Aktualizacja strony została wstrzymana

Czy liczba wiernych spada, gdy ludzie nie rozumieją co się dzieje na mszy? – Peter Kwasniewski

W jednym z wpisów na zabawnym i ogólnie rzecz biorąc tendencyjnym blogu PrayTell, prałat M. Francis Mannion przedstawił swoją teorię dotyczącą wyższości języków narodowych w liturgii. Krótko mówiąc, jeśli ludzie nie rozumieją słów wypowiadanych w trakcie sprawowania obrzędów, frekwencja spada w zastraszającym tempie.

Osobom przywiązanym do łaciny w liturgii (głównie w kontekście Mszy trydenckiej) polecam zapoznać się z sytuacją greckiego prawosławnego Kościoła w USA. W swoim ostatnim badaniu, George Demacoupoulos z Uniwersytetu w Fordham zaproponował, by grecki Kościół rozważył porzucenie używanego w liturgii starożytnego języka greckiego na rzecz angielskiego lub współczesnego greckiego. Do wysnucia takiego wniosku doprowadził poważny spadek frekwencji spowodowany w znacznej mierze niezrozumieniem języka używanego do sprawowania obrzędów. Dotyczy to szczególnie ludzi młodych, którzy przez problem z językiem nie są w stanie włączyć się do liturgii. Piszę o tym ze względu na przywiązanie niektórych katolików do tzw. Mszy łacińskiej. Jeżeli nie wiedzą oni, co dzieje się w trakcie liturgii (nawet używając dwujęzycznego mszalika), ich przywiązanie może sprowadzać się jedynie do kwestii estetyki. Pomimo mitu głoszącego uznanie młodych katolików dla łaciny, myślę, że ten żar przygaśnie.

Myślałem sobie, cóż to za zbieg okoliczności, że największy odpływ wiernych z Kościoła katolickiego od czasów protestanckiej reformacji przypadł na lata 60. i 70. XX wieku, czyli czas postępowego wprowadzania języków narodowych do liturgii. Czyż to nie interesujące, że generalnie (uwzględniając odchylenia w statystykach) ten upadek postępuje do dzisiaj. Biskupi scalają i zamykają kolejne parafie – a to wszystko w rzeczywistości, gdzie liturgia jest jak najbardziej zrozumiała i faktycznie zachęca, a nawet narzuca aktywny udział wiernych. Dlaczego więc mielibyśmy wybrzydzać? Niesłychane, że wbrew wszystkim prawom natury i kultury, liczba tradycyjnych środowisk w USA wzrosła z kilku w latach 80., przez około 250 w 2007 roku, do około 500 obecnie. Całkiem niezły wynik jak na zanikający i odstraszający wiernych rytuał. Nie mówiąc już o odpowiedziach, jakich udzielili tradycyjni katolicy w ankiecie dotyczącej min. kwestii aborcji czy antykoncepcji.

Tak naprawdę wiemy, że sprawy języka czy aktywnego udziału są jednymi z wielu. Należy wspomnieć także o innych kwestiach, jak na przykład: czy w sprawowanych obrzędach jest miejsce dla trójjedynego Boga, Pana nieba i ziemi, przed którym musimy pochylić głowę i zgiąć kolana? Jak wiele poświęca się czasu na pozaliturgiczną katechezę (albo czy można w ogóle mówić o naukach, które zasługują na miano katechezy)? Czy wierni mają świadomość bycia uczniami Chrystusa? Im większe oddanie rodziców – bez względu na to, czy są charyzmatykami, tradycjonalistami, czy wojownikami o sprawiedliwość społeczną – tym większe prawdopodobieństwo, że ich potomstwo będzie poważnie traktowało swoją wiarę.

Ale wróćmy do opinii prałata Manniona. W prostym świecie „jasnych i wyraźnych idei”, w którym żyją liturgiści, brak racjonalnego podejścia do pojmowania tekstów liturgicznych nieuchronnie doprowadzi do spadku liczby wiernych, a każdy, kto myśli inaczej dotknięty jest manią wielkości podsycaną przez kwestie estetyki.

Czy można jakoś obronić to wyjaśnienie? 

