizmie. Wzywa ona wierzących w Boga, aby… popierali „prawa” kobiet do dysponowania swoim ciałem, czyli aborcję. Posiadanie dzieci ma być „czysto osobistą sprawą”, a „prawa reprodukcyjne” nie mogą być ograniczane przez krajowe rozwiązania prawne lub rodzinę. W rezolucji podkreślono, że „proces wyzwolenia i usamodzielniania kobiet jest częścią historycznego rozwoju ludzkości”. Taki determinizm skądś znamy, prawda?

Odrzucając całą historyczną, zweryfikowaną negatywnie metodę stosowaną w walce z fundamentalizmem poprzez wprowadzanie opozycyjnych typów fundamentalizmów; wychodząc z założenia, że najlepszym istniejącym remedium jest rozwijanie praw i wolności, szacunek dla jednostki, laicyzacja, otwartość, emancypacja kobiet, promocja ideologicznej i kulturowej różnorodności, pluralistyczne współistnienie, praktykowanie dialogu i politycznej elastyczności, swobodnej ekspresji idei, wierzeń i sposobów życia, stopniowalność i relatywność pojęć i tylko to może zostać użyte przeciwko redukcjonistycznym uproszczeniom – napisano w rezolucji. Szkoda, że jej autorzy odrzucają „fundamentalizmy”, wprowadzili na ich miejsce fundamentalizm zupełnie nowego typu… Wystarczy przypomnieć sobie chociażby 2015 rok i próby narzucania poszczególnym krajom kwot imigrantów, jakie te miałyby przyjąć. Efektem siłowo forsowanej „kulturowej różnorodności” są, co Enoch Powell przewidział już w 1968 roku, rzeki krwi na ulicach europejskich miast. Na razie wzbierają one jedynie co jakiś czas. Ale nie jest wykluczone, że za kilka lat „staną się częścią życia w wielkim mieście”.

Z czasem zaczęły ujawniać się kolejne symptomy szaleństwa. 1 maja 2004 roku do UE wstąpiło osiem dawnych komunistycznych państw, w tym Polska. Po raz pierwszy kraje te wzięły udział w tworzeniu nowej Komisji Europejskiej. W efekcie eurokomisarzami zostali ekskomuniści, niektórzy niemało „zasłużeni”, tacy jak Andris Piebalgs z Łotwy, Siim Kallas z Estonii, Dalia Grybauskaite z Litwy, Danuta Hübner z Polski i László Kovács z Węgier. Ich bezproblemowa europejska kariera uwypukla tylko kto z możliwości zarządzania tym co dzieje się we „wspólnocie” został wykluczony. Rocco Buttiglione, szanowany profesor uniwersytecki, był kandydatem rządu włoskiego na stanowisko ds. wewnętrznych i sprawiedliwości. Miał wszelkie możliwe atuty. Ale Parlament Europejski (w komisjach PE odbywają się przesłuchania poszczególnych kandydatów na eurokomisarzy, następnie PE zatwierdza KE jako całość) miał z nim poważny probelm. Buttiglione był chrześcijaninem. Takim prawdziwym, nie wstydzącym się mówić o swojej wierze. Podczas przesłuchania przed Komisją Wolności Obywatelskich, Sprawiedliwości i Spraw Wewnętrznych liberalni posłowie zapytali o jego poglądy nt. homoseksualizmu. Odpowiedział zgodnie z nauczaniem Kościoła – jest to grzech. Dodał, że jego poglądy nie będą miały wpływu na wykonywanie obowiązków. Na pytanie o rodzinę Buttiglione odpowiedział, że celem rodziny jest stworzenie odpowiednich warunków kobiecie do dawania nowego życia, dzięki ochronie i trosce męża. To było zbyt wiele. Komisja odrzuciła kandydaturę Włocha nie tylko na stanowisko komisarza ds. wewnętrznych i sprawiedliwości, ale także jakiegokolwiek inne.

