Aktualizacja strony została wstrzymana

Raz, dwa, trzy, cztery – maszerują oficery (prowadzące) – Stanisław Michalkiewicz

11 stycznia, akurat podczas wizyty w Polsce Komisji Weneckiej, którą zaprosił tutaj oskarżany o przyjmowanie łapówek pan marszałek Senatu Tomasz Paweł Grodzki, odbyła się w Warszawie demonstracja sędziów i przedstawicieli innych zawodów prawniczych oraz tak zwanych „aktywistów”, pod którą to nazwą mogą kryć się zmobilizowani konfidenci którejś z siedmiu oficjalnie działających w naszym bantustanie bezpieczniackich watah, albo watah działających nieoficjalnie, pod pretensjonalną nazwą „Marszu Tysiąca Tóg”. Chodziło o to, że uczestnicy tej politycznej demonstracji poubierali się na tę okazję w – jakby powiedziała Oriana Fallaci – w „śmieszne średniowieczne łachy”, przy pomocy których przydają sobie powagi i autorytetu.

Politycznie demonstracja ta mieści się w ramach tak zwanej „walki o praworządność”, jaka rozgorzała w naszym bantustanie po gospodarskiej wizycie Naszej Złotej Pani 7 lutego 2017 roku w Warszawie. Po nieudanym „ciamajdanie” z 16 grudnia 2016 roku, którego celem było wywołanie przesilenia politycznego, w którego następstwie Niemcy odzyskaliby przynajmniej część wpływów politycznych w Polsce, Nasza Złota Pani postanowiła nie tylko podjąć działania długofalowe, ale i inaczej rozłożyć akcenty. Zamiast „walki o demokrację”, która najwyraźniej schodziła na manowce, zainicjowała „walkę o praworządność”, w której na pierwszą linię frontu, w charakterze mięsa armatniego, zostali rzuceni niezawiśli sędziowie. Czy dlatego dali się w ten sposób wykorzystać, że musieli, to znaczy – że taki rozkaz dostali od swoich oficerów prowadzących – czy dlatego, że nie podobają im się rządy tzw. „dobrej zmiany”, czy dlatego, że naiwnie myślą, że w tym wszystkim naprawdę chodzi o praworządność , to nie jest istotne, bo tak czy owak dają się wykorzystywać w operacji, której celów albo nie znają, albo nawet się ich nie domyślają. Ale organizatorzy raczej się domyślają, o czym świadczą buńczuczne deklaracje demonstrantów, że nie dadzą się wypchnąć z „Europy”, to znaczy – spod niemieckiej kurateli. Zostawmy jednak na boku polityczny aspekt tej sprawy, bo równie ważne, a z punktu widzenia obywateli nawet znacznie ważniejsze jest co innego – czy mianowicie i w jakim stopniu szeregi niezawisłych sędziów są przeżarte bezpieczniacką agenturą.

Grzech pierworodny transformacji ustrojowej

Transformacja ustrojowa w Polsce, podobnie jak w innych krajach „demokracji ludowej” została zaprojektowana przez Amerykanów i Sowieciarzy w ramach ustanawiania nowego porządku politycznego w Europie, który zastąpiłby rozsypujący się porządek jałtański. Dochodziło nawet do zabawnych sytuacji, jak np. w Bugarii. Opowiadał mi Guy Sorman, któremu z kolei opowiedział tę historię francuski ambasador w Sofii, że pod koniec lat 80-tych prezydent Mitterrand, pod naciskiem francuskiej lewicy, ilekroć wizytował jakiś kraj komunistyczny, żądał, by mu dostarczono na śniadanie jakiegoś miejscowego dysydenta. Kiedy więc miał przyjechać z wizytą do Bułgarii, francuski ambasador w Sofii dostał polecenie dostarczenia dysydenta. Najpierw próbował odnaleźć go na własną rękę, ale bez skutku, a tymczasem termin wizyty prezydenta Mitterranda nieubłaganie się zbliżał. W desperacji zadzwonił więc do bułgarskiego MSW, czy nie mogliby mu wskazać jakiegoś dysydenta. Ale telefon odebrał jakiś służbista, który zaczął podniesionym głosem wykrzykiwać, że to „prowokacja”, że „cały naród” jest za towarzyszem Źiwkowem i żadnych dysydentów tu nie ma. Ambasador odłożył słuchawkę i pogrążył się w ponurych rozmyślaniach. Wkrótce jednak zadzwonił telefon z MSW. Uprzejmy funkcjonariusz poinformował ambasadora, że owszem – jest dysydent, bo u nas dysydentów skolko ugodno. Uszczęśliwiony ambasador dostarczył więc dysydenta prezydentowi Mitterrandowi na śniadanie. Tym „śniadaniowym” dysydentem okazał się prof. Źeliu Źelew, późniejszy „pierwszy demokratyczny prezydent Bułgarii”.

