Aktualizacja strony została wstrzymana

Huta Pieniacka. Zamordowani dwa razy

Na pustym polu ukrytym pomiędzy lasami nie ma praktycznie niczego. Pojedyncze krzyże i pomniki wyrastają z ziemi na środku łąki, tworząc wręcz surrealistyczne wrażenie. Dziś trudno uwierzyć, że kiedyś to miejsce tętniło życiem. Teraz odżywa raz na rok, kiedy na pustkowie przyjeżdżają dziesiątki osób, aby oddać cześć zamordowanym przodkom.

Starszy człowiek ubrany w długą, szarą kurtkę stoi przed pomnikiem złożonym z kamiennego krzyża i dwóch tablic mieszczących nazwiska ofiar. Co chwilę ktoś podchodzi do staruszka, aby zapytać o jego tragiczną historię. Choć kilka kamer i obiektywów jest ciągle skierowanych w jego stronę, Franciszek Bąkowski mówi pewnie i bez zająknięcia. O wydarzeniach sprzed 76 lat opowiada tak sprawnie i ze szczegółami, jakby wydarzyły się całkiem niedawno.

Był 28 lutego, 20 stopni mrozu, bardzo dużo śniegu. Zaczęło się o piątej albo szóstej rano. Przyszli Ukraińcy z „SS Galizien”, najpierw otoczyli wieś, a potem zabierali ludzi z domów, zganiali do stodół i do kościoła. Dowodziło nimi kilku Niemców. Do nas przyszedł oficer i z ojcem rozmawiał, bo on umiał szprechać z armii austriackiej. Ten oficer po niemiecku powiedział, żebyśmy szli do kościoła. Ale mama coś przeczuwała, że źle się dzieje. Wcześniej wiele razy biegaliśmy do kościoła na alarm, bo to był punkt zbiórki dla mieszkańców, kiedy samoobrona walczyła z bandziorami. Ale teraz, kiedy we wsi byli esesmani, to mogło oznaczać tylko jedno. Mama kazała mi z bratem Kazikiem iść do sąsiadki, ale tam już nikogo nie było. Nagle przyszedł żołnierz w niemieckim mundurze mówiący po polsku, chyba Ślązak, i powiedział, żebyśmy się ukryli pod kopcem ziemniaków, bo inaczej Ukraińcy nas zabiją. I tam przeleżeliśmy z bratem cały dzień, potem uciekliśmy. Zginęli nasi rodzice, zginął drugi brat Józek, zginął mój dziadek, wujek z kuzynami, stryjek… Tylko siostra Stefcia się uratowała. Uciekła z płonącej stodoły.

Mord w Hucie Pieniackiej jest wydarzeniem wyjątkowym, nawet biorąc pod uwagę skalę kresowego ludobójstwa. To największa pod względem liczby ofiar pojedyncza zbrodnia ukraińskich nacjonalistów. Według różnych szacunków historyków, zginęło tam od ośmiuset do tysiąca ludzi. 456 ofiar udało się ustalić z imienia i nazwiska. Wszystkich możemy nigdy nie poznać, bo znaczną ich część stanowili nie miejscowi, tylko uchodźcy z Wołynia, którzy liczyli, że w „spokojnej” Galicji unikną śmierci. Zbrodniarze dopadli ich jednak setki kilometrów od porzuconych i spalonych domów. W Hucie Pieniackiej mordowanie trwało przez cały dzień. Typowo polska wioska na zachodniej Tarnopolszyczyźnie całkowicie zniknęła z mapy. Razem z polskimi mieszkańcami i uchodźcami zginęło także kilku ukrywanych przez nich Żydów.

Jest to zbrodnia szczególna także z innych powodów. Jej głównymi autorami byli żołnierze 4. Pułku Policyjnego SS, złożonego z ukraińskich ochotników do 14. Dywizji Grenadierów SS. Nie zostali oni przyjęci do jednostki liniowej ze względu na wiek lub stan zdrowia. Do walki na froncie się nie nadawali, ale do mordowania bezbronnych ludzi już tak. Świadkowie zwykle określają zbiorczo wszystkie ukraińskie formacje policyjne w służbie niemieckiej potocznym terminem „SS Galizien” – choć nigdy nie była to nazwa oficjalna. Do mordu przyłączyły się również oddziały Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA), ale dokonały go pod komendą Niemców i w „niemieckim stylu” – tak jak podczas akcji przeciwpartyzanckich w centralnej Polsce czy na Białorusi, ludzi spalono żywcem w stodołach. Na ogół upowski repertuar tortur był jeszcze bardziej urozmaicony. Zbrodni dokonano również w świetle dnia, na przekór banderowskiego zwyczaju wyrzynania wiosek nocą.