CZYTAJ TAKŻE: Rozdarci między Wschodem a Zachodem

Przeciwko Buttiglione bardzo aktywnie działał Daniel Cohn-Bendit, znany rewolucjonista 1968 roku. Swoją pracę z dziećmi opisał on w książce „Wielki Bazar” następująco:

W 1972 roku złożyłem podanie o pracę w alternatywnym przedszkolu we Frankfurcie nad Menem. Pracowałem tam ponad 2 lata. Mój ciągły flirt z dziećmi szybko przyjął charakter erotyczny. Te małe pięcioletnie dziewczynki już wiedziały jak mnie podrywać. Kilka razy zdarzyło się, że dzieci rozpięły mi rozporek i zaczęły mnie głaskać. Ich żądania były dla mnie kłopotliwe. Jednak często mimo wszystko i ja je głaskałem.

W 1982 roku w wywiadzie telewizyjnym Cohn-Bendit opisywał dalsze szczegóły, podkreślając, że „seksualność dziecka jest czymś wspaniałym” i „uczucie rozbierania przez 5-letnią dziewczynkę jest fantastyczne, bo jest to gra o absolutnie erotycznym charakterze”. W 2001 roku Cohn-Bendit przyznał, że jego opowieści „dzisiaj byłyby nieakceptowalne”. W 2009 roku podczas debaty z wyjaśnił, że wypowiedzi te były wynikiem szerszego społecznego trendu eksperymentów społecznych, w tym badań nad „dziecięcą seksualnością”, na fali rewolucji seksualnej. Taki jest obraz unijny „elit”.

Przypadek Buttiglione jest punktem zwrotnym, od którego zaczyna się nowa era. Lewica na Zachodzie powiedziała otwarcie katolikom to samo, co im do niedawna mówiła komunistyczna lewica na Wschodzie. Katolik, który konsekwentnie przyznaje się do swojej wiary, nie spełnia warunków, by wykonywać funkcję polityczną – pisze były minister spraw wewnętrznych Słowacji Vladimír Palko w książce „Lwy nadchodzą”.

Forsowanie ideologii LGBT przez UE także ma bardzo długą tradycję. Wszystko zaczęło się od ustanowienia artykułu 13 do tzw. amsterdamskiej wersji Traktatu Ustanawiającego Wspólnotę Europejską w 1997 roku. Wtedy do dokumentów europejskich dostało się pojęcie „niedyskryminacji ze względu na orientację seksualną”.

CZYTAJ TAKŻE: Dlaczego nie lubię LGBTQQIP2SAA

W 2007 roku Komisja Europejska sfinansowała spot pt. Film lovers will love this mający na celu wsparcie europejskiego kina. W istocie jest on miękką pornografią. Trwa 44 sekundy i przedstawia 18 kopulujących par – w tym oczywiście jednopłciowych. YouTube oznaczył go jako przeznaczony tylko dla osób powyżej 18 roku życia. To jest twarz tej „Europy”, do której tak mocno chcieliśmy się dostać.

Niedawno KE zaprezentowała unijną strategię na rzecz tzw. równości LGBTIQ. Unijni urzędnicy chcą m.in. rozszerzenia katalogu przestępstw o „homofobiczną mowę nienawiści”, a także uznania we wszystkich krajach członkowskich Unii Europejskiej nie tylko zagranicznych „małżeństw homoseksualnych”, ale też adopcji dzieci przez pary jednopłciowe. Do przyjęcia nowego prawa potrzebna jest jednomyślna decyzja krajów członkowskich. Unijna komisarz ds. równości Helena Dalli stwierdziła przy tej okazji, że mechanizm uzależniający wypłatę unijnych pieniędzy od praworządności, powinien uwzględniać przestrzeganie praw mniejszości seksualnych.

Tylko na lata 2014-2020 w UE przeznaczono niemal pół miliarda euro na walkę z tzw. „homofobią”. Do budżetu na lata 2021-27 planuje się wprowadzenie funduszu „Obywatele, Równość, Prawa i Wartości”. Jego głównym celem jest działanie służące ochronie osób „najbardziej zagrożonych przemocą”, jako najważniejszą taką grupę wymienia się środowisko LGBT. Na projekt przewidziano kwotę… 2 miliardów euro. Karta Praw Podstawowych UE wprost nakazuje zrównanie prawne na polu zawierania małżeństw oraz adopcji dzieci homoseksualistów i heteroseksualistów. I tak dalej, i tym podobne.

