Aktualizacja strony została wstrzymana

Konstytucja 3 maja – czy to wyłącznie owoc „oświecenia”?

Ustawa zasadnicza proklamowana 3 maja 1791 roku to temat dla katolickiego konserwatysty co najmniej ambiwalentny. Po pierwsze, Konstytucja forsowana była przez luminarzy bezbożnego oświecenia oraz masonów. W tym też kierunku prowadziła Rzeczpospolitą – na dodatek, z pogwałceniem jej wszelkich zasad politycznych. Po drugie, bezpośrednim politycznym skutkiem tego aktu była trudna lub wręcz niemożliwa do wygrania wojna, po której nastąpił upadek państwa. Tym bardziej Konstytucja budzi nasz opór, im usilniej jest bezkrytycznie chwalona. Więc co tu chwalić – i po co?

Konstytucja 3 maja - czy to wyłącznie owoc „oświecenia”?

wikipedia.org

Co dobrego w Konstytucji masonów?

Zacznijmy od podstaw: majowa Konstytucja miała z założenia przeprowadzić Rzeczpospolitą drogą zmian – pomiędzy dawnym ustrojem a projektem oświeceniowym. W tym sensie może być dziś postrzegana jako zalążek głębokiego zła. Ale przecież nawet tego celu nie osiągnęła, bowiem została ustanowiona w najgorszym możliwym momencie, gdy niemalże pewne było, iż Rosja zainterweniuje zanim Rzeczpospolita zdąży się przygotować. Było to działanie desperackie, prawie zupełnie pozbawione szans na sukces.

Mamy więc Konstytucję, która z jednej strony, miała pogrążyć Polskę w antykatolickim nurcie oświeceniowych idei, a z drugiej doprowadziła do upadku państwa. Być może pozostawiła też wrażenie, iż właśnie libertyńskie i masońskie siły rodem z Francji to jedyny sojusznik Polski. Z kolei siły konserwatywne wewnątrz osłabionego kraju, utożsamiane ze zdradziecką konfederacją z Targowicy, znalazły się pod względem ówczesnego public relations na długi czas w defensywie. Właściwie na prawie cały czas rozbiorów, ruch narodowowyzwoleńczy został zdominowany przez „postępowców”, bezustannie urabiających polskie dusze. Za to wszystko w jakiś sposób odpowiada tworzona przez masonerię Konstytucja wraz z burzą, którą wywołała.

Most ku chlubnej tradycji?

Bardzo łatwo wskazywać, co złego spowodowała. Niestety, w konsekwencji zapominamy o pewnych innych oczywistościach, które powinny dziś – właśnie wśród katolików – budzić życzliwe zainteresowanie owym dokumentem.

Majowa konstytucja miała prowadzić Polskę do „demokratycznej” republiki w stylu francuskim. Jednak przecież dzisiaj właśnie mamy takie państwo. Źyjemy jak gdyby po drugiej stronie lustra i patrząc na ów dokument, możemy dostrzec nie tylko początek rewolucji, ale również most prowadzący w drugą stronę – do dawnych, lepszych wzorców. Czyż nie warto, na przykład, głosić wszem i wobec owe wspaniałe invocatio Dei, którym rozpoczyna się Konstytucja, i o którym dziś skwapliwie milczą wielbiący ów dokument postępowcy? „W imię Boga, w Trójcy Świętej jedynego…” –  być może te słowa, pisane prawdopodobnie przez masonów i niedowiarków, nie były szczere, nie wyszły z ich własnych serc, lecz wzięły się z wyrachowania. Jednakże niewątpliwie większość spośród głosujących za przyjęciem dokumentu, absolutnie prawowiernie uważała, iż ustanawia nowy porządek, gdzie nadal, jak zawsze, jedynym realnym Suwerenem jest Bóg. Sam dokument te przekonania zresztą konkretyzował, twardo ustalając wiarę katolicką z jej wszystkimi prawami jako panującą, uprzywilejowaną w Rzeczypospolitej. Jakże warto o tym przypominać dziś! Jakże warto w dyskusjach nad jakimikolwiek zmianami ustrojowymi przypominać, iż tylko tak godzi się aby naród ustanawiał swoje własne prawa: w imię Boga, w Trójcy Świętej Jedynego!