Podejście mówiące o tym, że wierni uczestniczą we Mszy głównie poprzez śledzenie każdego słowa w tekstach liturgicznych – pogląd rozpowszechniany przez liturgistów w latach 50. i 60. – nie przestaje być przedmiotem ostrej krytyki z wielu stron. Socjologowie wskazują, że bogate, nieprzeniknione i do pewnego stopnia niedostępne obrzędy religijne stanowią silny bodziec do pogłębiania wiary i pobożności. Z kolei psychologowie zauważają, że archetypiczny symbolizm obecny w gestach, ubiorze i innych fizycznych zjawiskach, nie wspominając o „pozaumysłowym” języku muzyki, posiada taką samą, o ile nie większą, siłę oddziaływania co słowa. Teologowie od zawsze podkreślali, że liturgia nie jest jedynie ludzką pracą wykonywaną dla Boga, ale przede wszystkim jest boską pracą, którą Bóg nam daje, pozwalając w ten sposób brać udział w czymś, co przerasta nasze zdolności poznania. Jest to jeden z głównych powodów, dla których liturgia w swoim rozwoju zawsze, coraz bardziej „przywiązywała się” do istniejących ceremonii, tekstów, śpiewów i rubryk. Wszystko to ma przypominać nam – przywołując słowa Chrystusa do rodziców po tym, jak znaleźli Go w świątyni –  że dzieło to nie należy do nas, ale do Ojca.

Jak wyżej wspomniano, Kościół katolicki głównego nurtu, tak jak grecki Kościół prawosławny, również przeżywa spadek liczby wiernych, jednak nikt nie może utrzymywać, że nasze uproszczone Novus Ordo Missae w języku narodowym jest poza zdolnościami poznawczymi większości osób mówiących jakimkolwiek współczesnym językiem obowiązującym na danym terenie. Zgodnie z racjonalistycznym podejściem, którym w swojej bezowocnej pracy kierują się liturgiści, nigdy nie będą oni przekonani, że liturgia jest wystarczająco zrozumiała. W ten sposób, będą do znudzenia upraszczać (lub opowiadać się za upraszczaniem) wszystko łącznie z językiem. Tylko do czego to doprowadzi? Doprowadzi to do sytuacji, gdzie nie pozostanie już nic do zrozumienia. Taki stan rzeczy powoduje nudę i brak zainteresowania: w tym co łatwo dostępne nie ma nic, a przynajmniej tak się wydaje, naprawdę wartego zrozumienia. Ta wielka tajemnica, która zbawia świat jest czymś wyjątkowo nieuchwytnym.

Sprowadzanie czci, piękna i ceremoniału jedynie do kwestii estetyki jest charakterystyczne dla szczególnie współczesnej formy redukcjonizmu, według którego – jak zauważa Martin Mosebach – szczerość najlepiej wyraża się w brzydocie lub przesadnej prostocie. Dla osób myślących podobnie do prałata Manniona, pragnienie przedstawienia Mszy świętej jako transcendentnej i tajemniczej ofiary, która łączy niebo i ziemię jest tylko i wyłącznie wyrazem nostalgii, sentymentalizmu czy elityzmu. Idąc tym tropem, równie dobrze można by zapomnieć o znakomitej części kulturowego i religijnego dziedzictwa Zachodu, któremu zawdzięczamy najwspanialsze dzieła sztuki wizualnej i muzycznej, które powstawały, by chwalić Boga i podnosić ludzkiego ducha.  Niepiśmienny chłop, który nie ma pojęcia o liturgii, jest świadomy, że oddaje się cześć i chwałę Panu Bogu, a ten, kto wewnętrznie łączy się z tym działaniem zostaje uświęcony, bez względu na to, czy „wie co się dzieje” czy nie. Z drugiej strony, czy jesteśmy w stu procentach przekonani, że wierni, którzy słuchają wszystkich modlitw w swoim własnym języku „wiedzą co się dzieje” i czy nie doznaje uszczerbku ich modlitwa wewnętrzna?

