Aktualizacja strony została wstrzymana

Prof. Wojciech Polak: O strachu i znikającej wolności słowa na naszych uczelniach

Wolność słowa w Stanach Zjednoczonych uważana jest za świętość. Jakiekolwiek podejrzenie, że może zostać ona naruszona wywołuje zdecydowaną reakcję opinii publicznej, środków masowego przekazu i prawników. Pomimo tego coraz częściej, także z tego kraju napływają informacje o łamaniu zasady wolności słowa na wyższych uczelniach, w imię tzw. poprawności politycznej. W Polsce sytuacja wolności słowa na państwowych wyższych uczelniach wygląda wręcz tragicznie. Łamanie tej zasady ma szereg aspektów, które warto rozważyć:

1. Na ogół uważa się, że na uczelniach mogą gościnnie występować ludzie o różnych poglądach (poza skrajnymi, np. nazistowskimi). Zasada ta w wielu szkołach wyższych działa jednak w sposób bardzo opaczny. Z powodu tzw. poprawności politycznej blokuje się i odwołuje prelekcje ludzi o poglądach konserwatywnych, prawicowych i katolickich. Głośna była sprawa Amerykanki p. Rebecci Kiesling, która wygłaszała wykłady o nielegalnym charakterze aborcji w świetle prawa USA. Jej przygotowywane już wystąpienia zostały zablokowane przez władze kilku polskich uczelni lub odpowiednich ich wydziałów. Natomiast różne wykłady o charakterze lewicowym (albo i lewackim) są tolerowane bez przeszkód.

2. Władze państwowych uczelni podważają często prawo pracowników naukowych do własnych poglądów. Najgłośniejszym przykładem jest sprawa profesor Ewy Budzyńskiej z Uniwersytetu Śląskiego, której m. in. za to, że osoby w wieku prenatalnym nazywała dziećmi, wytoczono postępowanie dyscyplinarne. Na znak protestu wobec takiego rozwoju zdarzeń, profesor Ewa Budzyńska odeszła z uniwersytetu.

Co gorsza podważa się też prawo profesorów do wypowiadania swoich poglądów poza murami uczelni, co godzi wprost w konstytucyjne zapisy o wolności słowa. Można tu przytaczać rozmaite przykłady. Ostatnio polskim światem akademickim wstrząsnęła informacja o wznowieniu postępowania dyscyplinarnego przeciwko znanemu i powszechnie szanowanemu profesorowi Aleksandrowi Nalaskowskiemu z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, w związku z jego tekstem pt. „Wędrowni gwałciciele”, opublikowanym w Tygodniku „Sieci” dnia 26 sierpnia 2019 r. Zasłużonemu profesorowi nie odpuszcza się nawet w czasach szalejącej epidemii.

3. Najbardziej w wolność słowa godzi jednak niezwykle rozwinięty system zastraszania pracowników na państwowych wyższych uczelniach. Ostatnia reforma ministra Jarosława Gowina, zwana szumnie „Konstytucją dla nauki” przyznała rektorom na uczelniach władzę praktycznie absolutną. Rektor może z pracownikiem zrobić wszystko: zwolnić go pod byle pretekstem, przenieść na niższe stanowisko, zabrać mu zakład lub katedrę, zablokować pieniądze na projekt badawczy, nie przyznać nagrody etc. Na szczeblu wydziałów namiestnikami rektorów stali się, mianowani przez nich (w praktyce) dziekani. Nie ma już Rad Wydziałów, w których zasiadali m.in. wszyscy profesorowie. Owe rady miały spore kompetencje i kontrolowały prace dziekanów. Dzisiaj skrzywdzony przez dziekana profesor może się odwołać tylko do rektora, który mu odpowiada zazwyczaj: „sami załatwiajcie swoje wydziałowe sprawy”. Sami – to znaczy niech załatwia je dziekan. I koło się zamyka. Najbardziej zastraszonymi gremiami na większości uczelni państwowych są senaty, których członkowie w głosowaniach jawnych (tajne są tylko w sprawach personalnych) rzadko przeciwstawiają się woli obecnego na sali i obserwującego uważnie rektora. Jak wspomniałem Rad Wydziałów nie ma. Senaty sprowadzane są coraz mocniej do roli ciał dekoracyjnych (uroczystości akademickie, togi, łańcuchy, berła etc.) a ich członkowie (z pewnymi wyjątkami) milczą. Większość pracowników naukowych boi się więc narazić władzom uczelni i też milczy. Strach jest potężny i wszechobecny. Zwłaszcza, że niepokorni pracownicy naukowi są rzeczywiście często poniewierani i poniżani. Dotyczy to także starszych i zasłużonych profesorów.