Wolność i równość… po katolicku

Innym aspektem, na który dziś winniśmy patrzeć inaczej, jest rewolucyjność samego dokumentu. Niewątpliwie w porządku ustrojowym Rzeczypospolitej zachodziły zmiany. Jednak uważna lektura ustawy pokazuje nam, iż sprowadzały się one do delikatnych cięć chirurga, w porównaniu z tym co dzisiaj jest w państwie codziennością. Konstytucja, choć forsowana przez „postępowców”, choć niewątpliwie miała być wstępem do znacznie głębszych reform, sama w sobie była aktem na tyle tradycyjnym, iż nawet wówczas podpisywało się pod nią wielu konserwatystów. Nie obalała, lecz utrzymywała w mocy wszelkie nadane wcześniej obywatelom-szlachcie przywileje. Nawet zaś tam, gdzie niosła nasiona rewolucji, jako że zasiane na katolickim gruncie, mogły były wydać zupełnie inny owoc.

Oto bowiem Konstytucja i powiązane z nią dokumenty otwierały drogę do podniesienia pozycji mieszczan i chłopów. Wolność, równość, braterstwo? Czy wdrażano w ten sposób obmierzłe hasła jakobinów? Niewątpliwie tak, ale – paradoksalnie – po katolicku i po polsku! Równość, nie przez degradację szlachty, ale przez stopniowe podnoszenie w górę pozostałych stanów. Zamiast społeczeństwa bez herbów, wspólnotę, w której potencjalnie niemal każdy mógłby zyskać herb. W dzisiejszej dobie „równości w uniżeniu” warto uronić parę łez nad ową niedoszłą „rewolucją”.

Wiele zmian wprowadzanych przez Konstytucję można postrzegać dziś pozytywnie. Wiemy, że sprowadziła ona interwencję Rosji – ale to nie znaczy, że zapisane w niej żądanie, aby Rzeczpospolita zawsze miała silną armię, było złe. Wiemy, że ustanowienie jej doprowadziło również do wojny domowej, że przeciwnicy Konstytucji nie byli bynajmniej wszyscy agentami rosyjskimi, ale wieloma spośród nich kierowało szczere poczucie oburzenia nad bezprawiem, do jakiego się posunięto, aby Konstytucję przeforsować. Nie znaczy to jednak, że zapisane w niej reformy państwa, kompetencji rządu i sejmu, należy potępić. Więcej: można z absolutną pewnością stwierdzić, iż Rzeczpospolita znalazła się w takim klinczu ustrojowym, że istniały już tylko dwa sposoby wprowadzania zmian: albo pod gołą groźbą moskiewskich karabinów, albo stosując kruczki prawne plus bardziej subtelną, ale mimo wszystko groźbę szlacheckich szabel.

Konstytucję wprowadzano stosując coraz to kolejne sztuczki, ale trzeba przyznać, że takie wybiegi mieściły się w dosyć szerokich ramach ustroju Rzeczypospolitej. Co więcej, sejmiki które odbyły się w kraju niemal rok po 3 maja 1791, i które na swój sposób stały się symbolicznym referendum nowej ustawy, pokazały, że pomimo rozmaitych zastrzeżeń, szlachta uznała Konstytucję za godną kontynuowania próbę reformy państwa. Nie sposób więc mówić o tym dokumencie wyłącznie jako o masońskim podrzutku, nieakceptowanym przez katolicki naród polski: podrzutkiem był, i od masonów pochodził, ale reformy, które wprowadzał, były na tyle zbieżne z tradycją, i na tyle wartościowe, iż katolicki naród polski go przyjął jako swój.

Kolejna wątpliwość: czy godzi się fetować dokument, który tak chętnie chwalą wszelkiej maści postępowcy, od liberałów po najzagorzalszych komunistów? Czy nie stajemy się w ten sposób „użytecznymi idiotami”, promującymi rzekomy postęp? Bynajmniej!

Komu dziś służy Konstytucja majowa?

Bo właśnie: komu dziś może posłużyć tamta Konstytucja? Dlaczego tak zachwalają ją „postępowi” wrogowie polskich tradycji? Robią tak niewątpliwie dlatego, iż widzą w tym dokumencie swoiste źródło własnego nurtu ideologicznego. Ale nie tylko: innym powodem jest chęć utwierdzania innych w przekonaniu, że to oni reprezentują spuściznę I Rzeczypospolitej. Tak jak przez większość XIX w., tak dzisiaj, nawet ci, którzy najbardziej nienawidzą polskich tradycji i chcieliby wydziedziczyć nas z polskości i katolicyzmu, muszą w jakiś sposób legitymować się jako prawdziwie polski nurt z głębokimi korzeniami.