Tomista powiedziałby, że w tych rozważaniach trzeba poczynić odpowiednie rozróżnienia. Zamiast mówić o uczestnictwie w kategoriach zerojedynkowych (jest/ nie ma, aktywny/pasywny), powinniśmy uznać, że wyróżnić możemy przynajmniej pięć poziomów uczestnictwa:

  1. Obecność, ale brak zainteresowania.
  2. Słuchanie i rozumienie słów.
  3. Mówienie o liturgii jako o praktyce religijnej: adoracji, skrusze, dziękczynieniu
    błaganiu.
  4. Połączenie rozumienia (2) i praktyki religijnej (3).
  5. Mistyczne wejście w tajemnicę Chrystusa Ukrzyżowanego, jak czyniło to wielu świętych. Jest to zgodne z punktami (2), (3) czy (4) jednak często przekracza ich treść w sposób, którego nie można przewidzieć czy ubrać w słowa.

Dla kogoś, kto utknął w punkcie pierwszym, linearna, modułowa i „przegadana” liturgia sprawia wrażenie nudnej do bólu, a uczestnictwo w niej przypomina siedzenie na służbowym spotkaniu. Taka osoba bardzo potrzebuje czegoś, co zwraca uwagę, czegoś nietypowego, co wyda się dziwne i zaniepokoi wyłączony do tej pory umysł. Tym, czego pragniemy jest zasadzenie niewygodnego ziarna, które będzie dojrzewać w snach i wspomnieniach. Eksperci zajmujący się ludzką pamięcią wskazują, że najlepiej zapamiętujemy to, co jest nietypowe. 

Dla kogoś, kto przeszedł już do punktu drugiego, tradycyjny ryt oferuje zarówno wyzwania, jak i możliwości. Wyzwanie stanowi praca, jaką należy wykonać do lepszego zrozumienia słów liturgii, zatem – paradoksalnie – tradycyjni katolicy często znają lepiej teksty Mszy, ponieważ musieli bardziej postarać się, aby je zrozumieć. Co więcej, otoczka towarzysząca wypowiadanym słowom, czyli archaiczny, niewspółczesny język, piękny (przy właściwej wymowie), płynny dźwięk – to wszystko dodaje tym tekstom nieopisaną tajemnicę, religijny wymiar, poczucie uświęcenia i uniesieniaTeksty ubrane są w specjalne, dźwiękowe szaty, podobnie jak posługujący przy ołtarzu ubrani są w piękne szaty liturgiczne. 

Jednak trzeba postawić sprawę jasno: samo słyszenie i rozumienie słów albo samo słyszenie i nierozumienie słów nie jest jeszcze wyrazem modlitwy. Właśnie dlatego można przesiedzieć całą Mszę i rozumieć wszystko, co mówi się w języku narodowym albo być pod wrażeniem brzmienia łaciny, ale ani przez chwilę nie adorować, nie żałować, nie składać dziękczynienia czy nie zanosić błagania. Nie trzeba dodawać, że z taką postawą można spotkać się na każdej Mszy; na uroczyste liturgie w kościele św. Jana Kantego w Chicago przychodzą niereligijni Żydzi, którzy korzystają z możliwości wysłuchania pięknego, darmowego koncertu.

Na poziomie trzecim symbole i ceremoniał odgrywają szczególną rolę w prowadzeniu duszy do czterech głównych aktów modlitewnych, wokół których zogniskowana jest liturgia. Oczywisty przykład stanowi tutaj komunia święta. Jeżeli hostię otacza się bogatym ceremoniałem, który zakłada pochylanie głowy, klękanie, okadzanie, postawę ad orientem, unoszenie ornatu itd., to o wiele bardziej prawdopodobnym jest, że osoba, która ma przyjąć Pana w komunii świętej zrobi to z odpowiednią skruchą i czcią. Warto zauważyć, że żadnemu z wymienionych gestów nie towarzyszą słowa.

Poziom czwarty to idealna sytuacja w normalnych warunkach – jest to pewnego rodzaju łaska kontemplacji, o której mowa na poziomie piątym. Osoba znajdująca się na poziomie czwartym nie ma trudności ze rozumieniem tekstów liturgicznych, które po pewnym czasie, w naturalny sposób, zapadają w pamięć. Dusza takiej osoby jest odpowiednio nastrojona na różnorodność wyrazu tych tekstów, przez co może lepiej otworzyć się na duchowe działanie, do którego one wzywają. Uważam, że jest to idealny stan, ponieważ przygotowuje osobę uczestniczącą we Mszy świętej do pełniejszego wejścia w tajemnice, które uobecniają się w liturgii.