Na mojej uczelni proponowałem wstawienie do statutu zapisu zwiększającego poczucie bezpieczeństwa senatorów uniwersyteckich:
„Senat podejmuje uchwały na posiedzeniach w obecności co najmniej połowy statutowej liczby członków. Wszystkie głosowania podczas obrad Senatu są tajne.

Członek Senatu, zatrudniony na uczelni, podczas trwania jego kadencji senatorskiej oraz w ciągu 5 lat od dnia wygaśnięcia jego kadencji senatorskiej, może zostać zwolniony z pracy na uczelni przez rektora jedynie za zgodą ¾ senatorów, w obecności co najmniej połowy statutowej liczby członków Senatu […]”.

Propozycje te zostały odrzucone odgórnie bez większej dyskusji. Dzisiaj uważam, że zapisy takie powinny znaleźć się po prostu w Ustawie o Szkolnictwie Wyższym i mieć charakter powszechnie obowiązującego prawa w szkołach wyższych.. Odbudowa autonomii wewnętrznej wyższych uczelni, zapewnienie bezpieczeństwa pracownikom naukowym, przywrócenie wolności słowa na uczelniach to zadania dla Ministerstwa i Sejmu. W obecnej sytuacji tylko narzucenie tradycyjnych akademickich i samorządnych norm poprzez zapisy ustawowe może uratować wyższe uczelnie polskie przed zupełną degradacją. Trzeba przywrócić rady wydziałów i ich uprawnienia do nadawania stopni naukowych oraz kształtowania funkcjonowania wydziałów, zwiększyć znaczenie senatów i poczucie bezpieczeństwa senatorów, zlikwidować do niczego niepotrzebne Rady Uczelni, ograniczyć pensje rektorów (z dodatkami) do dwukrotności zasadniczej pensji profesora zwyczajnego na ich uczelniach, ukrócić rozwielmożnioną administrację wyższej rangi w rektoratach, zlikwidować absurdalny i demoralizujący system tzw. ewaluacji (ocen) dorobku naukowego pracowników i wydziałów, zredukować cesarskie uprawnienia rektorów. Wszystko to musi zrobić Ministerstwo i Sejm. Rektorzy tego sami nie dokonają. Mogliby wprawdzie, nawet bez nowych ustaw, wiele rzeczy sprowadzić do normalności, ale zazwyczaj nie chcą. Ratujmy więc nasze uczelnie, póki nie będzie za późno.

Wojciech Polak

Za: Fronda.pl (17.05.2020)

 


 

KOMENTARZ BIBUŁY: Prof. Polak „odkrywa Amerykę” nagle zauważając, że w tejże wielbionej Ameryce na uczelniach brak wolności słowa. A przecież stan ten ma miejsce od dawien dawna, lecz widocznie nie każdy jest na tyle wnikliwy i dostrzego pewne rzeczy dopiero teraz. Ale lepiej zadać pytanie: Kto za ten stan rzeczy na amerykańskich uczelniach odpowiada? Można mieć stu-procentową pewność, że dwie grupy kierują dyskursem publicznym, w tym „naukowym” na uczelniach: Żydzi oraz komunizujący „humaniści”. Jak pokazują badania, aż 97% naukowców w USA deklaruje się jako „humaniści” nie utożsamiający się z żadną główną religią czy wyznaniem. Etniczni Żydzi co prawda również w większości nie są praktykujący, a jednych i drugich wiele dzieli, ale łączy ich co najmniej jedno: podporządkowanie się politycznej poprawności, ślepa wiara w dogmaty „religii holokaustu” oraz nienawiść do Prawdy.

Te trzy elementy decydują czy ktokolwiek odbiegający od tych wyznaczników może zabierać głos na uczelniach. I oczywiście nie jest tak, że „na uczelniach mogą gościnnie występować ludzie o różnych poglądach (poza skrajnymi, np. nazistowskimi)„. Bo za tzw. skrajne poglądy uważane jest każde zdanie, każda opinia, każdy nawet najbardziej konkretny, poparty argumentami wywód, który po prostu nie jest po myśli strażników Ciemności. A osobno, każdy kto nie zgadza się z wytycznymi religii holokaustu, kwalifikowany jest jako „nazista”, „antysemita” czy „rasista”. Mamy nadzieję, że prof. Polak wymieniając „nazistów”, którym podobno słusznie odmawia się prawa do wypowiedzi, stosuje inne kryteria niż Cenzorzy na uczelniach.

A jeśli chodzi o Polskę, to chyba również i tutaj siły nadzorców rozkładają się chyba podobnie.

 


 

Skip to content