Ten sam dokument, do którego oni się odnoszą, wskazuje jednak coś zgoła odmiennego. Polską drogą do reform państwa nie była rewolucja; nie było nią obalenie hierarchicznego ustroju monarchii katolickiej. Owszem, rewolucje później nastąpiły i dzisiejsza Polska jest pod względem ustroju popłuczyną rewolucji, niemająca nic wspólnego z naszą własną, dawną Rzecząpospolitą. I nigdzie ten fakt nie staje się bardziej dobitnie widoczny niż właśnie w zwierciadle Konstytucji majowej, która reformowała państwo w zgodzie z polską tradycją i z szacunkiem dla wiary katolickiej. Dziś ów dokument nie jest już wzorcem dla „postępowców”, lecz raczej przypomnieniem tego, co katolicka Polska utraciła.

Dlatego, w kolejną rocznicę 3 maja, owszem, przypominajmy o marnościach króla Stasia, o masońskich powiązaniach jego własnych i innych autorów Konstytucji z Hugonem Kołłątajem na czele. Nie godzi się składać kwiatów pod ich pomnikami, bo nie zasłużyli ani na kwiaty, ani na pomniki. Ale na ten dokument, który stworzyli, warto dziś spojrzeć przychylniej. Co bowiem z tego, że oni chcieli rewolucji? Co z tego, że ich nieudolność doprowadziła do upadku państwa? To dawno minęło. Dziś, choć zakrawa to na ironię, tamten akt jawi się jako piękna karta historii, gdy nasz naród nie wstydził się stanowić praw w imię Boga, w Trójcy Świętej Jedynego, i w zgodzie z nauką Kościoła. Czyż nie w tym kierunku winniśmy zmierzać?

Jakub Majewski

Niniejszy artykuł reprezentuje pogląd jego Autora. Publikując go, zachęcamy Państwa do zabrania głosu na temat Konstytucji, której rocznicę ogłoszenia obchodzimy w Polsce tak hucznie. Tym bardziej warto podjąć dyskusję w kontekście stulecia naszej niepodległości oraz jakże aktualnej debaty na temat nowej ustawy zasadniczej.

Za: PoloniaChristiana – pch24.pl (2018-05-03)

[Wybrane wypowiedzi internautów pod w/w tekstem na stronie źródłowej:]

„Co dobrego w Konstytucji masonów?” Powiem ordynarnie ale jasno, czy micha łajna z łyżką marcepanu jakoś zasadniczo zmieni smak „potrawy”?
agricola

Jeśli człowiek stanowi prawa w imieniu Boga to sam uważa się za boga. Ta konstytucja miała być gwożdziem do trumny Rzeczypospolitej.
piotr

 


 

Konstytucja 3 Maja: między racją stanu a racją Kościoła

Pierwszy rozbiór Polski, stanowiący szok nie tylko dla Polski, ale i dla innych słabszych państw, zwłaszcza w Rzeszy Niemieckiej (zdano sobie sprawę, że skoro o losach Polski zdecydowały mocarstwa, nikt nie może być pewnym swego bytu), oznaczał groźne memento. Biskupi, często mający za sobą zagraniczne studia i znający Europę, dobrze to rozumieli. Duża część episkopatu podzielała więc wyniesioną z rozbioru nauczkę Stanisława Augusta, że nie wolno już więcej narazić państwa Rosji, bo może się to skończyć tragedią – mówi w rozmowie z portalem PCh24.pl prof. Zofia Zielińska.

Czy mogłaby Pani scharakteryzować stosunki na linii władza-Kościół oraz Kościół – społeczeństwo po pierwszym rozbiorze Polski i w trakcie obrad Sejmu Wielkiego? Czyja, mówiąc ogólnie, wizja polityczna, kulturalna czy też „tożsamościowa” wówczas dominowała: sarmackiej szlachty, magnaterii, czy może duchownych?