Zamordowani dwa razy

Polski Ormianin Jan Zaleski, ojciec znanego księdza Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego, powiedział, że „Kresowian zabito dwa razy, raz siekierami a drugi raz przez przemilczenie”. Słowa te można odnieść do walki o pamięć po Hucie Pieniackiej, która wciąż trwa, nawet 76 lat od zniszczenia wsi i wymordowania jej mieszkańców.

Po wojnie pozostali przy życiu mieszkańcy wsi, jak wszyscy Kresowiacy, zostali wysiedleni na Ziemie Odzyskane, a osierocone dzieci czekała wieloletnia poniewierka po dolnośląskich sierocińcach. Na pustym miejscu po Hucie Pieniackiej władze sowieckie postawiły pomnik z czerwoną gwiazdą. Napisy na monumencie nie wspominały o narodowości ofiar ani o sprawcach zbrodni. Podkreślały jedynie bohaterstwo operującej w tych okolicach sowieckiej partyzantki w walce z faszystami. Po odzyskaniu niepodległości przez Ukrainę w 1991 roku pomnik rozebrano, jednak nazistowsko-komunistyczny mit o tym, że w Hucie Pieniackiej oddziały SS walczyły z „czerwonymi partyzantami”, wciąż ma się dobrze.

Ostatnio coraz częściej się słyszy, że tutaj była walka z komunistami – dodaje Franciszek Bąkowski. – Tylko że nikt w Hucie żadnych komunistów nie widział.

Historyk Grzegorz Motyka uważa, że we wsi na krótki czas przed zbrodnią mógł przez kilka dni stacjonować oddział sowieckiej partyzantki. Oczywiście, współpraca z bolszewikami nie jest nigdy czynem zaszczytnym, ale możliwe, że polskiej ludności zagrożonej wymordowaniem nie pozostało żadne inne wyjście, jak zwrócić się o pomoc do każdego, kto miał broń i nie chciał jej od razu użyć przeciwko nim. Dokładnie tak samo należy zapatrywać się na sporadyczne przypadki współpracy Polaków z Niemcami przeciwko banderowcom.

Nawet jeśli przyjąć, że akcja kierowana przez Niemców miała za zadanie zniszczenie lokalnej partyzantki, to nic nie zdejmuje odpowiedzialności z ukraińskich żołnierzy SS, jacy tej zbrodni dokonali, a już tym bardziej z bojowników UPA, którzy przyłączyli się do niej na ochotnika. Od czasów procesów norymberskich powszechnie stosowana interpretacja międzynarodowego prawa wojennego wykazuje, że działanie na rozkaz nie jest okolicznością łagodzącą dla osoby, która dopuściła się zbrodni. Taki rozkaz jest nielegalny we wszystkich armiach świata i żaden żołnierz nie ma obowiązku do niego się dostosować.

Dla pełnej historycznej uczciwości trzeba też wspomnieć o dwuznacznej roli Armii Krajowej w tych wydarzeniach. Miejscowa samoobrona kierowana przez inżyniera Kazimierza Wojciechowskiego miała około 60 sztuk broni długiej i krótkiej. Była bez szans w walce z batalionem SS uzbrojonym w niemiecką broń, karabiny maszynowe, granaty i moździerze. Jednak na wieść o zbliżającej się pacyfikacji pieniacy nie dostali wsparcia od oddziałów akowskich, a jedynie wiadomość od łącznika, który doradził dowódcy samoobrony ucieczkę. Trudno mieć dziś pretensje do inż. Wojciechowskiego, że nie popełnił ze swoimi ludźmi zbiorowego samobójstwa na polu bitwy, ale dlaczego dowództwo AK nawet nie spróbowało Huty Pieniackiej bronić, albo chociaż ewakuować tylu mieszkańców, ilu się da?

