Aktualizacja strony została wstrzymana

Jakim rodzajem blekotu żywi się minister Gowin?

Rozmawiałem wczoraj mailowo z kolegą, który od dawna siedzi w tak zwanej nauce. Jest historykiem, a co za tym idzie wprzęgnięty jest także w kierat punktozy. Powtórzył mi to samo co wcześniej rzekł Grzegorz Kucharczyk, to znaczy, że gotowy jest projekt rozporządzenia, w którym zawarta będzie lista „koszernych” wydawnictw naukowych. Ja oczywiście sądziłem, że to może żart, że oni się może cofną i nie zrobią czegoś takiego, to znaczy nie doprowadzą do tak straszliwej degradacji polskiej humanistyki, ale nie, jednak zrobią.

Czy ludziom takim jak Gowin, a także jego doradcy można w ogóle cokolwiek wytłumaczyć? Oczywiście, że nie, a to z dwóch powodów – pierwszy – doradcy Gowina są bezradni wobec 700 zł, drugi – są bezradni wobec pokusy decydowania o losach innych. I to załatwia sprawę. My tutaj oczywiście wiemy, że taki mechanizm to pułapka, w której zamyka się duże populacje odcinając je trwale od obiegu informacji istotnych. Dlaczego tego nie rozumie Gowin? Bo jemu się zdaje, że polska nauka jest tym samym czym nauka brytyjska albo amerykańska. To są idiotyzmy i nie o to chodzi, by starać się być lepszym w zawodach, których zasady są od początku ustawione. Chodzi o to, by wokół rynku treści zbudować lojalną wobec lokalnej organizacji państwowej strukturę. Jak wiemy, udowodnił to wczoraj Jarecki, głupszy od Gowina jest tylko Gliński, no ale to nas wcale nie pociesza. Przejdźmy do istotnych różnic pomiędzy humanistyką polską i brytyjską. Ta druga jest sprzęgnięta z rynkiem, który z kolei jest olbrzymią pompą tłoczącą treści Brytyjczykom wygodne na rynki mniejsze. Tak wygląda współczesny podbój kolonialny. Jeśli ktoś w GB wpadnie na pomysł, żeby udowodnić, że Ślązacy są bliżsi Czechom niż Polakom, jak to się stało ostatnio, przy udziale Normana Davisa, to mamy gotową matrycę, która powielona na rynku treści popularnych może w ciągu dekad załatwić kwestię śląskich dylematów etnicznych. Potem zaś, w ciągu następnej dekady, załatwi się tę kwestię politycznie i Czesi będą mogli myśleć o załatwieniu sobie dostępu do morza, albowiem, pomiędzy historyczną granicą Śląska w Krośnie Odrzańskim, a wybrzeżem kilometrów jest doprawdy niewiele. Rynek treści naukowych w GB jest rynkiem politycznym, który realizuje politykę imperialną. Rynek treści naukowych w Polsce jest rynkiem wtórnym, na którym szkoli się reasercherów nazywanych dla niepoznaki profesorami. Ich zadaniem i rolą jest systematyzacja zalegających w archiwach informacji i przekazywanie ich do dalszej obróbki, po wykonaniu tej wstępnej, najgorszej. Kierownicy instytutów historii wprost mówią dzisiaj o tym, że nowoczesny historyk zajmować się powinien pisaniem haseł do słowników historyczno-geograficzych, a także edycją źródeł. W żadnym wypadku nie powinien pisać ciekawych książek. Tak nie wolno, bo wtedy nie będzie on nowoczesny. A już pisanie jakichś syntez i opatrywanie ich wnioskami to grzech śmiertelny.

Tak się sprawy mają, a banda durniów w tytułami naukowymi lata po korytarzach instytutów i zaciera ręce z uciechy, bo dostaną 700 zł więcej, jak już się uda tę całą naukę zabetonować. Myślę, że w zasadzie nie ma ratunku. Poza zbrojnym powstaniem i spaleniem żywym ogniem tego co oni tam między sobą ustalą nic zrobić nie można.