Gdy mówimy o Kościele katolickim w I Rzeczypospolitej, warto zacząć od przypomnienia dwu spraw. Po pierwsze, hierarchia tego Kościoła wchodziła w skład Senatu, a więc tej części Sejmu, która gromadziła elitę społeczną, na ogół wykształconą i rozumiejąca potrzeby państwa lepiej od przeciętnego szlachcica. Po drugie – Kościół żył w społeczeństwie, pełniąc w nim, prócz przekazu Ewangelii, kilka innych zasadniczych zadań. W rękach Kościoła pozostawało przede wszystkim szkolnictwo, i to także po 1773 r., tj. po powstaniu Komisji Edukacji Narodowej i kasacie Towarzystwa Jezusowego. Trzon nauczycieli Komisji stanowili bowiem ex-jezuici, dawniej uczący w zakonnych kolegiach, a potem w szkołach Komisji. Istniały nadal szkoły prowadzone przez zakony, np. pijarów. Zaś prezesami Komisji Edukacji Narodowej pozostawali najpierw biskup wileński Ignacy Massalski, po nim zaś biskup płocki, od 1784 r. prymas, Michał Poniatowski, brat króla. Kościół obejmował nadto opieką chorych (szpitale), inwalidów i wymagających opieki (np. sieroty, dla których tworzono ochronki).

Nie można zatem przeciwstawiać państwa i społeczeństwa Kościołowi, istniał bowiem znaczny i ważny obszar ich współżycia. Były natomiast na tym współżyciu rysy i dotyczyły przede wszystkim pieniędzy: to spory zwłaszcza o wielkość i sposób uiszczania dziesięcin oraz o udział duchowieństwa w pokrywaniu potrzeb finansowych państwa. Wszystko to pozostawało aktualne także w czasie Sejmu Wielkiego (1788-1792).

Zasadnicza walka w okresie po I rozbiorze i w ciągu dwu pierwszych lat Sejmu Wielkiego toczyła się między Stanisławem Augustem i jego regalistycznym stronnictwem a opozycją magnacką; przewodzili jej magnaci, ale zrzeszała też szlachtę. I była to zarówno walka o władzę, jak – zwłaszcza tuż przed Sejmem Wielkim i w czasie jego obrad – o orientację: czy Polska powinna, za czym optował król, pozostać przy orientacji rosyjskiej i reformować się tylko w takim zakresie, w jakim zgodzi się na to Petersburg, nie ryzykując narażenia się mu, czy – za czym na Sejmie Wielkim opowiedzieli się przywódcy opozycji z Ignacym Potockim na czele – związać się przeciw Rosji z Prusami.

Potocki, żonaty z wnuczką współtwórcy „Familii”, Augusta Czartoryskiego i faktyczny szef kolejnej generacji tego stronnictwa (formalnie przywódcą „Familii” był mało politycznie aktywny książę Adam Kazimierz Czartoryski, syn Augusta), równie jak Stanisław August marzył o odrodzeniu Rzeczypospolitej przez reformy. Różnili się wyborem dróg, jakie miały do tego doprowadzić. Rozczarowany do Rosji, Potocki dojrzał szansę w zbliżeniu Rzeczypospolitej do Prus, gdy w 1788 r. rozeszły się one z imperium Katarzyny II.

Już początek Sejmu Czteroletniego pokazał, że szansą tej opcji była nagromadzona w społeczności szlacheckiej wielka niechęć do Rosji; wywoływały ją brutalne naciski polityczne ambasadora Ottona Stackelberga (zachowywał się jak rzymski „prokonsul” w podbitych prowincjach), spektakularne upokarzanie przezeń króla, a przez to i całego narodu, stale buszujące w Rzeczypospolitej rosyjskie wojska dopuszczające się niezliczonych nadużyć.

Czy polski episkopat reagował na zagrożenie, jakie przez lata wisiało nad Rzecząpospolitą ze strony Prus, Austrii i Rosji?

Pierwszy rozbiór, stanowiący szok nie tylko dla Polski, ale i dla innych słabszych państw, zwłaszcza w Rzeszy Niemieckiej (zdano sobie sprawę, że skoro o losach Polski zdecydowały mocarstwa, nikt nie może być pewnym swego bytu), oznaczał groźne memento. Biskupi, często mający za sobą zagraniczne studia i znający Europę, dobrze to rozumieli. Duża część episkopatu podzielała więc wyniesioną z rozbioru nauczkę Stanisława Augusta, że nie wolno już więcej narazić państwa Rosji, bo może się to skończyć tragedią.