Wojna pomników

Nowy pomnik w Hucie Pieniackiej został odsłonięty w 2006 r. z inicjatywy dwóch prezydentów: Lecha Kaczyńskiego i Wiktora Juszczenki. Choć w mocno krytykowanym przemówieniu głowy polskiego państwa nie było słowa o sprawcach zbrodni – wspomniano tam nawet o Białorusinach i Łotyszach, ale nie o ukraińskim SS – to wielkim przełomem dla rodzin ofiar było samo powstanie upamiętnienia, o które walczono przez ponad piętnaście lat od czasu przemian politycznych w Polsce i na Ukrainie. W awangardzie tych starań stało zawsze Stowarzyszenie Huta Pieniacka, założone i kierowane przez Małgorzatę Gośniowską-Kolę, której matka ocalała ze zbrodni jako młoda dziewczyna, uciekając z płonącej stodoły.

Odsłonięcie pomnika wywołało natychmiastowe protesty skrajnie nacjonalistycznej i faszyzującej partii Swoboda – wówczas dosyć silnej, dziś znajdującej się już na śmietniku ukraińskiej sceny politycznej. Działacze Swobody „zatroszczyli się” o postawienie przy pomniku tablicy podającej fałszywą informację, że zbrodni w Hucie Pieniackiej dokonali wyłącznie Niemcy i że spalono ją w odwecie za działania czerwonej partyzantki. Tablicy nie da się usunąć, bo nie stoi w obrębie terenu pomnika, do którego ma prawo Stowarzyszenie Huta Pieniacka, tylko tuż obok niego, a lokalne władze umywają ręce, twierdząc, że jest problem z ustaleniem własności gruntów.

Jeszcze w okresie prezydentury Juszczenki przy ścieżce prowadzącej do polskiego pomnika postawiono drugi – ukraiński. Tablica pod kamiennym krzyżem informuje, że w okolicznych wsiach „polscy szowiniści” oraz – jakżeby inaczej – czerwoni partyzanci zamordowali ukraińskiego nauczyciela Iwana Warwina i grekokatolickiego księdza Martyna Bałutę (w rzeczywistości obaj zostali straceni na mocy wyroku sądu podziemnego za kolaborację z Niemcami i podżeganie do mordów na Polakach).            

Jednak największe napięcie wokół sprawy Huty Pieniackiej nastąpiło po objęciu fotela prezydenta Ukrainy przez Petra Poroszenkę, niegdyś związanego z prorosyjską Partią Regionów. Polityk i biznesowy magnat nieoczekiwanie jednak zmienił barwy polityczne i stał się gorliwym nacjonalistą. To za jego rządów w ukraińskim parlamencie pojawili się weterani UPA w mundurach oraz wiwaty na ich cześć, a w 2015 roku Rada Najwyższa uchwaliła ustawę kagańcową, która zakazuje „zniesławiania ukraińskich bohaterów narodowych”, czyli w praktyce mówienia czy pisania o zbrodniach UPA. Ta właśnie ustawa doprowadziła do największego po 1991 roku kryzysu w stosunkach polsko-ukraińskich oraz do zaistnienia zjawiska, które prasa po obu stronach Bugu nazwała „wojną pomników”. Ofiarą tej wojny miał paść polski pomnik w Hucie Pieniackiej, który w 2017 roku został wysadzony w powietrze przez „nieznanych sprawców”.

To przypadek bez precedensu – żadne inne polskie upamiętnienie na Ukrainie nie zostało zniszczone w taki sposób. Pomnik jednak szybko odbudowano za pieniądze zebrane w publicznej zbiórce przez okolicznych mieszkańców, a nowy monument ustawili żołnierze armii ukraińskiej, którzy wrócili z frontu w Donbasie.

Co szczególnie cieszy, lokalna ludność rzeczywiście angażuje się w sprawę pamięci i uczestniczy w uroczystościach z dużymi, ukraińskimi flagami. Także dzięki miejscowym, co roku uczestnikom obchodów udaje się dotrzeć na miejsce pamięci. Autokary wynajęte przez polski konsulat we Lwowie kursują tylko do wsi Źarowce. Dalej droga jest już tak zła, że pokonają ją tylko małe samochody i furmanki. Jest już tradycją, iż rokrocznie, kiedy nie ma śniegu, na uroczystości do Huty Pieniackiej dojeżdża się furmankami, a gdy zima da o sobie znać – saniami. Wszystko to przy wielkiej pomocy okazanej przez miejscowych Ukraińców.

Roman Boriaczuk jest nauczycielem w szkole elementarnej (podstawowej) w pobliskim Podkamieniu, który broniony bohatersko kilka miesięcy przez polską samoobronę, padł w końcu pod zmasowanymi atakami sił UPA. Historyk stoi przed polskim pomnikiem, trzymając żółto-niebieską flagę.