Gdy KE produkowała pod koniec 2010 roku kalendarze na rok 2011, zabrakło w nich oznaczenia świąt chrześcijańskich. W 2011 roku chrześcijanie byli masowo mordowani w Nigerii czy Iraku. W masakrach ginęli koptyjscy chrześcijanie w Egipcie. W tym roku na śmierć skazana została w Pakistanie Asia Bibi. W związku z tym na posiedzeniu rady ministrów spraw zagranicznych krajów UE rozpatrywano projekt deklaracji poparcia dla prześladowanych wyznawców Chrystusa. Okazało się to niepoprawne politycznie. Tylko 15 z 27 państw zgadzało się, by deklaracja była faktycznym poparciem dla chrześcijan, którzy mieli być wymienieni bezpośrednio jako ofiary prześladowań. Ministrowie rozjechali się nie przyjmując żadnej deklaracji. Antropologiczni rewolucjoniści patrzą na świat przez rewolucyjne okulary. Przecież chrześcijaństwo to ucisk i faszyzm. Faszyści mają być ofiarami?

CZYTAJ TAKŻE: Parada równości, Marks, rewolucja

Po paru tygodniach ministrowie spotkali się ponownie i przyjęli deklarację. Ostatecznie potępiono w niej wprost prześladowanie chrześcijan, ale nie omieszkano również wspomnieć o „muzułmańskich pielgrzymach” (prawdopodobnie ofiar islamistycznego zamachu z Karbali) czy innych nienazwanych mniejszościach religijnych. Jak już trzeba coś takiego uchwalić, to należy przekaz maksymalnie osłabić, rozmyć. Gdy UE upomina się o prawa człowieka w Iranie nie wspomina przy tej okazji o chrześcijan. W 2015 roku słowacki minister spraw zagranicznych Eduard Kukan był sprawozdawcą Raportu o europejskiej polityce sąsiedztwa, którym zajął się Parlament Europejski. W projekcie dokumentu tak sformułowano jeden z celów UE: „rozwiązać rosnącą dyskryminację skierowaną wobec mniejszości i grup religijnych, szczególnie chrześcijan oraz problem ich prześladowania…”. Wzmianka o chrześcijanach została usunięta większością głosów na wniosek frakcji Zielonych.

Często powtarza się mit o „chrześcijańskich początkach UE”. Wymienia się nazwiska Schumana czy Gasperiego. Zapomina się jednak, że współpracowali oni z wybitnym nazistowskim prawnikiem, tworzącym dla Hitlera wizje nowej Europy Walterem Hallsteinem, który został w końcu pierwszym przewodniczącym Komisji Europejskiej. Zapomina się, że Jean Monnet pracował na rzecz interesów USA i międzynarodowej finansjery. Zapomina się również, że jednym z ojców-założycieli był włoski komunista, Altiero Spinelli, autor koncepcji europejskiego superpaństwa – w ten sposób planował on narzucić pogląd marksistowski na całym kontynencie. W 1984 roku Parlament Europejski znaczną większością głosów przyjął tzw. Plan Spienellego. Bez poparcia parlamentów narodowych dokument został ostatecznie odrzucony. Dał jednak impuls do dalszych prac zakończonych ustanowieniem Unii Europejskiej.

Demokratyczna”, „praworządna” i „solidarna” Europa

W 2007 roku ś. p. Lech Kaczyński ratyfikował Traktat Lizboński. Wprowadzono w ten sposób w UE zasadę większościowego głosowania. Państwo członkowskie musi tym samym realizować nawet takie regulacje, którym się sprzeciwiało i które są sprzeczne z jego interesem. Był to poważny krok w stronę budowy w Europie superpaństwa z wizji Spienellego pod przewodnictwem Niemiec i Francji. Bo kolejne regulacje tworzone są właśnie w interesie tych dwóch krajów.

KE bardzo wyraźnie stosuje podwójne standardy wobec państw „starej” i „nowej” Unii – Polski Instytut Ekonomiczny w styczniu 2019 roku zaprezentował raport z którego wynika, że jest bardziej pobłażliwa wobec Francji i Niemiec w obszarze przewlekłości postępowań i nakładanych kar finansowych. Lata temu polska firma Fakro wniosła skargę ws. wykorzystywania dominującej pozycji na rynku firmy Velux przez stosowanie cen dumpingowych i podpisywanie umów na wyłączność, co jest sprzeczne z unijnym prawem konkurencji. KE odrzuciła skargę polskiej firmy po 6 latach, nie rozpoczynając nawet postępowania przeciwko Veluxowi… Dyrekcja ds. konkurencji kwestionuje pomoc publiczną przyznawaną przez kraje „starej” UE zdecydowanie rzadziej niż pomoc państw „nowej” UE, przy czym szczególnymi przywilejami cieszą się… Niemcy i Francja.