Powtórzę jeszcze raz – to jest degradacja. Odcięcie nauki, historii, archeologii, historii sztuki wreszcie od czytelnika to postawienie autora sam na sam z oświęcimskim kapo. I doprawdy nie ma znaczenia czy ten kapo będzie mówił po niemiecku, angielsku czy rosyjsku. Wiem, że nikomu tego nie wytłumaczę, bo to jest zbyt abstrakcyjne dzisiaj, a korzyści, które gromadka rzekomych wybrańców otrzyma od razu, przysłaniają wszystkim cały horyzont. Powtórzę może więc raz jeszcze dla pewności – polska humanistyka nie ma czego szukać w świecie anglosaskim, bo struktura tamtejszego rynku powoduje, że może ona być co najwyżej potraktowana jak mały piesek podwórzowy, który chce wziąć udział w prawdziwym polowaniu razem z chartami. Wszelkie tak zwane reformy, jakie stamtąd przychodzą to pułapki służące degradacji miejscowych autorów, które uczynią z nich nieustraszonych eksploratorów śmietników. Nic więcej. To się jednak okaże później. Na razie minister Gowin będzie podnosił poziom nauki polskiej zalewając tę naukę betonem i wprowadzając zasady powodujące taką deprawację i wypaczenie misji o jakiej się nie śniło doktorowi Goebbelsowi.

Jasne jest, że jeśli zostanie skompletowana lista wydawnictw koszernych to za publikację w tych wydawnictwach autorzy będą musieli płacić. Tak po prostu, jak za wstęp do lepszego świata. Będą musieli płacić, żeby zdobyć liczącą się, punktowaną publikację. Jeśli nie zapłacą, choćby się, za przeproszeniem usrali, nie zostaną wybitnymi badaczami, będą jakimiś aspirującymi nędzarzami i mierzwą. Ja jestem sobie w stanie wyobrazić inne niż finansowe formy gratyfikacji za takie publikacje, jak na przykład donoszenie na kolegów, bo w zasadzie czemu nie. Jestem też pewien, że z całą pewnością autorzy za wydanie książki czy opublikowanie artykułu nie dostaną ani grosza. Już nie dostają, ale to komuś przeszkadza, trzeba tak wszystko urządzić, żeby jeszcze dopłacali. I wyobraźcie sobie, że nikt przeciwko temu nie protestuje. To jest zdumiewające. Nikt głośno nie woła, że to jest katastrofa i koniecznie trzeba to zatrzymać. Wszyscy liczą na to, że jakoś to będzie i im akurat się uda. Bardzo przepraszam, ale jak wobec tego wszyscy ci ludzie drenujący archiwa, ziemię i biblioteki z artefaktów i treści maja traktować tych polskich naukowców? Jak durniów i jak śmieci, bo oni sami się tak traktują. Ja oczywiście wiem, że u podstaw takiego rozumienia spraw leży niewiara w mechanizmy globalne. I to jest właśnie dziwne, wszyscy pieprzą o tej globalizacji, ale już omówienie jakichś globalnie działających mechanizmów to jest teoria spiskowa. Czy to nie wydaje się Wam niezwykłe? Mnie się wydaje.

Łudzę się jeszcze, że może uda nam się zorganizować ten cały LUL i po jednej czy dwóch sesjach pokażemy im wała. Mam jednak coraz mniej nadziei, z przyczyn oczywistych. Okay, ja to rozumiem. Generalnie wszyscy chcą się rozerwać i zabawić za niewielkie pieniądze. I żeby było jeszcze coś o Żydach, albo o przeniewierstwach księży posoborowych. Rozumiem i akceptuję, ostrzegam też jednak, że nasze drogi mogą się pewnego dnia, całkiem niespodziewanie rozejść. Nie mam bowiem zamiaru, bo dziesięciu latach harówki dzień w dzień organizować jakichś podwórzowych igrzysk dla szurystów. Na dziś to tyle. Dziękuję za uwagę.

Jadę dziś do Niepokalanowa, żeby przywieźć stamtąd książkę „47 lat życia”, którą wreszcie wznowiono.

Zapraszam na www.prawygornyrog.pl

Gabriel Maciejewski

Za: Baśń jak niedźwiedź - Gabriel Maciejewski – blog literacki (Wrz 25 2018) | https://coryllus.pl/jakim-rodzajem-blekotu-zywi-sie-minister-gowin/

Skip to content