Ja w szkolę uczę dzieci prawdy – mówi z powagą.

Zapytany o to, czy nie obawia się reperkusji ze względu na ustawę Rady Najwyższej o bohaterach narodowych, dopowiada:

Nie wmówią nam nieprawdy. U nas do tej pory żyją starzy ludzie, którzy pamiętają, co tu się działo, jak wokół wszystkie wsie płonęły. Tu się stała straszna tragedia i jako lokalna społeczność musimy o tym pamiętać. A ci, którzy tu protestowali kiedyś, to nie byli miejscowi. Zwozili tych krzykaczy autobusami ze Lwowa, z całego województwa. Są niestety na Ukrainie takie organizacje, które nawołują do nienawiści wobec Polaków, ja to przyznaję. Ale są też w Polsce organizacje, które szerzą nienawiść do Ukraińców.

Motocykliści na straży pamięci
Przez wiele lat, aż do 2018 roku każde obchody rocznicowe w Hucie Pieniackiej były zakłócane przez ukraińskich nacjonalistów z czarno-czerwonymi flagami. Jednak od dwóch lat jest już spokój. Obecny na tegorocznych uroczystościach Zdzisław Fąka z Rajdu Katyńskiego uważa, że są dwie przyczyny poprawy sytuacji:

Po pierwsze, ukraińska policja zaczęła wreszcie skutecznie ich blokować i zobaczyli, że nic nie wskórają. Po drugie, duże znaczenie ma zmiana władzy w Polsce, a także ambasadora. Poprzedni ambasador w Kijowie, Jan Piekło, bardziej służył Ukrainie niż Polsce, ale z Bartoszem Cichockim jest zupełnie inna sytuacja.

Nowy przedstawiciel Rzeczypospolitej także uczestniczy w obchodach. To jedna z tych postaci życia publicznego, które naprawdę wykorzystują swoje stanowisko do zrobienia czegoś dobrego. Jest przy tym niezwykle skuteczny, angażując do oprotestowywania banderowskich upamiętnień na Ukrainie także ambasadę Izraela, albowiem ofiarą miejscowych nacjonalistów padli nie tylko Polacy, ale w podobnej liczbie również Żydzi.

Wspomniany tu wcześniej Zdzisław Fąka w Hucie Pieniackiej bywa dwa razy w roku: latem, wraz z całym Rajdem oraz w lutym, z mniejszą grupą, która przebywa tam specjalnie na rocznicę zbrodni.

Dojeżdżamy zawsze dzień wcześniej i śpimy w namiotach, o, tych po drugiej stronie ścieżki. W ten sposób jakoś symbolicznie, na jedną noc do tego miejsca wraca życie.

Zapytany, czy nie boi się ataków ze strony miejscowych nacjonalistów, odpowiada:

Nie, robimy tak od lat i jakoś jeszcze nie znaleźli się odważni, żeby w stu chłopa pójść na motocyklistów (śmiech). Poza tym zawsze pilnują nas dwa radiowozy.

Bóg odzyska Hutę Pieniacką

Rozpoczyna się modlitwa żałobna z udziałem duchowieństwa rzymskokatolickiego, grekokatolickiego i prawosławnego. Przewodniczy jej biskup pomocniczy łacińskiej diecezji lwowskiej Edward Kawa, urodzony w pobożnej polskiej rodzinie z Mościsk. Zarówno w słowie do zebranych, jak i w rozmowach z dziennikarzami hierarcha mówi o znaczeniu Huty Pieniackiej jako miejsca pamięci, a także o swoich planach z nim związanych.

Przede wszystkim trzeba dokończyć ekshumacje, tak aby nie było żadnych wątpliwości co do liczby ofiar. Poza tym chciałbym wybudować tu kaplicę. Choćby małą, ale żeby było tu miejsce poświęcone Bogu. Tutaj, w Hucie Pieniackiej, tak strasznie podeptano Boże przekazania… Bóg powinien wreszcie odzyskać to miejsce.

Marcin Więckowski (fot.)

Read more: http://www.pch24.pl/huta-pieniacka–zamordowani-dwa-razy,74252,i.html#ixzz6FGL9EcNE

Za: PoloniaChristiana - pch24.pl (2020-02-28) | https://www.pch24.pl/huta-pieniacka--zamordowani-dwa-razy,74252,i.html

Skip to content