U nas transformację ustrojową projektował pan Daniel Fried z Departamentu Stanu USA i Władimir Kriuczkow, szef I Zarządu Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego (KGB) ZSRR, a ich ustalenia powierzone zostały do wykonania generałowi Czesławowi Kiszczakowi, podówczas ministrowi spraw wewnętrznych. Poprzednikiem jego na tym stanowisku był generał Mirosław Milewski, który w maju 1985 roku został zdegradowany ze wszystkich stanowisk partyjnych i państwowych pod pretekstem afery „Źelazo”. Ta zmiana oznaczała, że SB została rozgromiona przez wywiad wojskowy, który przygotował, przeprowadził i nadzorował, a właściwie nadzoruje przebieg transformacji ustrojowej aż do dnia dzisiejszego. Może nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że nie tylko UB, ale i bezpieka wojskowa od 1944 roku wysługiwała się Sowietom, a nie Polsce. Toteż kiedy okazało się, że w ramach transformacji ustrojowej nastąpi odwrócenie sojuszy politycznych i wojskowych, bezpieczniacy, również na własną rękę, zaczęli przewerbowywać się do służbę do centrali wywiadowczych naszych przyszłych sojuszników, którzy dzięki temu mogli penetrować Polskę wywiadowczo, a skoro mogli, no to penetrują.

Taka to ci wojskowa bezpieka przeszła transformację ustrojową w szyku zwartym i pod nazwą Wojskowych Służb Informacyjnych funkcjonowała aż do września 2006 roku, kiedy to wypączkowały z niej dwie inne formacje: Służba Kontrwywiadu Wojskowego i Służba Wywiadu Wojskowego. Obok WSI został utworzony Urząd Ochrony Państwa z generałem Gromosławem Czempińskim, dawnym „cywilnym” bezpieczniakiem, którego Amerykanie protegowali w zamian za przysługi oddane im w Iraku w ramach operacji „Samum”. UOP potem przepoczwarzył się (bo to jest wielka prawda stara; z poczwarki, miast motyla, nędzna wykluje się poczwara) w Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego.

Te bezpieczniackie watahy bez przeszkód mogły werbować agenturę, a skoro mogły, no to werbowały. A gdzie? Ano prawdopodobnie nie w środowisku gospodyń domowych, tylko tam, gdzie różne pomysły przybierają postać prawa, a więc – w konstytucyjnych organach państwa. Tam, gdzie kontroluje się kluczowe segmenty gospodarki. Dalej tam, gdzie prowadzi się śledztwa; komu zrywamy paznokcie, a komu nie, następnie tam, gdzie wydaje się wyroki; kogo wsadzamy do lochu, a kogo nie i wreszcie tam, gdzie wytwarza się masowe nastroje, a więc w mediach, przemyśle rozrywkowym i środowiskach opiniotwórczych. WSI przez 16 lat mogły więc zwerbować sobie agenturę przy pomocy której mogą ręcznie sterować nie tylko państwem, ale całym życiem publicznym, a w każdym razie – jego licznymi segmentami. A skoro mogą, no to sterują. Kto zaś nimi steruje – tajemnica to wielka, ale na pewno nie sejmowa komisja do służb specjalnych, bo żeby zostać jej członkiem, trzeba najpierw uzyskać certyfikat dostępu do informacji niejawnych, które wydaje… ABW. No to komu ABW wyda taki certyfikat? Ano temu, do kogo ma zaufanie, a po łacinie zaufany, to konfident.