Unijna solidarność i równość to zwykłe mity. Teraz próbuje się uzależnić wypłaty środków budżetowych od tzw. „praworządności”, o czym miałaby decydować Komisja Europejska, która z demokracją nie ma nic wspólnego, nie żaden sąd. Przyjrzyjmy się temu tematowi.

Definicja praworządności podana w projekcie rozporządzenia dot. ww. opisanej kwestii: „praworządność” odnosi się do wartości Unii zapisanych w art. 2 Traktatu o Unii Europejskiej. Praworządność obejmuje zasady legalności, co oznacza przejrzysty, odpowiedzialny, demokratyczny i pluralistyczny proces stanowienia prawa; pewności prawnej; zakazu arbitralności władzy wykonawczej; skutecznej ochrony sądowej, w tym dostępu do wymiaru sprawiedliwości przed niezawisłymi i bezstronnymi sądami, również w odniesieniu do praw podstawowych; podziału władzy; oraz niedyskryminacji i równości wobec prawa. Praworządność należy rozumieć z uwzględnieniem innych wartości i zasad Unii zapisanych w art. 2 TUE.

Art. 2 TUE: Unia opiera się na wartościach poszanowania godności osoby ludzkiej, wolności, demokracji, równości, państwa prawnego, jak również poszanowania praw człowieka, w tym praw osób należących do mniejszości. Wartości te są wspólne Państwom Członkowskim w społeczeństwie opartym na pluralizmie, niedyskryminacji, tolerancji, sprawiedliwości, solidarności oraz na równości kobiet i mężczyzn.

„Niedyskryminacja”. „Tolerancja”. „Prawa podstawowe”. „Prawa osób należących do mniejszości”. Doskonale wiemy jak się te sformułowania po europejsku interpretuje. I nagle główny argument pt. „przecież Unia daje pieniądze” przestaje obowiązywać, bo Unia w każdej chwili kurek może zakręcić. Inna sprawa, że jego prawdziwość już wcześniej opierała się tylko na propagandzie i manipulacji. Ale to za chwilę. Jeśli o tym, czy praworządność jest przestrzegana, będzie decydować większość polityczna w Radzie Europejskiej, będzie to koniec Unii Europejskiej – przytomnie zauważył premier Słowenii Janez Janša.

A oto krótka historia poszanowania przez UE demokratycznie wyrażonej woli ludu.

Traktat z Maastricht z 1992 roku, dający początek Unii Europejskiej, został pierwotnie odrzucony w referendum w Danii. Zdecydowano wtedy o powtórzeniu głosowania. Wybuchły zamieszki, które policja stłumiła strzelając do manifestujących.

W 2001 roku podpisano traktat nicejski. Odrzucono go w referendum w Irlandii. Głosowanie powtórzono. Traktat wszedł w życie w 2003 roku.

W 2004 roku w Rzymie podpisano Traktat ustanawiający Konstytucję dla Europy. Został on odrzucony w 2005 roku w referendach w Holandii i Francji. Na marginesie – toczyła się wtedy zażarta dyskusja nt. postulatów wprowadzenia w dokumencie odwołania do Boga, których ostatecznie nie uwzględniono. W 2007 roku rozpoczęto prace nad włączeniem większości postanowień traktatu z 2004 roku do już istniejących traktatów. Projekt ten przyjęto na szczycie w Lizbonie, państwom członkowskim pozostawiono dowolność czy przeprowadzą ratyfikację za pomocą parlamentu, czy w referendum. Wyjątkiem była Irlandia, mająca w swoim systemie prawnym obowiązek przeprowadzenia referendum. Traktat lizboński został odrzucony, podjęto więc decyzję o… powtórzeniu referendum!

Czy w UE każdy Europejczyk jest równy wobec prawa i polityki? W życiu.

