Aktualizacja strony została wstrzymana

Antoni od spraw beznadziejnych – Stanisław Michalkiewicz

Wiadomość o śmierci Antoniego Zambrowskiego dopadła mnie w Melbourne, chociaż zmarł w wieku 85 lat w przeddzień mojej podróży na Antypody. Gdybym miał go scharakteryzować jednym słowem, to bym powiedział, że to człowiek uczciwy. Przede wszystkim – uczciwy wobec siebie, przez co rozumiem życie zgodne z wyznawanym światopoglądem – ale również wobec innych, przed którymi nie ukrywał swoich opinii, nawet gdy mogło to być niebezpieczne. Poznałem go osobiście w obozie dla internowanych w Białołęce, dokąd trafiłem 12 maja 1982 roku. O ile pamiętam, Antoni Zambrowski trafił tam wcześniej. Nie była to zresztą jego pierwsza odsiadka. Po raz pierwszy trafił do więzienia z dwyletnim wyrokiem za „szkalowanie narodu polskiego” w ten sposób, że w jednej ze swoich publikacji zacytował fragment „Pieśni o spustoszeniu Podola” autorstwa Jana Kochanowskiego. Bardzo możliwe, że ani prokurator, ani niezawisły sąd nie był świadomy, że słowa, iż „Polak przed szkodą i po szkodzie głupi” napisał Jan Kochanowski, bo ich autorstwo przypisał Antoniemu Zambrowskiemu, który jak mógł tak się przed tym zaszczytem bronił. Oczywiście był to tylko pretekst, bo prawdziwą przyczyną skazania była okoliczność, iz był on synem Romana Zambrowskiego, znanego w całej Polsce komunistycznego działacza, który popadł u władz partyjnych w niełaskę z powodu przynależności do frakcji „Żydów”, podczas gdy w roku 1968 triumfowała frakcja „Chamów”.

Przynależność Romana Zambrowskiego do frakcji „Żydów” była rzeczą naturalną, bo był on Żydem, a po drugie – w okresie stalinowskim był stalinowcem. Jak pisał we lwowskim „Czerwonym Sztandarze” Jerzy Borejsza, który tak naprawdę nazywał się Beniamin Goldberg – „Mamy śliczne przyodziewy, wyszywamy burki. Wszyscyśmy syny Stalina i Stalina córki” – toteż nic dziwnego, że i wszyscy byli stalinowcami. Ale kiedy Stalin w 1953 roku umarł, to wkrótce uświadomiono sobie, że własnymi rękami wszystkich swoich ofiar osobiście nie udusił, że ktoś musiał mu w tym pomagać. Kto to był? Wprawdzie po śmierci Stalina i zamordowaniu Berii dygnitarze partyjni w Rosji zawarli coś w rodzaju porozumienia, że nawet jak się pokłócą, to już nie będą się nawzajem mordowali – ale nawet i w tych warunkach uznanie kogoś za wspólnika Stalina nie było bezpieczne. Ta sytuacja wkrótce przeniosła się na teren „krajów demokracji ludowej”, gdzie też się zastanawiano, na kogo powinien wskazać nieubłagany palec. Żydzi tworzący w PZPR rodzaj „partii wewnętrznej” wykazali się szybszym refleksem i nie czekając na czyjś nieubłagany palec, sami nim wskazali na szeregowych wykonawców „mokrej roboty”. Tamci się tego nie wypierali, ale z oburzeniem przypomnieli, że oni wykonywali tylko ich rozkazy. W ten sposób partia podzieliła się na wrogie frakcje: „Żydów”, zwanych inaczej „Puławianami” i „Chamów” znanych również jako „grupa natolińska”. Całkiem niedawno zeznawałem w Lublinie jako świadek w procesie red. Grzegorza Wysoka, który przez tamtejszego funkcjonariusza „Gazety Wyborczej” Karola Adamaszka został zadenuncjowany jako antysemita. Jednym z punktów oskarżenia było właśnie wspomnienie o „Chamach” i „Żydach” w jednej z publikacji. Odpowiadając na podchwytliwe pytania pani prokurator wyjaśniałem pochodzenie tych epitetów, ale odniosłem wrażenie, że pani prokurator nie tylko pierwszy raz o tym słyszała, ale w dodatku – że mi nie wierzy. Wspominam o tym również dlatego, że powołałem się wówczas na opinię Antoniego Zambrowskiego, który twierdził, że Witold Jedlicki napisał pod tym tytułem broszurę, którą wydał w paryskiej „Kulturze” na polecenie Mieczysława Moczara, który tak naprawdę nazywał się Mikołaj Diomko – ale zaznaczyłem, że również Antoni Zambrowski nie negował istnienia tych dwóch frakcji. Poza tym opowiadał mi, jak to jego współtowarzysz niedoli z więziennej celi objaśniał mu tajniki walki partii z „syjonistami”, których kierowano „do Syjamu”: „nie ten Żyd, co Żyd, tylko ten, kogo Partia wskaże!