Konstytucja i „ustawa” chroni konfidentów

Konstytucja z 1997 roku, której jednym z autorów, a jeśli nawet nie autorów, to akuszerów był Aleksander Kwaśniewski, zarejestrowany przez SB jako konfident o pseudonimie operacyjnym „Alek”, w art. 178 ust 3 stanowi, że sędzia nie może należeć do partii politycznej, związku zawodowego, ani prowadzić działalności publicznej nie dającej się pogodzić z zasadą niezależności sądów i niezawisłości sędziów. O tym, że sędzia nie może być konfidentem tajnej służby – ani słowa – bo nie można takiego zakazu wydedukować z zakazu prowadzenia „działalności publicznej”, ponieważ stosunki konfidenta z oficerem prowadzącym ex definitione mają charakter poufny, a nie publiczny. Czy przeoczenie tego słonia w menażerii miało charakter przypadkowy, czy też intencjonalny? Nie ma przypadków, są tylko znaki – mawiał ś.p. ksiądz Bronisław Bozowski, a w takim razie przeoczenie to jest nieomylnym znakiem, że WSI, podobnie jak inne bezpieczniackie watahy, nie życzyły sobie żadnych takich zakazów, które utrudniałyby im werbowanie agentury w różnych agendach państwowych, między innymi – w niezawisłych sądach.

Toteż ustawa o ustroju sądów powszechnych z 27 lipca 2001 roku, a więc uchwalona jeszcze „za rządów” miłościwie nam panujących Wojskowych Służb Informacyjnych, wprawdzie w art. 57 paragraf 7 nakłada na kandydatów zgłaszających się do objęcia stanowiska sędziego obowiązek złożenia oświadczenia lustracyjnego – ale obowiązek ten dotyczy tylko kandydatów urodzonych przez dniem 1 sierpnia 1972 roku i tylko związków ze służbami komunistycznymi, a z „demokratycznymi” – już nie. A przecież sędzia urodzony po 1 sierpnia 1972 roku mógł zostać zwerbowany przez UOP, WSI, ABW, Agencję Wywiadu, CBŚ, CBA, Służbę Wywiadu Wojskowego, Służbę Kontrwywiadu Wojskowego albo Policję Skarbową – bo wszystkie one miały albo mają prawo prowadzenia działalności operacyjnej, a więc – werbowania agentury. Co więcej – mógł właśnie temu werbunkowi zawdzięczać swoje stanowisko, bo gdybym na przykład ja był szefem WSI, albo której z pozostałych bezpieczniackich watah, to właśnie tego rodzaju postępowanie zalecałbym sędziom już zwerbowanym i uplasowanym w Krajowej Radzie Sądownictwa – a nie sądzę, by pan generał Marek Dukaczewski był głupszy ode mnie, a w każdym razie nie na tyle, by się krępował jakimiś względami przyzwoitości. Tak zresztą było i za komuny; po 1956 roku partia zakazała werbować agenturę SB spośród członków PZPR – ale w okolicach roku 1967 ten zakaz został złamany i PZPR aż do „wyprowadzenia sztandaru” roiła się od konfidentów.

Ale konstytucja zawiera również art. 45. Według ust.1 tego artykułu, „każdy” ma prawo do sprawiedliwego i jawnego rozpatrzenia sprawy bez nieuzasadnionej zwłoki przez właściwy, niezależny, bezstronny i niezawisły sąd. Tymczasem tajna współpraca z którąkolwiek z „demokratycznych” bezpieczniackich watah taką bezstronność i niezawisłość całkowicie wyklucza, bo uplasowany na stanowisku sędziego konfident nie kieruje się ani zasadami sprawiedliwości, ani duchem, ani literą prawa, tylko poleceniami swego oficera prowadzącego, który zleca mu rozmaite zadania, a wśród nich przede wszystkim – ochronę innych konfidentów. Ponieważ bezpieczniacy mają węża w kieszeni, to swoich konfidentów wynagradzają przede wszystkim bezkarnością w sytuacjach, gdy ci dokradaja sobie to i owo na własną rękę. Zetknąłem się z tym osobiście, kiedy niezawisły sąd odmówił mi zabezpieczenia roszczeń na majątku złodzieja samochodów, u którego policja znalazła części między innymi rozmontowanego naszego samochodu. Niezawisły sąd stwierdził, że my żadnych roszczeń do złodzieja nie mamy, bo przecież części się znalazły – to znaczy – tylne lampy, podczas gdy – o czym mogliśmy przekonać się na składowisku wraków – silnik, skórzane fotele, koła i inne urządzenia, zostały zdemontowane i sprzedane. Tylko z naszego samochodu złodziej mógł uzyskać co najmniej 30 tys. złotych, a niezawisły sąd skazał go na… 6 tys. złotych grzywny i jakiś śmieszny termin w zawieszeniu. Po tym wszystkim obiecałem sobie, że już nigdy nie będę robił z siebie durnia i czegokolwiek oczekiwał od niezawisłego sądu, który najwyraźniej powinność swej służby rozumie – niczym petersburski policmajster z opowiadania Telimeny. Ciekaw jestem, czy niezawisły sędzia, który w mojej sprawie wydał ten salomonowy wyrok nie brał aby udziału w „Marszu Tysiąca Tóg” i nie gardłował za praworządnością.