Donald Tusk wyniósł się do Brukseli już kilka ładnych lat temu. Został nieoficjalnym unijnym prezydentem. Metody jakie stosował przy pacyfikowaniu Marszów Niepodległości, powszechnie używano do np. pacyfikowania żółtych kamizelek, ruchu niezadowolonych obywateli, dla których czara goryczy w pewnej chwili się przelała. Tym się jednak prezydent i jego świta nie przejmowali, bo pałę dzierżył jeden z jego kolegów. Tu nie ma mowy o jakiś prawach człowieka czy ludzkiej godności. W dzisiejszej Europie kwestią podstawową jest to czy masz właściwe poglądy. Dlatego problemem są „polscy chrześcijańscy faszyści” paradujący po Warszawie z biało-czerwonymi flagami, nie lewaccy bojówkarze napadający Bogu ducha winnych ludzi – raport niemieckiego Urzędu Ochrony Konstytucji z 2020 roku ich działalność opisał następująco:

Brutalne i kryminalne przestępstwa lewicowych ekstremistów spowodowały obrażenia u wielu ludzi oraz spowodowały w 2019 roku w Niemczech straty sięgające setek milionów euro (…) Małe, dobrze zorganizowane grupy pod auspicjami „antyfaszyzmu” przeprowadzają bezpośrednie, niezwykle brutalne ataki na przeciwników politycznych lub postrzeganych jako przeciwnicy w celu stworzenia „stref wolnych od nazistów”. Pojęcia „anty-gentryfikacji” i „anty-represji” są również wykorzystywane do uzasadniania bezpośrednich ataków fizycznych na funkcjonariuszy policji, polityków i biznesmenów. Co więcej, potajemne podpalenia celów, takich jak pojazdy, sprzęt budowlany i budynki, prowadzą do strat, w niektórych przypadkach bardzo wysokich.

Oni jednak lubią gejów, zabijanie małych dzieci i nie wierzą w Boga, są więc OK.

„Solidarność” europejska została ukazana w pełnej krasie przy okazji sprawy budowy Nord Stream II. Pieniądz jest pieniądz, Niemcy nie mają skrupułów dogadywać się z Rosjanami na niekorzyść Polski. Ostatnio Wschodnioeuropejskie Stowarzyszenie Gospodarki Niemieckiej, główna inicjatywa regionalna niemieckiej gospodarki dla 29 krajów Europy Środkowej, Wschodniej i Południowo-Wschodniej, na Kaukazie Południowym i w Azji Środkowej, wezwało Stany Zjednoczone do zniesienia sankcji wobec firm zaangażowanych w budowę rurociągu.

„Ale dają pieniądze!”

Polska gospodarka ma status peryferyjny mniej więcej od XVII wieku. Od tego czasu jesteśmy zależni kapitałowo głównie od Niemiec. Rozwijamy się w oparciu o podwykonawstwo, produkcję pod zagranicznymi markami wykorzystującymi tanią siłę roboczą i o małej wartości dodanej. Pewną niezależność udało się nam zbudować za czasów PRL-u. Jednak neoliberalna rewolucja lat 90., zwana także „transformacją”, błyskawicznie wszelkie osiągnięcia tego okresu zrujnowała. Majątek narodowy został wyprzedany ze bezcen. Niewiele branż, którym udało się przetrwać, po otwarciu gospodarczym związanym z dołączeniem UE, zwyczajnie nie wytrzymała konkurencji ze strony zachodnich korporacji dysponującymi przewagą technologiczną i kapitałową, a także… wsparciem unijnych instytucji.

CZYTAJ TAKŻE: Protekcjonizm ekonomiczny w praktyce. Dzieło i myśl Friedricha Lista

W 1989 roku w Polsce było 78 cukrowni. Ostały się w czasie bezhołowia lat 90., w 1997 roku, kiedy rozpoczęto proces prywatyzacyjny, funkcjonowało ich wciąż 76. Do 2003 roku w rękach zagranicznych znalazło się 49 z nich (65 proc.), z których bardzo szybko większość została zamknięta (nie zlikwidowana!). W okresie 2006-2007 z 12 cukrowni Pfeifer & Langen pracowały tylko 4, Südzucker z 22 jednie 10, Nordzucker z 6 zostały 2, a BSO z 10… 2.

W 2006 roku Unia Europejska wprowadziła system restrukturyzacji, który, cytat:

W przypadku całkowitego demontażu urządzeń produkcyjnych za każdą wycofaną tonę kwoty wypłacono rekompensatę z funduszu restrukturyzacyjnego w wysokości 730 EUR/t. Stawka pomocy restrukturyzacyjnej była identyczna w roku 2007/2008, ale w późniejszym okresie ulegnie obniżeniu do 625 EUR/t w roku 2008/2009 oraz do 520 EUR/t w czwartym i ostatnim roku programu – 2009/2010.