Najbardziej konsekwentnym rzecznikiem orientacji rosyjskiej był prymas Michał Poniatowski, przywódca stronnictwa regalistycznego w Koronie i najbliższy współpracownik króla. Ten punkt widzenia podzielała większość episkopatu, świadoma tego, iż Rzeczpospolita nie miała politycznej alternatywy: Prusy dążyły do dalszego rozbioru, pożądając przyrostu terytorium kosztem Polski i niszcząc dzięki posiadaniu ujścia Wisły polski handel, Austria okazała się w 1772 r. równie chciwa, jak Prusy, zagarniając znacznie większy teren, niż uzgodniono w Petersburgu w traktatach podziałowych z 5 sierpnia 1772 r. Jedynie Rosja Katarzyny II, decydująca o losach Rzeczypospolitej, optowała za dalszym istnieniem Polski, oczywiście ściśle od Petersburga zależnej, jak to miało miejsce niemal od początku XVIII w.

Wśród episkopatu byli jednak nie tylko rzecznicy rosyjskiej orientacji, ale także rosyjscy agenci. Symbolizował tę postawę biskup inflancki Józef Kossakowski, płatny jurgieltnik Petersburga; pokrętne kontakty łączyły z Rosją także biskupa Massalskiego. I wreszcie opcja pruska: tuż przed Sejmem Wielkim i w czasie jego trwania część episkopatu na czele z biskupem kujawskim Józefem Rybińskim i biskupem kamienieckim Adamem Krasińskim (w przeszłości jednym z przywódców konfederacji barskiej) opowiedziała się za orientacją na Berlin.

Rosja w 1788 r. nie odnowiła przymierza z Prusami, będąc związana z ich wrogiem – Austrią, zgodziła się natomiast w wyniku zabiegów Stanisława Augusta na sojusz z Rzecząpospolitą. Alians taki zagradzałaby Prusom drogę do dalszego rozbioru, zgłosiły więc wobec niego gwałtowne veto w Petersburgu, a w Warszawie postanowiły utrącić niezawarte jeszcze przymierze na rozpoczynającym się 6 października 1788 r. sejmie. Udając przyjaźń dla Polski i z tej niby racji odradzając jej alians z Rosją, Fryderyk Wilhelm II niezobowiązująco zaoferował Rzeczypospolitej sojusz z Prusami. Wywołało to entuzjazm sejmujących, którzy – wskutek długotrwałej izolacji Polski niezorientowani w sytuacji międzynarodowej – natychmiast uznali w Berlinie sprzymierzeńca przeciw Rosji. Zaowocowało to z jednej strony wiarą w wyjątkową szansę  i wynikłym z niej reformatorskim impetem sejmu, z drugiej – coraz ostrzejszymi atakami na Rosję, której ambasador odmawiał Polakom prawa do zmian ustroju, powołując się na gwarancję swej władczyni.

Skutkiem było obalenie przez sejm narzuconych przez Rosję instytucji (Rady Nieustającej) i otwarta wrogość wobec Imperium. Stanisław August, broniący orientacji rosyjskiej, szybko stracił większość, bo wielu regalistów, licząc na możliwości odrodzenia Polski dzięki osłonie Prus, przeszło do obozu Ignacego Potockiego – przywódcy orientacji pruskiej. Naiwną wiarę w dobre intencje Berlina dla Polski wykazali zarówno politycy świeccy, jak ci członkowie episkopatu, którzy od dawna związani byli z opozycją. W parlamencie zdominowanym przez orientację pruską, bp Krasiński został szefem Deputacji Konstytucyjnej, która miała wypracować zasady nowego ustroju, bp Rybiński należał do ścisłego grona przywódców decydujących o losach sejmu.

Trzeba jednak stwierdzić, że mimo naiwności w rachubach na Berlin kierowali się oni nadzieją na odrodzenie państwa, które gdyby pozostało posłuszne Rosji, tkwiłoby w politycznym marazmie i bezruchu. Antyrosyjski zwrot sejmu i reformy ułatwił fakt, że Katarzyna II, prowadząc wojnę z Turcją, zdecydowała się udawać, iż los zbuntowanej przeciw rosyjskiej hegemonii Rzeczypospolitej jej nie obchodzi – postanowiła rozprawić się z nią po zakończeniu konfliktu wschodniego. Dało to sejmowi cztery lata względnie swobodnej działalności.

Postawom biskupów-senatorów sprzyjała spora część aktywnych duchownych niższego szczebla (zarówno regalistów, jak rzeczników opozycji), będących autorami wielu dzieł, jakie złożyły się na intensywną publicystyczną kampanię towarzyszącą obradom parlamentu. Nie kto inny, jak ksiądz Stanisław Staszic rozpoczął ową dyskusję już w początkach 1787 r., na półtora roku przed sejmem. Na długo przed rozpoczęciem parlament ten budził bowiem wielkie nadzieje.