Sędziowie wykręcają się sianem

Bo wielu obywateli mających do czynienia z niezawisłymi sądami, próbuje dochodzić realności gwarancji, jakich Rzeczpospolita Polska udziela w art. 45 ust. 1 konstytucji i domaga się odroczenia rozprawy do czasu dostarczenia udokumentowanej informacji, czy członkowie składu sądzącego byli w przeszłości albo są aktualnie tajnymi współpracownikami UOP, WSI, ABW, Agencji Wywiadu, Służby Wywiadu Wojskowego, Służby Kontrwywiadu Wojskowego, CBŚ, CBA albo Policji Skarbowej – albo nie są i nie byli konfidentami. Ciekawe są różnice w podejściu, jakim niezawisłe sądy ustosunkowują się do takich wniosków. To znaczy – charakterystyczne są różnice w sposobie, przy pomocy którego niezawiśli sędziowie próbują się wymigać od dostarczenia tych informacji. Na przykład niezawisły sąd w Krakowie wykręcił się sianem, doradzając podsądnej obywatelce, żeby te interesujące ją informacje zdobyła sobie na własną rękę. Tymczasem to nie obywatel udziela sobie gwarancji dostępu do bezstronnego i niezawisłego sadu, tylko takich gwarancji udziela mu Rzeczpospolita Polska. Wynika zatem z tego, że to na organach Rzeczypospolitej Polskiej spoczywa obowiązek dostarczenia obywatelowi informacji, w których uzyskaniu ma on oczywisty i konstytucyjnie uzasadniony interes prawny. Skoro tedy sędziowie uczestniczący w „Marszu Tysiąca Tóg” domagają się poszanowania zasady trójpodziału władzy, to najwyraźniej nie zdają sobie sprawy, że uczestnictwo we władzy nie polega na całkowitej nieodpowiedzialności za wszystko, co się robi, ale w tego tytułu na sprawującym władzę ciążą pewne obowiązki – na przykład ten, żeby się wykazał, iż nie jest konfidentem dla niepoznaki przebranym w „śmieszny, średniowieczny łach”, tylko sędzią z prawdziwego zdarzenia.

Niestety tak chyba nie jest, w każdym razie w niezawisłym sądzie we Wrocławiu. Widziałem postanowienie odmawiające obywatelowi uwzględnienia wniosku o dostarczenie informacji na temat tajnej współpracy z enumeratywnie wyliczonymi „demokratycznymi” bezpieczniackimi watahami i opatrzone ostentacyjnie kłamliwym uzasadnieniem, że sędziowie składają oświadczenia lustracyjne, które następnie są „weryfikowane”. Ale zgodnie z przywołanym wyżej przepisem ustawy o ustroju sądów powszechnych, takie oświadczenia składają tylko sędziowie urodzeni przez 1 sierpnia 1972 roku, a ci młodsi – już nie – zatem tych nieistniejących deklaracji siłą rzeczy nikt nie weryfikuje. Widać na tym przykładzie, jak postępowanie wielu niezawisłych sądów w Polsce przeżarte jest kłamstwem i krętactwami, bardzo możliwe, że nie bezpodstawnymi i w dodatku – tolerowanymi przez rząd „dobrej zmiany”, który nie dąży bynajmniej do wyeliminowania agentury ze środowiska sędziowskiego, tylko spenetrowania tego środowiska agenturą własną. Dlatego – po pierwsze – sędziowie muszą poczuć nad sobą tęgi bat, ale – po drugie – ten bat nie powinien być włożony w ręce rządu, wszytko jedno – „dobrej zmiany”, czy złej – tylko w ręce obywateli – o czym wielokrotnie mówiłem i pisałem.

Stanisław Michalkiewicz

Artykuł    tygodnik „Najwyższy Czas!”    28 stycznia 2020

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Za: michalkiewicz.pl | http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=4625

Skip to content