Błyskawicznie zaczął się demontaż urządzeń z zamkniętych cukrowni. Setki milionów euro z „funduszu restrukturyzacyjnego” szerokim strumieniem popłynęło do Niemiec. Szczególnie szokują relacje medialne z demontażu maszyn w Cukrowni Góra Śląska. Niemcy zdecydowali się na zamknięcie świetnie funkcjonującego zakładu, aby wyciągnąć od UE 50 mln euro… Nie zamknięto natomiast mającej znacznie mniejsze możliwości przerobowe Cukrowni Miejska Górka, gdyż zysk z takiego działania mógłby wynieść jedynie 44 mln euro. Obecnie w Polsce funkcjonuje jedynie 18 cukrowni. Był to jeden z wielu ciosów w polskie rolnictwo. Na tej samej zasadzie, gdy polska branża transportowa stała się zagrożeniem dla interesów ekonomicznych Niemiec uchwalono „pakiet mobilności”, ograniczający nasze możliwości konkurowania na europejskim rynku.

Dalej – do upadku polskich stoczni walnie przyczyniła się aktywność Komisji Europejskiej. Chodziło o „zakaz pomocy publicznej”. Na bruku wylądowały tysiące osób, a kolejne tysiące straciło zatrudnienie w firmach współpracujących. Tymczasem Niemcy mogą dofinansowywać publiczne projekty w tej części swojego kraju, która znalazła się po II WŚ pod rządami komunistów. Szkoda, że nikt się nie zorientował, że za Odrą też znajdował się „raj proletariatu”. Tutaj mogą upadać firmy. Potrzebni są tylko tani pracownicy.

Tylko w latach 2004-2007 liczba polskich migrantów wzrosła w całej Unii z 750 tys. do 2 mln. Według danych GUS-u w 2017 roku za granicą czasowo (powyżej trzech miesięcy) mieszkało ponad 2,5 mln Polaków, w tym prawie dziewięciu na dziesięciu w Europie. Jak podaje Europejski Komitet Regionów nt. mobilności mieszkańców Unii, Polska jest liderem pod względem liczby absolwentów uczelni wyższych (wyedukowanych za pieniądze podatników) mieszkających w innym kraju wspólnoty. W 2017 r. było to prawie 580 tys. osób, z których co piąta mieszkała w Wielkiej Brytanii, a jeszcze więcej – bo co trzecia – w Niemczech. Polacy u naszego zachodniego sąsiada stanowią najliczniejszą grupę absolwentów wyższych uczelni urodzonych za granicą – łącznie ok. 2,3 proc. wszystkich osób z wyższym wykształceniem w tym kraju. W 2013 roku GUS podawał, że Polskę opuściło 413.686 osób z wyższym wykształceniem, co wtedy stanowiło aż 7% populacji absolwentów.

Po 2004 roku z Polski wyjechało ok. 15 tys. młodych lekarzy. Ten brak wyjątkowo odczuwalny jest w czasie pandemii… Trudno oszacować także ile eurosierot musiało wychowywać się bez ojca, bo ten pracował za granicą. I był traktowany tam zazwyczaj jako podczłowiek. W 2019 roku polityk holenderskiej Partii Socjalistycznej Gerrie Elfrink zatrudnił się w agencji pracy dla Polaków. Pracował w fabryce, spał we współdzielonym domu robotniczym. Ostatecznie w dzienniku „De Gelderlander” ogłosił, że Polacy są w skandaliczny sposób wyzyskiwani: zbyt wysokie opłaty za zbyt złe warunki mieszkaniowe, wielogodzinna praca 6 i 7 dni w tygodniu, system kar za rzekome drobne przewinienia, niskie płace, brak płatnych nadgodzin, a nawet groźby i zastraszenia. A przyznał, że i tak był lepiej traktowany z racji bycia Holendrem… Takich historii można zebrać setki. Chyba nie ma w Polsce osoby, która by nie znała kogoś kto jeździ/jeździł sobie dorobić do Wielkiej Brytanii, Holandii czy Niemiec. Wg raportu NBP pt. Polacy pracujący za granicą w 2018 r. niemal połowa naszych rodaków wyjeżdżała ze względu na zbyt niskie płace w kraju – o nich już za chwilę, ale na marginesie warto odnotować, że liberalna polityka imigracyjna, dzięki której pod koniec 2019 roku w Polsce zamieszkiwało 2 106 101 cudzoziemców, w większości Ukraińców o niskich wymaganiach płacowych, wzrost płac zwyczajnie zamroziła. Sami Ukraińcy transferują z Polski już więcej pieniędzy (ok. 16 mld zł), niż nasi emigranci do niej przysyłają…