Gdy po dwu latach sejmowania, u schyłku 1790 r. doszło do ścisłego współdziałania obozu Ignacego Potockiego ze stronnictwem regalistycznym i Stanisław August (który po drugich wyborach w listopadzie 1790 r. odzyskał w sejmie większość) przystąpił na prośbę Potockiego do układania nowej konstytucji, w najtajniejszych dyskusjach nad jej ostatecznym kształtem uczestniczył ksiądz Hugo Kołłątaj oraz ksiądz Scipione Piattoli, sekretarz monarchy. Oni też (z najmniejszym udziałem Piattolego) zaliczają się, obok Stanisława Augusta oraz Ignacego Potockiego, do współautorów Ustawy Rządowej 3 Maja. Zwłaszcza losy księdza Hugona Kołłątaja pokazują (podobnie jak historia zmarłego w 1773 r. księdza Stanisława Konarskiego), jak wiele mógł w kraju zdziałać wybitny duchowny. Kołłątaj, znany i ceniony wcześniej odnowiciel Akademii Krakowskiej (1777-1786), jako sekretarz marszałka sejmu Stanisława Małachowskiego od początku obrad był niesłychanie czynny zarówno jako publicysta, jak autor dziesiątków projektów ustaw. Doceniając jego wiedzę, talent i energię, Stanisław August mianował go w maju 1791 r. podkanclerzym koronnym.

W czasie obrad Sejmu Wielkiego przeprowadzono liczne reformy w polskim kościele, które zdaniem prof. Butterwicka, autora wybitnej pracy „Polska rewolucja a Kościół katolicki 1788-1792” omal nie doprowadziły do schizmy. Na czym polegały te reformy i czy faktycznie Polsce pod koniec XVIII wieku groziła schizma?

Uchwalone przez Sejm Czteroletni reformy, zwłaszcza aukcja wojska do 100 tysięcy, wymagały kolosalnych nakładów. Wiosną 1789 r. społeczeństwo szlacheckie samo na siebie nałożyło w związku z tym podatek 10 proc. od dochodu, ale na duchowieństwo – 20 proc. Przewidując taką dążność, Michał Poniatowski wcześnie przygotował argumentację broniącą duchownych – poważnie obciążonych kosztami reprezentacji senatorskiej oraz opieki społecznej i szkolnictwa – przed poważniejszym niż szlachta finansowym udziałem w kosztach reform. Sejmujący nie chcieli jednak tego słuchać.

Drugi cios w pozycję majątkową duchowieństwa miał miejsce w lipcu 1789 r., gdy sejm uchwalił przejęcie na skarb dóbr najbogatszego w kraju biskupstwa krakowskiego; jego piastunom miano odtąd wypłacać pensję (100 tys. złp. rocznie), a podobny los czekał innych hierarchów. Zamierzano przy tym uchwalić nowy podział diecezji, wyrównując ich zasoby materialne. Zdecydowany protest papieża Piusa VI, nuncjusza Ferdinanda Saluzzo oraz polskiego episkopatu doprowadził do kompromisu: zamiast pensji, uchwalono pozostawienie biskupom dóbr ziemskich dających ok. 100 tys. rocznego dochodu. Uratowało to Rzeczpospolitą przed ekskomuniką i schizmą i umożliwiło aprobatę przez Rzym „polskiej rewolucji” z Konstytucją 3 Maja włącznie.

Mimo trwania w kampanii publicystycznej nurtu antykościelnego (w duchu józefinizmu i oświeceniowego antyklerykalizmu), postulującego kasatę zakonów i przejęcie przez państwo dóbr klasztornych, zniesienie wszelkich opłat na Kościół oraz ingerencji Rzymu w sądownictwo polskiego Kościoła, do dalszych zmian nie doszło. Zaryzykowałabym twierdzenie, że wynikało to z zasadniczej roli Kościoła w państwie i przekonania szlachty, że zarówno niższe duchowieństwo, jak hierarchia katolicka stanowiły integralną część społeczeństwa, a polska racja stanu i racja Kościoła pozostawały w ogromnym stopniu tożsame.

Dziękuję za rozmowę.

Tomasz D. Kolanek

Za: PoloniaChristiana – pch24.pl (2018-05-03)

 


 

Skip to content