Przypominam o tym wszystkim, by pokazać jak długą drogę musiał przebyć „Syn Czerwonego Księcia” – bo pod takim tytułem napisał swoją autobiografię – zanim przyjął chrzest w Kościele katolickim. Jako człowiek uczciwy, przylgnął do Kościoła całym sercem i stał się człowiekiem bardzo pobożnym. Któregoś razu odwiedził mnie w redakcji „Najwyższego Czasu” i po jakiejś pół godzinie rozmowy zaczął zbierać się do wyjścia. Gdy zapytałem, dokąd się tak śpieszy wyjaśnił, że chce zdążyć na nabożeństwo ku czci św. Judy Tadeusza, będącego patronem spraw beznadziejnych, do którego ma szczególny sentyment. Wcale mnie to nie zaskoczyło, bo wtedy lepiej zrozumiałem, dlaczego Antoni Zambrowski bardzo często stawał po stronie spraw przegranych i nie skarżył się na konsekwencje, jakie go z tego powodu spotykały. Dlatego też bardzo dobrze rozumiał wymowę słynnego toastu Stefana Kisielewskiego: „Za wspaniałe powodzenie naszej beznadziejnej sprawy!

Nie wiem, z jakiego powodu nie wysuwał się nigdy na pierwszy plan. Być może była to jakaś forma ekspiacji za ojca, który w okresie stalinowskim dokazywał na cały regulator. Antoni próbował go bronić, co było zadaniem bardzo trudnym i kiedyś mu nawet powiedziałem, że rozumiem go jako syna, ale obawiam się, że to zadanie niewykonalne. Nawiasem mówiąc, twierdził on, że jego rodzice byli Żydami-antysemitami, to znaczy – uważali że Żydzi powinni nawrócić się na komunizm, co powinno się wiązać z wyrzeczeniem się swojej narodowości na rzecz „proletariackiego internacjonalizmu”. Czy rzeczywiście się wyrzekli – śmiem wątpić, bo było publiczną tajemnicą że w PZPR Żydzi stanowili rodzaj „partii wewnętrznej”, zorganizowanej już nie na zasadzie „internacjonalistycznej”, tylko na zasadzie jak najbardziej nacjonalistycznej, podobnie zresztą, jak i teraz, kiedy nawet Zakon Synów Przymierza dopuszcza do siebie tylko osoby o „żydowskiej tożsamości”. Antoni Zambrowski ani żydowskim ani żadnym innym nacjonalistą nie był, bo uważał się za katolika i to właśnie stanowiło istotny element jego tożsamości, podobnie jak sentyment do Polski. Warto dzisiaj to przypominać, kiedy tak wielu europejsów nic, tylko pragnie, żeby każdy uważał ich za cudzoziemców. Antoni Zambrowski był inny. Tak jak Marian Hemar, był „Polakiem amatorem”. Niech spoczywa w pokoju.

Stanisław Michalkiewicz

Felieton    serwis „Prawy.pl” (prawy.pl)    13 lutego 2019

Za: michalkiewicz.pl | http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=4408

Skip to content