Na tę chwilę do unijnego budżetu Polska wpłaciła ok. 58 miliardów euro, a otrzymała ok. 181 miliardów euro. Czyli w sumie „dostaliśmy” od UE ok. 123 miliardów euro. Niby fajnie, ale nie do końca.

Z wyliczeń Thomasa Pikettiego przedstawionych w książce „Kapitał i ideologia” wynika, że w latach 2010 – 2016 otrzymaliśmy z UE średnio rocznie środki finansowe stanowiące 2,7 proc. PKB. Ale w tym samym okresie wypływało z naszego kraju netto 4,7 proc. PKB. Tak samo sytuacja przedstawia się dla państw tzw. „nowej” Unii. Polska, Węgry czy Czechy są eksploatowane przez głównie niemieckich i francuskich inwestorów, którzy wykorzystując dużą podaż taniej siły roboczej, transferują do swoich krajów zrealizowane zyski. Po upadku komunizmu zachodni inwestorzy przejęli dużą część kapitału w Europie Środkowo-Wschodniej, ok. jedną czwartą całości, jeżeli patrzeć na wszystkie aktywa łącznie z nieruchomościami, ale ponad połowę, gdy brać pod uwagę tylko firmy, a nawet jeszcze więcej, jeżeli patrzeć tylko na duże przedsiębiorstwa.

CZYTAJ TAKŻE: Wysoka cena pieniędzy z UE

W zasadzie tylko w okresie komunizmu Europa Wschodnia nie należała do zachodnich inwestorów – konstatuje Piketty. Powołując się na pracę Pawła Bukowskiego i Filipa Novokmeta „Between communism and capitalism: long-term inequality in Poland, 1892 – 2015” zauważa, że po transformacji ustrojowej nierówności w Polsce nie wzrosły tak bardzo jak w Rosji, w dużej mierze dlatego, że spora część zysków firm działających na naszym terenie jest wyprowadzana za granicę. Gdyby udało nam się zmniejszyć wypływ pieniędzy z Polski o 30 proc. to oznaczałoby to dodatkowe prawie 1,5 proc. PKB.

Oczywiście, wypływ pieniędzy wynika także z poczynionych inwestycji, które przyczyniły się do ogólnego wzrostu zamożności i produktywności Europy Środkowo-Wschodniej. Jednak płace w krajach regionu nie wzrosły tak bardzo jakby mogły ze względu na silną pozycję przetargową inwestorów, od których kraje są uzależnione, a którym zależy na zysku, nie na podnoszeniu płacy. W 2019 roku w naszym kraju do pracowników w postaci pensji trafiało 49,9 proc. PKB. Średnia dla UE to ok. 55 proc. W Korei Południowej jest to niemal 64 proc. – kraj ten zalewa cały świat samochodami, statkami, telewizorami, telefonami, czyli produktami z branż wymagających dużych inwestycji, przeznaczając na płace pracowników o 28 proc. wyższy odsetek PKB niż Polska.

Symbolem dotowanych przez UE niepotrzebnych inwestycji stały się budowane swego czasu na potęgę przez samorządy aquaparki. Wyglądało to mniej więcej tak: aquapark kosztuje 100 tysięcy złotych. Samorząd ma jedynie 30 tysięcy złotych. Unia da na budowę aquaparku 40 tysięcy. Brakuje 30 tysięcy. Jeżeli samorząd nie zbuduje aquaparku to dotacje przepadną. Co się robi w takiej sytuacji? Pożycza 30 tysięcy. W niemieckim banku. W ten sposób samorządy w Polsce zaczęły zadłużać się na masową skalę. Pod koniec 2019 roku łączna suma zadłużenia wynosiła 86,6 mld zł. W 2004 roku było to ok. 20 mld zł. Relacja długu samorządu gminnego do PKB wynosiła do 2007 roku nie więcej niż 2 proc. W 2011 roku wzrosła już do ok. 3-3,5 proc. – na tym poziomie utrzymuje się cały czas.