Ponieważ powstanie żadnego nadprzyrodzonego dobra, które staje się naszym udziałem nie jest możliwe bez łaski bożej, wszystkie wymienione wyżej poziomy uczestnictwa we Mszy świętej wymagają boskiej asystencji. Jednak poziom piąty wskazuje na stan, w którym liturgia jawi się jako przestrzeń do kontemplacji. Brak wejścia w taki stan nie jest niczym złym, ponieważ osiągnięcie go – jako że wychodzi poza sferę akcji liturgicznej – nie jest częstym zjawiskiem. Mam tu na myśl świętych, którzy doznawali ekstazy podczas Mszy, często, ale nie tylko, był to ksiądz sprawujący Najświętszą Ofiarę. Święty Grzegorz Wielki, św. Tomasz z Akwinu, św. Gertruda z Helfty, św. Filip Neri oraz św. Ojciec Pio są najbardziej znanymi mistykami Mszy świętej, ale jest ich znaczenie więcej.

Szczerze mówiąc, trudno wyobrazić sobie realizację poziomu piątego podczas Novus Ordo Missae, które w swoim nacisku na ciągłą akcję, nie znajduje miejsca dla kontemplacji. Osiągnięcie poziomu trzeciego również nie należy do najłatwiejszych, co siłą rzeczy utrudnia dotarcie do poziomu czwartego. W NOM nawet uczestnictwo na poziomie drugim nie jest niczym oczywistym. Przesadna prostota i obecność języka narodowego sprawiają, że podczas Mszy bardzo łatwo jest się zwyczajnie „wyłączyć”. Za dobry przykład może posłużyć tu sytuacja, która często ma miejsce w amerykańskich domach. Przy stole rodzina odmawia błogosławieństwo, a po chwili dzieci i tak pytają rodziców: „czy odmówiliśmy już błogosławieństwo”?

Tak więc Novus Ordo Missae sprzyja pobudzaniu nie do pełnego i świadomego uczestnictwa, ale do czegoś zupełnie przeciwnego: do obecności, której towarzyszy brak zainteresowania (poziom pierwszy). Z drugiej strony, nie jest to przypadek, że uczestnictwo w tradycyjnej Mszy świętej pozwala na łatwiejsze zanurzenie się w cztery akty modlitewne (poziom trzeci), osiągnięcie lepszej znajomości tekstów liturgicznych, ponieważ wiąże się to z wykonaniem pewnej pracy i wreszcie: to starożytny ryt przygotowywał dusze największych mistyków Mszy świętej, których Bóg powołał do wejścia na najwyższy, piąty poziom uczestnictwa, jakim jest otrzymanie daru kontemplacji.

Jeżeli moja analiza jest prawidłowa – nawet częściowo – możemy spokojnie odrzucić wizję prałata Manniona, który wieszczy spadek zainteresowania młodych ludzi łaciną. Korzenie tego przywiązania sięgają zbyt głęboko, aby miało się ono sprowadzać jedynie do estetyki (chociaż musi mieć w sobie elementy estetyki) czy nostalgii (chociaż nie powinno się demonizować właściwie pojętej nostalgii). Na tradycyjnej Mszy świętej można spotkać nie tylko osoby w podeszłym wieku, ale również ludzi młodych oraz więcej małych dzieci niż we wszystkich okolicznych kościołach razem wziętych. Na pewno czas pokaże, co wygaśnie, a co rozkwitnie, ale gdybym miał się założyć, to wiedziałbym, na co postawić pieniądze.

Peter Kwasniewski

New Liturgical Movement, 8 kwietnia 2019

Źródło:  [New Liturgical Movement – Novus Motus Liturgicus. «Do Congregations Dwindle Because „People Don’t Understand What’s Going On”?» (April 08, 2019)]

Autor zaprasza na swoją stronę: www.peterkwasniewski.com

Tłumaczenie: Michał Źaczek

Za: UnaCum.pl - Centrum Informacyjne Ruchu Summorum Pontificum (22 września 2019) | https://www.unacum.pl/2019/09/kwasniewski-czy-liczba-wiernych-spada.html |Kwasniewski: Czy liczba wiernych spada, gdy ludzie nie rozumiejÄ… co się dzieje na mszy?

Skip to content