Inny przykład zupełnie fikcyjnego wsparcia. Dotacje na maszyny rolnicze. W momencie, gdy zaczęto je wypłacać, ceny maszyn natychmiast wzrosły o kwoty zbliżone do wypłacanych dotacji. W ten sposób trafiły one do niemieckich producentów maszyn. W oficjalnych statystykach wykazywane są jednak duże zyski polskich rolników. Z każdego euro przekazanego nam przez UE do Niemiec trafia… 89 eurocentów.

Ogromne pieniądze wyłudziły zorganizowane grupy przestępcze specjalizujące się w zdobywaniu dotacji unijnych. Wiele nieudanych i bezsensownych projektów, takich jak setki przeróżnych serwisów internetowych, zostało sfinansowanych z budżetu UE. Wiele z nich powinno zostać odrzuconych już na etapie decydowania o przyznaniu dotacji. Takie działanie jednak nie skierowałoby tych pieniędzy tam gdzie faktycznie mogą się przydać, a zmusiłoby Polskę do zwrócenia ich Unii. Nie wspominając nawet o kosztach rozbudowy potężnego aparatu administracyjnego niezbędnego do przyznawania środków… Jak podała “Rzeczpospolita” w 2014 roku, z podziału i obsługi dotacji utrzymuje się w Polsce 200 tys. osób, a tylko tym tematem zajmuje się ok. 12 tys. urzędników.

Za pomocą tego narzędzia zniszczono np. polskie rybołówstwo. Unijny “Program Operacyjny Zrównoważony Rozwój Sektora Rybołówstwa i Nadbrzeżnych Obszarów Rybackich 2007-2013” finansował trwałe i tymczasowe zaprzestanie działalności połowowej. UE de facto przekupywała polskich rybaków, aby porzucili pracę w swojej branży, a bogactwa Bałtyku przypadły innym państwom członkowskim.

Warto także wspomnieć, że przyjęty przez nasz kraj unijny pakiet energetyczno-klimatyczny skutkuje podwyższonymi cenami za emisją CO2, co przekłada się na wyższe ceny prądu. Niemcy, będące potęgą w dziedzinie „zielonej energii” i dysponujące do niedawna 17 elektrowniami atomowymi (większość jest już wygaszona, do 2022 planuje się zamknąć wszystkie), wyemitowały w 2018 roku 22,5% CO2 w całej UE, w poprzednim była to liczba o 5,4% większa. Polska, której energetyka opiera się na węglu – 10,3%.

Ponadto Polska wchodząc do UE zobowiązała się do przyjęcia euro. Podpisały się pod tym i Platforma Obywatelska i Prawo i Sprawiedliwość. Co prawda nie został określony czas kiedy ma się to stać, ale nie oznacza to, że nie zostaniemy do takiego kroku zmuszeni przez presję ze strony innych państw unijnych. Wejście do strefy euro spowoduje, że politykę pieniężną, czyli m.in. ustalanie stóp procentowych, będzie kształtował Europejski Bank Centralny, bardziej interesujący się bieżącą sytuacją gospodarczą Niemiec i Francji, niż Polski. Aby zachować suwerenność niezbędna jest własna waluta.

Na zakończenie – w UE można być stawiając konkretne warunki, tak aby interes narodowy został zachowany? Tak zrobiła Dania. W UE także można nie być wcale, ale dalej pozostawać w Europejskim Obszarze Gospodarczym. Tak zrobiła Norwegia. Układ z Schengen tworzący Strefę Schengen został podpisany w 1985 r., jest porozumieniem zupełnie niezależnym od UE. To, że po Europie można podróżować bez granic nie jest zasługą UE. Można pozostawać poza UE i być w strefie Schengen, tak robi np. Szwajcaria. Tylko u nas „interes narodowy” rozumiany jest jako jak najintensywniejsze lizusostwo wobec Zachodu… Najwyższy czas szczerze porozmawiać o tym czy członkostwo w UE faktycznie nam się opłaca.

Adam Szabelak

Za: narodowcy.net (25 listopada 2020) | https://narodowcy.net/unia-europejska-nam-sie-zwyczajnie-nie-oplaca/

Skip to content